Miraż przeszłej wiedzy czy fundament przyszłej mądrości?

Julian Daszkowski

Książkę Społeczna historia wiedzy Petera Burke’a (Wydawnictwo ALETHEIA 2016) kupiłem zarówno ze względu na zainteresowanie tematem, jak i na wcześniejsze wrażenia z publikacji tego autora; nie należy go jednak mylić z innym autorem tego samego nazwiska i z jego publikacjami o podobnych treściach. Znam co najmniej cztery dotychczasowe przekłady książek Petera Burke na język polski (Historia i teoria społeczna, 2000; Języki i społeczności w Europie wczesnonowożytnej, 2009; Kultura ludowa we wczesnonowożytnej Europie, 2009; Fabrykacja Ludwika XIV, 2011). Spodziewałem się zatem nie tylko nowych dla siebie informacji, ale także nowego ich ujęcia. Niestety, oczekiwania były może zbyt wygórowane w stosunku do wielu wcześniej przeczytanych książek o podobnym zakresie.

Polskie wydanie w jednym tomie objęło zawartość oryginalnie ogłoszoną jako dwa tomy w odstępie kilkunastu lat (2000 i 2012). W każdym tomie była odrębna bibliografia oraz odrębne indeksy osobowe i przedmiotowe. Widać to we fragmentach pokazywanych przez Google Books, bo zakupione do warszawskich bibliotek oryginały wskutek nadużywania akademickich uprawnień od wielu lat są przetrzymywane przez mało znanych profesorów mało znanych uczelni.

Forma obniża wartość

Udostępniając książkę polskiemu czytelnikowi pozbawiono ją indeksów osobowych i rzeczowych oraz połączono bibliografie w jednolitym porządku alfabetycznym. Bibliografia zajmuje strony od 593 do 654 (na pewno ponad tysiąc pozycji!) i wymienia tylko współcześnie drukowane opracowania, a nie starodruki czy źródła rękopiśmienne i archiwalne, z których korzystał autor. Źródła takie często przywołuje on w tekście po tytule, lecz bez lokalizacji, która w przypadku takich materiałów bywa ważniejsza od ich zwięzłego opisu. Coraz częściej dawniejsze i nowsze źródła są zresztą w całości umieszczane w internetowej domenie publicznej, choć ustalenie ścieżek dostępu bywa męczące i dlatego warto je podawać tam, gdzie jest to możliwe.

Ogólnie rzecz biorąc, forma redakcyjno-wydawnicza polskiej wersji może wpływać na zmniejszenie jej merytorycznych walorów, w tym użyteczności. Ogrom materiału przesyconego licznymi szczegółami utrudnia powrót do fragmentów przeczytanych kilkadziesiąt stron wcześniej, bo nawet pamiętając hasło lub nazwisko trzeba żmudnie wertować znane już kartki i zastanawiać się, czy i w jakim kontekście poruszane ujęcie pojawi się na dalszych, jeszcze nieprzeczytanych stronach. Na domiar złego, spis treści jest zbyt ogólny, bo tak, jak w oryginale, przedstawia tylko tytuły kilkudziesięciostronicowych rozdziałów bez tytułów kilkustronicowych podrozdziałów czy sekcji.

Należy docenić wysiłek tłumacza lub redaktora, aby w bibliografii informować o polskich przekładach obcojęzycznych wydawnictw cytowanych przez autora. Jednak ujawnia się przy tym przeoczanie istotnych polskich informacji publikacyjnych, czyli efekt „tracenia wiedzy” (tytuł jednego z rozdziałów). Bez tworzenia obszerniejszej listy można przykładowo wskazać na Odczytania pisma linearnego B (John Chadwick, polskie wydanie 1964) lub Podwójną spiralę (Watson, polskie wydanie 1975, istnieje też polski przekład późniejszej, przepracowanej i rozszerzonej wersji tej książki). Z nowszych przekładów jest to E. Grant (Średniowieczne podstawy nauki nowożytnej bez roku polskiej publikacji, ale z pewnością już co najmniej o kilkuletniej dostępności) lub Zaproszenie do socjologii refleksyjnej (Bourdieu i Wacquant, polskie wydanie 2001). Jest tego więcej, np. Kahn, Łamacze kodów , Mills, Wyobraźnia socjologiczna , Nasbitt i Aburdene, Megatrendy 2000 , Renfrew i Bahn, Archeologia. Teoria, metody, praktyka , 2005.

Czasami taki brak informacji o polskim przekładzie bywa rażący. Autor już na stronie 12 powołuje się na angielski przekład niemieckojęzycznej książki polskiego lekarza (podkreślając jego polskość!), wydanej po polsku dość późno, bo w 1986 roku, 51 lat po publikacji oryginału, ale wystarczająco wcześnie, by odnotować to w bibliografii dla polskiego czytelnika (Fleck L., Powstanie i rozwój faktu naukowego , 1986). Ze względu na temat, interesujący i ważny dla młodszego polskiego czytelnika może być niesygnalizowany przekład klasycznej pracy Mała nauka – Wielka nauka (Price D. J. de Solla, 1967, w tej samej serii Omega co Podwójna spirala Watsona).

Kiedy indziej brak informacji bywa całkowicie zrozumiały. Tylko w dość wąskim gronie wiadome było istnienie polskiego przekładu The coming of post-industrial society D. Bella, bo choć obecnie jest on ujawniany i udostępniany w kilku bibliotekach naukowych, to przez kilkanaście lat przestrzegano klauzuli „Do użytku wewn. Na prawach rpsu”. Z kolei cytowany angielskojęzyczny przekład niemieckiego oryginału R. Kosellecka z 1972 roku w polskim tłumaczeniu jest ukryty w zbiorze pod tytułem Semantyka historyczna (2001 i 2012), a „Przewodnik Bibliograficzny Biblioteki Narodowej” przestał rejestrować zawartość tomów zbiorowych lub zebranych.

Co szkodzi pomarzyć

Takie braki spostrzegałem, bo od lat interesuję się tymi zagadnieniami i wiele o nich czytam. I tu pojawia się pewna osobista trudność w próbie charakteryzowania publikacji. W trakcie pierwszej lektury wielokrotnie miałem uczucie deja vu, równie często uczucie „to oczywiste”, ale na zmianę z myślą „to ciekawe, trzeba sprawdzić lub rozwinąć” i pytaniem „dlaczego pominięto coś bardzo do tego wywodu pasującego”. Ponaklejane karteczki wskazują na miejsca do później ponawianego oglądu, ale na pięciuset dziewięćdziesięciu stronach jest ich już ze trzysta, co wydaje się liczbą przesadnie dużą jak na zwyczaje z wcześniejszych lektur. Nie mam zatem jasności, czy ogrom szczegółów układa się w oryginalne i nowatorskie ujęcie, czy może liczne szczegóły po prostu wypełniają struktury znane z wcześniejszych publikacji innych autorów. Z tego powodu nie jestem więc w stanie nawet zasygnalizować szkicu merytorycznej oceny, bo wymaga to jeszcze kilkakrotnej lektury całości i konfrontowania rozmaitych fragmentów z innymi źródłami.

Za taką pracochłonną recenzję nikt mi oczywiście nie zapłaci, a i ja nie mam specjalnej ochoty przykładać się do nadania jej formalnej postaci. Wystarczy mi poczucie satysfakcji z czasu spędzonego na aktywności intelektualnej, bo książka po pierwszej lekturze wydaje się tego warta. Jednak myślę sobie, że dobrze by było posługiwać się lepiej przygotowanym materiałem, czyli oczekiwać od kogoś innego wykonania pracy, której mnie nie bardzo chce się realizować.

Zdaję sobie sprawę z technicznych i kosztowych aspektów prac redakcyjno-drukarskich, ale cóż mi szkodzi pomarzyć? Wyobrażam sobie omawiane dzieło w nieco innym układzie: dwa tomy do sprzedaży zafoliowane w jeden pakiet. Pierwszy z tomów zawiera tylko właściwy tekst oraz ilustracje, drugi zaś indeksy, bibliografie i ewentualne posłowia, komentarze lub uzupełnienia polskich tłumaczy i redaktorów; w co najmniej kilkudziesięciu miejscach miałem wątpliwości, czy tłumaczenie na pewno oddaje to, co autor napisał w swoim języku. Gdy kilka razy czytałem tak wydane dzieła (przypisy, indeksy, bibliografie oraz inne zestawienia w oddzielnym tomie), to odnosiłem wrażenie lepszego panowania nad strukturą studiowanej treści, nie porzucałem właśnie czytanej strony, aby w innym miejscu tego samego tomu skontrolować jakieś elementy „naukowego aparatu”.

Wobec narastającej internacjonalizacji działań nie zawsze zasadnie klasyfikowanych jako naukowe, korzystanie z przekładów tworzy pewien dokuczliwy problem. Pisanie obcojęzycznego tekstu z zamiarem dokładnego zacytowania jakiegoś fragmentu, znanego tylko z polskiego przekładu, zmusza do czasochłonnego poszukiwania go w trudno dostępnym oryginale. Odwrotnie, własne tłumaczenie obcojęzycznego tekstu nie zawsze zgadza się z formą przyjętą w istniejącym polskim przekładzie, a prawie nigdy nie zgadza się numer strony oryginału i przekładu. Od dawna znane rozwiązanie tego problemu polega na ujawnianiu w przekładzie konkordancji z oryginałem, czyli umieszczanie w przekładzie na marginesach lub z graficznym wyróżnieniem numerów odpowiednich stron oryginału. Robi się to jednak tak rzadko i w tak specyficznych przypadkach, że wspominanie o tym jest po prostu dezyderatem beznadziejnym (bez nadziei na realizację).

Czytanie ekstensywne

Tak naprawdę, to uwagi te spisałem w proteście przeciwko myślom z tylko kilku stron książki Burke’a. „Czytanie ekstensywne” (s. 215-216: przeglądanie, przebieganie wzrokiem, kartkowanie) może służyć do podjęcia decyzji o zakupie lub wypożyczeniu książki w celu najpierw przeczytania, a potem ewentualnego przestudiowania. Decyzja w trakcie realizacji bywa czasem uznawana za nietrafną (bezpowrotne przerwanie lektury gdzieś wewnątrz dzieła) lub niezbyt pilną (odłożenie na później nie tylko kontynuacji, ale nawet rozpoczęcia lektury). Robienie na fiszkach notatek o samym fakcie istnienia materiałów różni się od robienia na podobnych fiszkach notatek, wyciągów i konspektów o ich treści – trzeba ją przyswoić, a nie zaledwie zarejestrować jej zawartość. Tymczasem zbyt wiele tak zwanych recenzji lub polemik sprawia wrażenie owoców „czytania ekstensywnego”.

Burke gdzieniegdzie sygnalizuje perspektywę nadchodzących zmian w obyczajach intelektualnych. Materiałom zapisanym symbolami („inskrypcjami”, jak je nazywa Latour) obecnie nadaje kształt technika cyfrowa: nie trzeba notować, wystarczy załadować, nie trzeba indeksować, wystarczy wyszukiwarka, nie trzeba syntetyzować, jest hipertekst. Jeżeli jednak coś nie jest dostępne w formie cyfrowej, to jakby przestaje istnieć: krytyczny przegląd literatury zamienia się w rejestrację haseł z sieciowej pamięci, a nie konfrontację i wykorzystanie idei z intelektualnego dorobku przeszłości.