Rodzinny przekład pierwszej świeżości

Rozmowa z prof. Grzegorzem Przebindą, rusycystą i historykiem idei, autorem nowego przekładu „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa

To trzeci przekład Mistrza i Małgorzaty na język polski. Z czego wynikła konieczność podjęcia pracy nad nowym tłumaczeniem?

Od publikacji pierwszego przekładu autorstwa Ireny Lewandowskiej i Witolda Dąbrowskiego (1969) mija już pół wieku, a od edycji tłumaczenia drugiego – pióra mego mistrza i przyjaciela Andrzeja Drawicza (1995) – nieomal ćwierćwiecze. Zmieniła się gruntownie w tym czasie polszczyzna, inne są gusta językowe nowych pokoleń czytelników, no i przekłady starzeją się ponoć szybciej niż oryginalne dzieło, a cóż dopiero arcydzieło. Drawicz, gdy podejmował trud ponownego przekładu powieści Bułhakowa, tłumaczył to tak: „Wysoko oceniając przekład dwojga tłumaczy, niżej podpisany postanowił przełożyć powieść raz jeszcze. Przekłady, nawet najlepsze, ulegają procesom starzenia się – to sprawa powszechnie znana i jeden z powodów podjęcia tej pracy”. Jako zaś drugi powód podał fakt, iż w latach 1989–1991 ukazało się pięciotomowe wydanie Dzieł zebranych Bułhakowa, opracowane zgodnie z wymogami naukowej tekstologii. Ale przyczyna trzecia – i najważniejsza! – leżała gdzie indziej. „Nie przetłumaczyć tej książki nie mogłem. Jak dla bardzo wielu ludzi na całym świecie, jest ona dla mnie czymś więcej niż literaturą. Żyję w jej kręgu, wiele z niej zaczerpnąłem”.

My moglibyśmy się podpisać oburącz pod wszystkimi tymi powodami. Powieść Mistrz i Małgorzata – już od połowy lat 80. – miała w naszej rodzinie znaczenie szczególne. W 1984 roku to właśnie Drawicz zaprosił mnie do wspólnej pracy nad edycją arcydzieła w drugiej serii słynnej naonczas Biblioteki Narodowej wydawanej przez Ossolineum. Edycja – notabene pierwsze w świecie opatrzone przypisami wydanie Mistrza i Małgorzaty – ujrzała światło dzienne w 1990. To właśnie tę poprawioną tekstologicznie polską wersję arcydzieła czytał kilkanaście razy nasz syn Igor, dziś współautor nowego przekładu. Jakkolwiek było wiele przyczyn podjęcia przez nas tego arcytrudnego translatorskiego zadania, to dziś muszę z całą stanowczością podkreślić, że przyczyną główną była moja owocna – już od 1980 roku – współpraca z Andrzejem Drawiczem, słuchanie w Krakowie w czasach pierwszej „Solidarności” jego wykładów, wielogodzinne rozmowy, dyskusje, korespondencja i nieśmiałe – przynajmniej z mojej strony – zalążki sporów o Bułhakowa. Wszystko to zaowocowało w 2016 roku publikacją przez krakowski Znak naszego tłumaczenia Mistrza i Małgorzaty .

Czy zechciałby pan uchylić rąbka tajemnicy i powiedzieć, jak od strony technicznej wyglądała praca w trzy osoby?

Zacznijmy od tego, jak ta współpraca nie wyglądała. Otóż nie ma w naszym przekładzie miejsc przetłumaczonych do końca osobno. W pierwszej fazie, oczywiście, każdy jakoś tam przygotowywał w zaciszu swą pierwotną wersję, ale tę ostateczną ustalaliśmy podczas burzliwych niekiedy sporów już całkowicie wspólnie. Teoretycznie wydaje się to niemożliwe, w praktyce jednak zaowocowało nowym przekładem, i to chyba nie najgorszym. Cieszymy się na przykład, że w Teatrze Miejskim im. W. Gombrowicza w Gdyni odbyła się niedawno premiera Mistrza i Małgorzaty zaadaptowana z naszego rodzinnego przekładu. Nie wchodząc tu w szczegóły, powiem tylko, iż nasz przekład jest poniekąd stworzony dla teatru. I to jest właśnie ów najważniejszy efekt dynamicznej – jak powieściowe burze nad Moskwą i nad Jeruszalaim – współpracy rodzinnego tercetu. Oto podczas wspólnego, głośnego czytania kolejnych kawałków tłumaczenia udało się nam odtworzyć – czy też może nawet stworzyć na nowo w polszczyźnie – dynamikę bułhakowowskich dialogów, melodię i rytm jego zdania, głębokie i coraz głębsze sensy akapitów, rozdziałów, części i całości.

Państwa przekład jest bliższy oryginału czy raczej bliższy dzisiejszej polszczyźnie? Czy w ogóle istnieje taki dylemat?

Jest tak samo bliski dzisiejszej literackiej polszczyźnie, jak i duchowi – choć już nie literze – Bułhakowa. Co to znaczy? Otóż w dziele oryginalnym bardzo się niestety zestarzały fragmenty o miłości Małgorzaty i Mistrza. Akapity owe brzmią dziś tak, jakby pochodziły z przedwojennego romansu. Bułhakow oddawał miłosne fragmenty sentymentalnym językiem ludzi lat trzydziestych, my zaś, by uniknąć tej niezamierzonej śmieszności, ckliwość ową świadomie osłabialiśmy. Dodaliśmy za to Małgorzacie – w ramach rekompensaty – trochę więcej animuszu podczas aktu demolowania mieszkania znienawidzonego krytyka Łatuńskiego. Co innego jest wszak ważniejsze. Przede wszystkim pragnęliśmy odtworzyć we współczesnej polszczyźnie zmysłowe doznania Bułhakowa – to, co u niego widziane, słyszane, odczuwane zmysłem powonienia albo smaku. Bułhakow był wybornym stylistą, umiejącym włączyć w wartką, pełną polotu akcję ową wyszukaną frazę Wolanda i profesora Strawińskiego, różnorodny – raz napuszony, innym razem błagalny – ton Poncjusza Piłata, ezopowy i ostry jak brzytwa język tajnego cesarskiego agenta Afraniusza, mowę miłosierdzia Jeszui, nadętą nowomowę Berlioza, lumpenproletariackie repliki Annuszki… Ale największą trudność sprawiło nam tłumaczenie czterech rozdziałów jerozolimskich, jako że jest to literatura próby najwyższej. I jesteśmy – dodam – zadowoleni ze swego efektu.

Co nowego odkrył pan w powieści Bułhakowa? Myślę tu o bardzo obszernych przypisach.

Przypisy jak przypisy. Większości czytelników, jak słyszymy, przypadły one do gustu. Byle tylko nie usunęły w cień samego arcydzieła i przekładu, który jest zdecydowanie wartością największą. To temu przekładowi poświęciliśmy przecież dwa lata wytężonej wspólnej pracy, nigdy nie tłumacząc więcej niż dwie strony dziennie, a często tylko jedną. Przypisy świadomie umieściliśmy dopiero na końcu książki, czytelnicy czasem na to narzekają, jednak niesłusznie. Wszak ów metatekst – w sumie sto stron komentarza filologicznego – nie może przesłaniać samego dzieła Bułhakowa.

A czego się dowiedzieliśmy o samym dziele podczas wielokrotnej lektury towarzyszącej przekładowi? Przede wszystkim tego, iż nie jest to powieść o diable, i że Woland – stojący poza dobrem i złem – nie jest w utworze siłą sprawczą, jakkolwiek na pewno pełni tutaj kluczową funkcję mądrego rezonera. O czym więc traktuje to główne dzieło Bułhakowa? Bez wątpienia jest to ponadczasowa epopeja o człowieku. Pisarz, który stworzył niewiarygodną opowieść o sensie ludzkiego bytu w jego okresach cierpienia i szczęśliwości, dokonał zarazem apologii osoby ludzkiej z przypisaną jej wolnością. Zaznaczył punkty styczne między sferą ludzką, boską i szatańską, ale i wytyczył nieprzekraczalne granice między nimi, postawił kluczowe pytania o możliwość istnienia człowieka w wieczności, o ponadczasowy sens miłości między kobietą a mężczyzną, o istotę twórczości…

Ale jest przede wszystkim Mistrz i Małgorzata arcydziełem o miłosierdziu, i to podwójnym. Miłosierdzie okazuje najpierw Małgorzata na balu u Wolanda, uwalniając od wiecznych mąk dzieciobójczynię Friedę, a niedługo po niej aktu miłosierdzia dokonuje Mistrz, uwalniając od wiecznych duchowych mąk samego Poncjusza Piłata. Dopiero w tym kontekście staje się, moim zdaniem, w pełni zrozumiały tytuł arcydzieła Bułhakowa.

No tak, ale akcja powieści dzieje się w określonym miejscu i czasie. Czy Bułhakow powiedział nam o życiu w komunizmie coś, czego nie wiedzieliśmy?

W powieści funkcjonują obok siebie paralelnie dwa światy. Ten moskiewski lat 30. XX wieku i świat jerozolimski z czasów Piłata. Znamienne, że o stalinowskim komunizmie jako systemie władzy, o ponadczasowej istocie tyranii Bułhakow o wiele więcej napisał w starożytnych rozdziałach jerozolimskich. Nieprzypadkowo, gdy w latach 1966–1967 ukazywało się pierwsze wydanie powieści, cenzura pousuwała z rozdziałów jerozolimskich wszelkie te miejsca, które mogły się kojarzyć z władzą komunistyczną. Np. fragmenty o rzymskiej despotii, o wolności człowieka i o buncie wobec tyrana, ale i o jego samotności, wadach, np. tchórzostwie. Z biblijnego rozdziału dwudziestego piątego wypadł konsekwentnie fundamentalny akapit ze sceny rozmowy Piłata z tajnym agentem Afraniuszem, odbytej niebawem po egzekucji Jeszui: „– A nie próbował aby głosić w obecności żołnierzy tych swoich kazań? – Nie, hegemonie, był wyjątkowo małomówny. Wspomniał jedynie, że z rozlicznych ludzkich słabości za jedną z najgorszych uważa tchórzostwo”. Pousuwano z rozdziałów biblijnych także takie miejsca, które mówiły o nadmiernej miłości poddanych wobec władzy, po to aby przypadkiem nie kojarzyły się one ironicznie z postaciami Stalina czy wstępującego dopiero na scenę polityczną Breżniewa. Np. z toastu Piłata „Za nas i za ciebie Cezarze, ojcze Rzymian”, usunięto końcówkę „najpotężniejszy i najwspanialszy z ludzi”. Inne wycięte fragmenty mogły się kojarzyć pod sam koniec lat 60. – już więc bez intencji samego Bułhakowa – z obecnością wojsk sowieckich w krajach ościennych i z groźbą „buntów w koloniach”: „– Czy można ręczyć, że nie grożą nam w mieście żadne rozruchy? – Ręczyć można – odpowiedział Afraniusz, spoglądając życzliwie na Piłata – wyłącznie za jedną rzecz pod słońcem: potęgę wielkiego Cezara. – Niechaj bogowie ześlą mu długie życie – podchwycił od razu Piłat – i pokój w każdym zakątku jego imperium”. We współczesnym zaś wątku moskiewskim Bułhakow musiał być już znacznie bardziej ostrożny, bo ludzie – w tym i koledzy pisarze, np. Mandelsztam – ginęli nieomal na jego oczach. Gdy w 1933 roku aresztowano przyjaciela domu dramaturga Nikołaja Erdmana, Bułhakow już po raz drugi spalił część rękopisu Mistrza i Małgorzaty . Stronice ze spalonym epizodem, opisującym pobyt Nikanora Bosego w więzieniu – jako jawnie niecenzuralne, a dla autora wręcz śmiertelnie niebezpieczne – zostały przez Bułhakowa wycięte z zeszytu i zniszczone. Ostatecznie odniesienia do opresyjnego komunizmu miały już w Mistrzu i Małgorzacie wymiar ironiczno-satyryczny, jak choćby fragment o znikaniu ludzi z mieszkania numer 50 na Sadowej czy też rozdział Sen Nikanora Iwanowicza , w którym Bułhakow opisał – w poetyce snu – konfiskatę przez bolszewików kosztowności wszelkim staro– i nowobogackim. Co innego natomiast oznacza w powieści komunizm na poziomie życia codziennego, zwykły w takich czasach oportunizm i wygodnictwo masy obywateli. Jeśli nie przekraczały one pewnych granic, Bułhakow bywał wyrozumiały, tak jak Woland podczas seansu czarnej magii w Variétés: „– No cóż – odrzekł Woland w zamyśleniu – ludzie jak to ludzie. Kochają pieniądze, ale tak przecież jest od zawsze… Człowiek lubi pieniądze, wszystko jedno jakie: papierowe, miedziane, ze skóry, ze złota… To prawda, bywa lekkomyślny, ale i miłosierdzie zagości czasem w jego sercu… Ludzie tacy już są… Ci tutaj właściwie przypominają tych wcześniejszych… jedynie kwestia mieszkaniowa ich zdemoralizowała”. I ostatnia w tej sferze kwestia – pisarz a władza. Znamienne, że to nie tyran przeszkadzał Mistrzowi w tworzeniu powieści o Piłacie, ale rzesza jego zawistnych kolegów po piórze, masa sprzedajnych beztalenci. I dlatego Bułhakow dokonuje na nich tak ostrego odwetu, rękami zresztą swej ukochanej Małgorzaty.

Czy w latach 30. trzeba było przekonywać Rosjan, że diabeł istnieje?

Ponoć największym zwycięstwem diabła w historii miało być doprowadzenie do sytuacji, gdy ludzie przestaną wierzyć w jego istnienie. No i w latach trzydziestych sowieccy „ludzie światli” – jak ich określał ironicznie sam Bułhakow – nie wierzyli ani w istnienie Boga, ani diabła. Ze sceny na Patriarszych Prudach: „– A diabła też nie ma? – ni w pięć, ni w dziewięć spytał Iwana Woland. – Diabła też… – Nie kłóć się z nim – szepnął bezgłośnie Berlioz, znów chowając się za plecami profesora i robiąc do Iwana znaczące miny. – Nie ma żadnego diabła! – nie wytrzymał Iwan, całkiem wyprowadzony z równowagi. – Skaranie boskie! Czy wyście poszaleli?”. Uściślijmy jednak, że nazajutrz po rewolucji październikowej szatan jako figura ideologiczna cieszył się w ZSRR zupełnie niezłą opinią – jako przeciwnik tyrana-Boga. Stawiano go w pozytywnym szeregu tuż obok Kaina i Judasza. Duński dyplomata Hennig Kehler wspominał, że w 1918 roku do Swijażska pod Kazaniem Lew Trocki przywiózł pociągiem o nazwie Lenin pomnik Judasza, odsłonięty uroczyście następnego dnia. W pierwszych latach istnienia ZSRR organizowano Komsomolskie Boże Narodzenia oraz Komunistyczną Paschę. Bywały też Czerwone Wielkanoce, z „sądem” nad papieżem, kończącym się wyrokiem śmierci. Diabeł mógł oczywiście temu wszystkiemu patronować. Zresztą idea nie była w sowieckiej Rosji nowa – Michaił Bakunin, jeden z ideowych poprzedników Lenina, pisał już w drugiej połowie XX wieku: „Bóg przyznał słuszność szatanowi i potwierdził słuszność słów diabła, że Adam i Ewa w zamian za akt nieposłuszeństwa otrzymają wiedzę i wolność”. Apogeum tej „wiedzy” i „wolności” rzeczywiście nastąpiło w ZSRR lat trzydziestych.

My, Polacy, jesteśmy częścią Zachodu, który raz po raz daje świadectwa niezrozumienia kultury Rosji. Myśli pan, że my ją rozumiemy lepiej?

– Nie chciałbym się wdawać w dyskusję, na ile my, Polacy, jesteśmy częścią Zachodu. Jedni pewnie są, a inni nie tylko, że nie są, ale i być nie chcą. Nie zgadzam się, że Zachód daje świadectwa niezrozumienia kultury Rosji. Co do rosyjskiej polityki to zgoda – Zachód jej nie rozumie, Polacy mają tu tę przewagę, że są stale wobec Rosji nieufni i to się ostatnio niestety sprawdza. Sam jednak należę do takich, których Rosja nie tylko przeraża, ale i fascynuje – swą kulturą, ale i mężnymi jakże często ludźmi. Dlatego chyba już do końca będę poszukiwał odpowiedzi na pytania o sens dziejów Rosji, istotę duszy rosyjskiej i będę uparcie wierzył, że będzie mi jeszcze dane doczekać końca i potępienia przez większość Rosjan – pośród których mam wielu przyjaciół – epoki Władimira Putina.

A na razie zapraszam brać studencką z Petersburga, Moskwy, Jekatierynburga na Podkarpacie, do Krosna, do PWSZ im. Stanisława Pigonia, na coroczny majowy Międzynarodowy Festiwal Młodzieży. Niechże się tutaj spotykają z kolegami ze Lwowa, Węgier, Portugalii, Hiszpanii, Północnej Karoliny, Chin, Kazachstanu. Co roku się to jakoś sprawdza.

 

Rozmawiał Grzegorz Filip