Krytyka akademicka czy akademizacja krytyki?
Przyznam na wstępie – pojawiające się w „zajawce” do dyskusji stwierdzenie, że krytyka uniwersytecka pozostaje w obiegu literackim zjawiskiem niedocenionym, wydaje mi się nieszczególnie trafione; chyba, że przez „obieg literacki” rozumieć będziemy wyłącznie tak zwany mainstream medialny – faktycznie, w magazynie „Książki” i tygodnikach opinii krytyki akademickiej jest stosunkowo mało.
Jeśli jednak o „krytyce uniwersyteckiej” pisze się – wprost – niewiele, to nie dlatego, że pozostaje ona zjawiskiem nierozpoznanym; raczej dlatego, że akademickość współczesnej krytyki literackiej jest czymś oczywistym i założonym – trudno wyodrębnić „akademicki” rodzaj krytyki z szerszego pola, bo niemal cała krytyka jest umocowana na akademii. Albo, mówiąc już zupełnie wprost: zdecydowana większość krytyków i krytyczek pracuje na uniwersytecie.
Możemy się pokusić zresztą o szybki przegląd nazwisk najbardziej znanych i rozpoznawalnych, a związanych z akademią (to wyliczenie czysto ilustracyjne, więc pomijam młodszych krytyków i krytyczki – szeroko rozumianych rówieśników; do tego uwzględniam wyłącznie osoby zatrudnione w tej chwili na uniwersytecie). Po kolei, wg uczelni: Uniwersytet Śląski – Bogalecki, Kałuża, Nęcka, Nowacki, Świeściak, Uniłowski; UAM – Balcerzan, Czapliński, Hoffmann, Jaworski, Larek, Legeżyńska, Mizerkiewicz, Śliwiński, Warkocki; Uniwersytet Jagielloński – Jankowicz, Jarzębski, Kozicka, Kunz, Stala, Urbanowski, Wyka; Uniwersytet Opolski – Gleń, Gutorow; Uniwersytet Szczeciński – Iwasiów, Madejski, Skrendo; Uniwersytet Łódzki – Bartczak, Cieślak-Sołowski, Dakowicz, Jarniewicz; Uniwersytet Wrocławski – Browarny, Glensk, Łukasiewicz, Mackiewicz, Maliszewski, Orska, Poprawa. Pomijam na pewno sporo istotnych nazwisk, za co z góry przepraszam – powyższa enumeracja jest dość spontaniczna i, co oczywiste, niewyczerpująca.
Bez problemu znajdziemy świetnych krytyków pracujących poza uczelnią. O ile jednak zakładamy, że istnieje granica (jakkolwiek subtelna, płynna etc.) między krytyką a dziennikarstwem kulturalnym – którego funkcja wiązałaby się w dużo większej mierze z raportowaniem o nowościach niż z długoterminową recepcją – to zdecydowana większość krytyków okaże się ściśle związana z jakimś uniwersyteckim środowiskiem. Warto może przy tym zaznaczyć, że zjawisko akademizacji jest bodaj silniejsze w krytyce poezji niż prozy (z oczywistych przyczyn – wspomniany medialny mainstream poświęca prozie nieporównywalnie więcej miejsca); jednakże w obu tych obszarach sytuacja przedstawia się zasadniczo podobnie.
***
Jeśli zamiast o „krytyce akademickiej” (w sensie określonego rodzaju krytyki) będziemy rozmawiać o „akademizacji krytyki” w ogóle, to najpierw należy powiedzieć kilka słów o tym, dlaczego krytyka się zakademizowała – i o codziennych problemach, jakie z tego wyniknęły.
W skrócie: zakademizowała się, bo nie miała wyjścia. Szereg zmian związanych z tak zwanym okresem transformacji (wycofywanie się państwa z obowiązku utrzymania instytucji kultury, wraz z szybką ekspansją rynku wydawniczego) spowodował, że materiału dla krytyki nie ubyło, a etatów pozwalających się utrzymać z pisania o książkach – owszem. Wielu krytykom i krytyczkom praca uniwersytecka pozwala na względną niezależność i – przede wszystkim – względne bezpieczeństwo. Dla większości tych, którzy do obiegu krytycznoliterackiego dopiero wchodzą (często absolwentów polonistyki albo innych kierunków humanistycznych), opieranie swoich planów na przyszłość na wizji zatrudnienia w wydawnictwie, niszowym czasopiśmie czy lokalnym domu literatury byłoby samobójstwem – w porównaniu z tym tak zwana kariera uniwersytecka wydaje się strategią bezpieczniejszą. Oczywiście nadal istnieje duża szansa, że po doktoracie skończy się bez pracy, ale mimo wszystko opieranie ważnych wyborów życiowych na założeniu, że na wydziale „znajdzie się etat” jest trochę mniej ryzykowne niż zakładanie, że lokalne czasopismo kulturalne, uwikłane w coroczną grantowo-dotacyjną walkę o przetrwanie, zapewni stabilne i długotrwałe źródło utrzymania.
Podkreślmy może: nie chodzi o to, że inne wybory nie są możliwe, ale dla bardzo niewielu wydają się one czymś łatwo dostępnym i bezpiecznym (również w sensie możliwości znalezienia innej, podobnej pracy, jeśli w danej instytucji nie zagrzeje się miejsca). Nawet zaś, jeśli młoda krytyczka czy młody krytyk planuje szukać zatrudnienia poza uniwersytetem, to zrobienie „na wszelki wypadek” doktoratu wydaje się często sensownym pomysłem (niektórym pozwala się utrzymywać kilka dodatkowych lat ze stypendiów). W ten sposób nawet osoby niewiążące przyszłości z uczelnią wchodzą w obieg literacki jako krytycy w pewnym sensie uniwersyteccy.
Co do krytycznoliterackiej codzienności, akademizacja rodzi oczywiste problemy: konieczność podziału czasu i uwagi między właściwą pracę krytyczną a dydaktykę, uniwersytecka biurokracja, nacisk na publikowanie tekstów w miejscach dla krytyków często niekluczowych (przy czym coraz więcej czasopism kulturalno-literackich ubiega się z powodzeniem o status punktowanych czasopism naukowych; ten proces, postrzegany przez wielu raczej jako konieczność niż szansa do poszerzenia zakresu działalności czasopisma, rodzi zresztą osobne problemy – między innymi wymusza dostosowywanie dynamicznego, polemicznego charakteru zasadniczo „nienaukowych” periodyków do „naukowych” standardów redakcji i recenzji).
Z konieczności publikowania przez krytyków w miejscach dla nich niekluczowych wynika przymus zachowania pozorów naukowości – przydawania bardzo specyficznej formie, jaką jest na przykład szkic krytycznoliteracki, recenzja zbiorcza czy krytycznoliteracka polemika naukowego „naddatku”, który uzasadnić ma publikację w takim, a nie innym miejscu (i, pośrednio, legitymizować krytyka jako pełnoprawnego akademika). Ten proces ma jednak charakter głównie teatralny: wymóg „naukowości” nie przekłada się na metodę ani styl, stanowi zwykle raczej rodzaj dekoracyjnej oprawy tekstowej.
***
Co nie znaczy, że akademizacja w ogóle nie wpłynęła na styl i metodę krytyczną. Przywiązanie krytyków do uniwersytetu powiązać można przynajmniej z dwoma zasadniczymi procesami zmieniającymi (sub)pole krytycznoliterackie.
Po pierwsze: zanik wyrazistej krytyki negatywnej i tradycji pamfletowej polemiki. Sieć instytucjonalnych zależności, przywiązanie do uniwersyteckiej hierarchii i związanych z nią konwencji – choćby sposobów okazywania szacunku akademikom o większym dorobku bądź mocniejszej pozycji – a także to, że wiele tradycyjnie uprawnionych ataków krytycznoliterackich zostaje w ramach akademii odczytanych jako niedopuszczalnie osobiste, sprawiają, że krytyka stopniowo łagodnieje. Pierwotnie dzieje się to w debatach, ankietach i polemikach (gdy jeden krytyk-akademik odnosi się do drugiego), wtórnie wpływa zaś nawet na ton recenzji (gdy krytyk mówi o pisarzu). Jako wyrazisty przykład problemów z definiowaniem „niedopuszczalnego” ataku przytoczyć można negatywną recenzję Adama Lipszyca z Polityki wrażliwości Michała Pawła Markowskiego, opublikowaną swego czasu na „Dwutygodniku”. To przypadek o tyle ciekawy, że równie wiele czynników pozwala tu definiować sytuację komunikacyjną jako bardziej „krytycznoliteracką” (miejsce publikacji, styl wypowiedzi, „dublowanie” obu autorów jako krytyków – nie są w pierwszej kolejności krytykami, ale występują często w tej roli) i jako bardziej „akademicką” („naukowy” charakter omawianej książki oraz to, że obaj autorzy są na co dzień przede wszystkim akademikami). Cięta i złośliwa, ale rzetelna recenzja Lipszyca była często opisywana „w kuluarach” jako absolutnie niedopuszczalna i przekraczająca granice dobrego smaku. Co jednak ciekawe, traktowali ją tak w zasadzie wyłącznie ci, których łączyła z jednym bądź drugim autorem instytucjonalna zależność, czyli ci, którzy niejako odruchowo postrzegali sytuację w kategoriach sporu akademickiego.
Wymieranie ostrej krytyki negatywnej można więc przynajmniej częściowo powiązać z problemem akademizacji. Drugie zjawisko, o którym warto wspomnieć, dużo trudniej ocenić jako jednoznacznie pozytywne bądź negatywne. Chodzi o coś, co można nazwać „teoretyzacją” krytyki. Ze względu na bliskość teoretycznoliterackiego obiegu (również, nazwijmy to, instytucjonalno-osobistą i publikacyjną) krytyka w większym stopniu wykorzystuje narzędzia, koncepcje i konstrukty myślowe z porządku teorii literatury (a pośrednio – choćby filozofii, myśli polityczno-społecznej etc.). Powoduje to przewartościowanie w porządku nawiązań i odniesień. Tradycyjne dla krytyki legitymizowanie danego stanowiska bądź poglądu wpisaniem go w literacką tradycję staje się nie tyle podstawowym sposobem nakreślenia „szerszego obrazu”, ile jedną z wielu uprawnionych strategii; legitymizacji można dokonać też za pomocą odwołania do innych, nieliteraturoznawczych dyskusji i sposobów myślenia.
Tak rozumiana „teoretyzacja” w ciekawy sposób wpływa na młodych krytyków: wchodzą oni często w obieg literacki z dobrze ukształtowanym aparatem teoretycznym. Niejednokrotnie rozwój tegoż aparatu przebiega zresztą szybciej i sprawniej niż (tradycyjnie mocniej związane z trybem krytycznoliterackim) szlifowanie stylu oraz narzędzi pogłębionej interpretacji pojedynczego tekstu.
Natomiast nie wydaje się – może wbrew intuicji – żeby ewentualna „hermetyzacja” części dyskursu krytycznoliterackiego wiązała się blisko z jego zasadniczym zakorzenieniem akademickim. W obiegu krytycznopoetyckim – pod którego adresem zarzuty o hermetyczność wysuwa się częściej niż pod adresem krytyki prozy – dyskusja o (nie)zrozumiałości tekstu powraca, owszem, dość często, ale chodzi jednak o (nie)zrozumiałość przedmiotu krytyki, czyli współczesnego wiersza. W kluczowych dyskusjach dotyczących problemu hermetyczności (od sporu Sommera z Miłoszem i tekstu Sosnowskiego o „poezji naiwnej i sentymentalnej”, przez cykl tekstów rozpoczęty wystąpieniem Jacka Podsiadły, aż po niedawne polemiki z Andrzejem Franaszkiem) atakowano raczej sam literacki obiekt krytyki, krytykę zaś – jeśli w ogóle – to tylko pośrednio (na zasadzie: krytyka broniąca hermetycznych tekstów sama z konieczności staje się hermetyczna). „Hermetyzacja”, o której wspomniano w zajawce do niniejszej debaty, wynika więc raczej z przechwycenia przez krytykę pewnych właściwości literackiego idiomu – i trudno ją analizować jako autonomiczną cechę krytycznoliterackiego trybu wypowiedzi. Hermetyczność nie jest też dziś, jak się wydaje, konstytutywną cechą jakiejkolwiek konkretnej, dającej się wyodrębnić i nazwać odmiany krytyki.
***
Jeśli zaś chcielibyśmy koniecznie z pola literackiego wydzielić taki tryb krytyki, który wydaje nam się „wysokointelektualny” w jakimś bardziej intuicyjnym i abstrakcyjnym sensie – krytykę o większych niż zwykle filozoficznych ambicjach, częściej odwołującą się do zagranicznych źródeł, bardziej skłonną do holistycznych gestów etc. – to nie ma powodu, by ten rodzaj pisania nazywać „akademickim”. Nie wiąże się on bowiem z żadnym szczególnym rodzajem uniwersyteckiego zakotwiczenia; przy tak intuicyjnym i umownym definiowaniu „akademickości” antyakademikiem okazałby się Karol Maliszewski (krytyk o mocnym uniwersyteckim umocowaniu), zaś akademikiem wzorcowym – Grzegorz Jankowicz (dopiero od niedawna instytucjonalnie przywiązany do uczelni).
Podsumowując: nie tyle „krytyka akademicka”, ile akademizacja (akademicczenie?) krytyki jako takiej – i to nie jako zupełnie dobrowolny wybór, tylko rodzaj zupełnie codziennej, zwyczajnej, przyziemnej konieczności. Konieczności, dodajmy, za którą nie poszło ani ujednolicenie (sub)pola, ani wykształcenie zupełnie nowej, dającej się wyodrębnić i nazwać krytycznoliterackiej metody czy poetyki. Warto się oczywiście zastanowić, co przemiany nadchodzące na uniwersytetach w najbliższej dekadzie zmienią w sytuacji młodego pokolenia krytyków – ale to temat na osobną rozmowę.
- dodatek poświęcony młodej poezji). Dyrektor programowy Mikrofestiwalu, międzynarodowego festiwalu nowej poezji; redaktor naczelny „Przerzutni”,
magazynu literatury i badań nad codziennością.
Pozostałe artykuły z działu:
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.