Pokusy są silniejsze
Związek współczesnej krytyki literackiej z instytucją uniwersytetu jest czymś oczywistym i na pierwszy rzut oka wcale nie tak znowuż nowym. W przeszłości przecież wielu naszych krytyków nie tylko wywodziło się z uniwersytetów, ale często też byli z uniwersytetami związani – od początku lub do pewnego momentu ich krytycznej aktywności. Wystarczy przypomnieć Kazimierza Brodzińskiego, wykładającego na Uniwersytecie Warszawskim, a potem Stanisława Tarnowskiego, związanego z Uniwersytetem Jagiellońskim. O ile w wieku XIX i na początku następnego stulecia tego typu sytuacje były u nas wciąż dość rzadkie – w znacznej mierze zapewne z powodów politycznych – to już po roku 1918 krytyk na uniwersytecie lub krytyk z uniwersytetu jest zjawiskiem coraz częstszym. Wymieńmy związanych z Uniwersytetem Jagiellońskim Stefana Kołaczkowskiego czy Kazimierza Wykę, Konstantego Troczyńskiego z Uniwersytetu Poznańskiego, Manfreda Kridla z wileńskiego Uniwersytetu Stefana Batorego. W przypadku PRL lista nazwisk byłaby jeszcze dłuższa i znaleźliby się na niej np. Jan Błoński, Marian Stala, Jerzy Jarzębski, Jacek Trznadel, Marta Wyka czy Jacek Łukasiewicz.
Inna rzecz, że do 1989 roku krytycy związani z uniwersytetami nie reprezentowali grupy dominującej, a często też to nie oni nadawali ton ówczesnym debatom krytycznym. Stanisław Brzozowski, Karol Irzykowski, Tadeusz Boy Żeleński, Jan Emil Skiwski, Karol Ludwik Koniński, Zygmunt Wasilewski, Stefan Napierski, Irena Krzywicka, Jerzy Stempowski w pierwszej połowie II wieku, Andrzej Kijowski, Henryk Bereza, Konstanty Jeleński, Jan Bielatowicz w połowie drugiej – to przykłady takich właśnie krytyków bez uniwersyteckiego przydziału, wybitnych, a zarazem funkcjonujących poza Akademią. Było to możliwe dzięki istnieniu innych instytucji przyjaznych krytyce i krytykom. Istotna tu zwłaszcza była, jak sądzę, Gazeta/Pismo Literackie czy np. Kawiarnia, które były naturalnym miejscem działania krytyka, ale także, co nie bez znaczenia, weryfikacji jego statusu i prestiżu.
Dzisiaj sytuacja o tyle jest więc szczególna, że po pierwsze, krytyk z uniwersytetu dominuje, zaś rzadkością są krytycy bez uniwersyteckiego zakorzenienia, związani za to mniej lub bardziej formalnie z jednym lub kilkom pismami. Tych ostatnich jest niewielu. Przykładem Krzysztof Masłoń i Andrzej Horubała z tygodnika „Do Rzeczy”, Grzegorz Jankowicz i Tomasz Fiałkowski z „Tygodnika Powszechnego”, kiedyś Magdalena Miecznicka z „Dziennika”. Dlaczego tak się dzieje? Częściowo zapewne z powodu upadku znaczenia instytucji Gazety/Pisma Literackiego. Nie istnieje jeden nawet ogólnopolski tygodnik literacki w rodzaju „Wiadomości Literackich” czy „Prosto z mostu” w II RP, albo „Życia Literackiego” lub „Nowej Kultury” w PRL (pomijam w tym momencie wartość tych pism). Z drugiej strony pisma codzienne lub tygodniowe coraz mniej miejsca poświęcają na krytykę i nie do pomyślenia dzisiaj jest sytuacja znana z II RP, gdy w socjalistycznym dzienniku „Robotnik” regularnie drukował Irzykowski, a w sanacyjnej „Gazecie Polskiej” Wyka. Owszem, istnieje wiele, może ponad setka miesięczników i kwartalników, w których krytyka jest mocno obecna, ale wiodą owe pisma żywot efemeryczny, rozproszony, jakby skryty, i nie są w stanie zapewnić krytykowi ani krytyce poczucia stabilności, ciągłości, o prestiżu nie mówiąc.
To zjawisko tłumaczy chyba do pewnego stopnia dominację w dzisiejszej krytyce postaci Krytyka z Uniwersytetu. Uniwersytet staje się miejscem, w którym krytyka zachowuje schronienie, prestiż i instytucjonalne wsparcie. Co więcej, Uniwersytet dzisiaj jest jedyną przestrzenią, w której krytyki się uczy, gdzie można na serio myśleć o „szkole krytyki” i „terminowaniu krytycznym”. Stąd powstające w ostatnich latach katedry nauczające krytyki.
Uniwersytet staje się więc obecnie nie tylko miejscem, z którego rozlega się głos krytyka, ale także przestrzenią jego aktywności. Stąd rozmaite kłopoty. Z jednej strony krytyk może na uniwersytecie uprawiać swoje krytyckie rzemiosło, o nim mówić, może dyskutować o nowościach z innymi krytykami, ze studentami lub z pisarzami, może wreszcie – przy wsparciu rodzimych uczelni – publikować zbiory swoich recenzji i esejów. Z drugiej strony, jako uczony, krytyk taki podlega rozmaitym procedurom oceny, a w owych procedurach krytyka nie zawsze cieszy się najlepszą opinią, co oznacza, że za długą i wyśmienitą nawet recenzję otrzyma się skromny punkcik, a i to nie jest pewne. Tak czy owak w horyzoncie krytyki pojawia się specyficzny typ czytelnika, jakim jest dziekan, oceniający jego dorobek, przeliczający go i wpisujący w rozmaite rubryki.
Stąd pokusy czyhające na krytyka uniwersyteckiego. Pierwsza to pokusa scjentyzmu, zatarcia niezbyt zresztą wyraźnej granicy dzielącej krytykę od nauki o literaturze, swoistej zdrady powinności krytyka na rzecz powinności badacza. Potem jest pokusa konformizmu, unikania wyrazistych i niekonwencjonalnych wyborów, opinii i ocen, emocjonalnego zaangażowania. Dalej jest wreszcie pokusa snobizmu, ulegania zmieniającym się dość szybko modom intelektualnym, wypróbowywania kolejnych popularnych, modnych metodologii badawczych… Inna rzecz, że i bez Uniwersytetu na krytyka takie pokusy czyhają, tu jednak są chyba silniejsze.
***
O tym wszystkim wiemy jednak od dość dawna. Obawy przed krytyką uniwersytecką, a więc uczoną, skomplikowaną do granicy hermetyzmu, niezrozumiałą, krytyką bezosobową, rutynową, traktującą dzieło literackie jako przedmiot zimnego namysłu badawczego, niczym preparat, na którym wypróbowuje się kolejny język krytyczny, zapominającą przy tym o swych obowiązkach wobec czytelnika i społeczeństwa, były wyrażane od dawna. Tuż po zakończeniu II wojny Gustaw Herling-Grudziński z sarkazmem pisał na przykład o „dłubaczach z seminariów polonistycznych”, którzy „reagują bezpłciową sumiennością prosektorów, budząc podejrzenie, że zmysł «klasyfikacji i typologii» zabił w nich raz na zawsze zdolność do zachwytu lub gniewu”. W dramatycznym, słynnym eseju z 1983 roku o Rozmytych tradycjach krytyki w PRL Tomasz Burek zauważał z niepokojem, że współczesny krytyk ustępuje pola uczonemu i „próbuje mówić językiem swojego utytułowanego zwycięzcy – profesora doktora habilitowanego”. Ten nowy typ krytyka, uzbrojonego w aparaturę literaturoznawczą, „zakutego w pancerz metodologicznej poprawności, wspartego autorytetem którejś z wpływowych teorii naukowych”, wypierać zaczął zdaniem Burka „staromodne” postacie krytyków filozofujących dyletantów, intuicjonistów, malkontentów, poszukiwaczy arcydzieł czy, na przykład, entuzjastów idei niewczesnych. Dla autora Rozmytych tradycji konsekwencje tego procesu były jednoznacznie negatywne. Pisał, że w ten sposób „zatraca się swoisty elan vital literatury, zdolność iluminacji, przeczucie dreszczu nowego, przepada fantazja, temperament i styl, przepada to wszystko, co Andrzej Kijowski nazwał pewnego razu «poezją krytyków»”.
W podobnym duchu wypowiadał się wreszcie kilka lat temu Włodzimierz Bolecki w dyskusji zorganizowanej w czasie konferencji Dyskursy krytyczne u progu XXI wieku , ze znamiennym podtytułem: Między rynkiem a uniwersytetem . Jego zdaniem po 1945 roku krytyka w Polsce coraz częściej była utożsamiana z badaniami literackimi, zaś krytyk z uczonym. Powstała w ten sposób „krytyka akademicka”, rozliczana przez rady wydziałów i instytutów, ulegająca profesjonalizacji oraz etatyzacji. W efekcie, mówił Bolecki, „zamiast krytyki – jako sztuki indywidualnego sądu i namysłu – czytamy dziś często aplikacje teorii literatury, filozofii czy socjologii do konkretnych tekstów”, a „zamiast indywidualnego ryzyka, a bez niego nie ma krytyki, mamy tupot medialnego stada”.
Z perspektywy roku 2016 wiele z tych krytycznych uwag zachowuje swą aktualność, jako przestroga chociażby. Z drugiej jednak strony miejmy świadomość, że owe przestrogi słyszymy od wielu dekad, a krytyka polska ma się ciągle nieźle, że krytycy z uniwersytetu wciąż bywają „staromodni”. Z rzeczy stosunkowo świeżych
i autorów młodszych pokoleń wymienię chociażby tom Doroty Heck Recenzje bez cenzury czy Obcowanie. Manifesty i eseje Przemysława Dakowicza, krytyków z uniwersytetu, a uprawiających świetną krytykę „niewczesnych entuzjastów” i „poszukiwaczy arcydzieł”, co nie pozwala na wpadanie w jakiś przesadny lament…
Dzisiaj sytuacja jest też o tyle inna, że w świetle wspomnianych procesów, a więc zaniku instytucji Pisma Literackiego, pojawienia się za to często prawdziwie dyletanckiej blogo-krytyki w internecie i niepokojącego korumpowania krytyki przez Rynek, który chciałby widzieć w krytyku li tylko specyficznego komiwojażera czy „piarowca”, pomagającego jak najkorzystniej sprzedać towar, Uniwersytet jawi się jako pewna szansa dla krytyków i krytyki. W tym nowym kontekście staje się on wyjątkową „kuźnią” krytyki: miejscem, w którym w skupieniu pracuje się nad jej narzędziami, gdzie mogą w spokoju terminować kolejni adepci tego fachu, gdzie wreszcie można stawić opór osaczającej nas krytyce ułatwionej. Wymienione wyżej niebezpieczeństwa krytyki akademickiej pozostają, a nawet są dzisiaj może silniejsze niż kiedykolwiek. Dodajmy tu niebezpieczeństwo „wsobności” krytyki na uniwersytecie, zamkniętej w getcie akademii, wyznającej hasło świętego spokoju, traktującej ją jako element kariery naukowej. Tak jednak nie jest i jestem dziwnie przekonany, iż tak się nie stanie. Nie pozwoli na to naszej krytyce coraz bardziej burzliwa współczesność, nie pozwoli jej nasza tradycja wielkiej krytyki spod znaku Mochnackiego i Brzozowskiego.
Pozostałe artykuły z działu:
Być pomiędzy...
Krytyce potrzeba krytyki
Krytyka akademicka czy akademizacja krytyki?
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.