Wszystko z przypadku

Rozmowa z Bernardem Nowakiem, pisarzem, właścicielem Wydawnictwa TEST

Wydawnictwo TEST obchodzi 25-lecie, zaczęło w 1990 roku mocnym akcentem, Hańbą domową Jacka Trznadla…

Otóż niezupełnie. Pierwsza była Na nieludzkiej ziemi . Przepoczwarzanie się z wydawnictwa podziemnego miało swoje etapy. Spółka Test została zarejestrowana w 1988 roku, ale była w uśpieniu, bo nie mieliśmy grosza na wydawanie książek. Bodaj w kwietniu 1989 wydaliśmy Józefa Czapskiego, jeszcze w podziemiu, a jednocześnie jawnie. Książka była drukowana w drukarni państwowej, oczywiście jako nocna fucha, a złożona i oprawiona w biały dzień, u mnie w domu.

Szykował się przełom, wszystko było płynne…

Tak, nie było wiadomo, ku czemu te zmiany prowadzą, a my nie wierzyliśmy, że możemy zrobić coś rzeczywistego. Podziemie miało jednak posmak nierzeczywistości, a wyjście z książką na zewnątrz było wkroczeniem w zupełnie nową rzekę. Nagle wjechała na moje podwórze ciężarówka z Białegostoku wyładowana sześćdziesięcioma tysiącami egzemplarzy, taki był nakład Hańby domowej, przeładowywaliśmy je do garażu, a ja patrzyłem i nie wierzyłem, że to się dzieje. W dodatku to było zrobione na kredyt.

Jak radziliście sobie z kolportażem?

Nie było z tym problemu. Działał wciąż kolportaż podziemny.

W kolejnych latach wydawnictwo się rozwinęło, publikując takie m.in. tytuły, jak: Bez ostatniego rozdziału Władysława Andersa, Barbarzyńca w ogrodzie Zbigniewa Herberta czy Etyka protestancka a duch kapitalizmu Maxa Webera. A więc historia, kultura, polityka, świat idei… Nadrabianie zaniedbań. Czy to były pana osobiste tematy, czy reakcja na zapotrzebowanie rynku?

Mieszały się różne inspiracje. Etyka… i książka gen. Andersa to były pomysły moje, ale u samego początku była przede wszystkim pomoc innych. Myśleliśmy rozpocząć paroma tytułami, zdecydował poniekąd Jerzy Giedroyć, który dał nam skład Hańby domowej. Inaczej nie wydalibyśmy tej książki. Nie było warunków do składu, moglibyśmy ją najwyżej przepisać na maszynie. Początki były siermiężne. Podobnie z drugą książką – skład Barbarzyńcy w ogrodzie dał nam Mirek Chojecki. To umożliwiło powstanie wydawnictwa.

Spotkał pan osobiście Jerzego Giedroycia, jeździł pan do Maisons Laffitte?

To było dość naturalne, w Paryżu spotykali się wtedy wszyscy ze wszystkimi. Myślę, że zasługi Redaktora ciągle pozostają nieznane… Sam otrzymałem zresztą od niego propozycję rocznego stypendium w Stanach, miałem porządkować polonica na uniwersytecie, ale z powodów osobistych nie mogłem z niej skorzystać.

Poznał pan inne osoby z kręgu „Kultury”: Józefa Czapskiego, Herlinga-Grudzińskiego?

Tak, miałem takie okazje. Z Herlingiem dosyć długo korespondowaliśmy. Dzięki niemu poznałem Janka Lebensteina – potem mogłem reprodukować jego gwasze w wydawanych wierszach Sępa-Szarzyńskiego i Baki.

No właśnie, skąd zainteresowanie wierszami Józefa Baki i Mikołaja Sępa-Szarzyńskiego?

To wiersze, które znajdują się w moim estetycznym emploi. Sępa lubiłem zawsze, do dziś ta barokowo-renesansowa stylistyka jest mi bliska. A Baka… Czasem odnoszę wrażenie, że dziś modne rapowanie jest mniej udolnym naśladowaniem Baki, który też był przecież nieudolny!

Wydawał pan wiersze Czechowicza, Iwaniuka, ale w Wydawnictwie TEST znaleźli swoje miejsce także współcześni poeci lubelscy: Zbigniew Dmitroca, Józef Fert, Piotr Kobielski-Grauman, Alfred Wierzbicki – czy ten zestaw to pana wybór estetyczny?

Nie wszyscy są z mojej familii, z mojego gniazda. Dwóch czy trzech z tych poetów lubiłem, nadal lubię i czytam, innych wydałem dlatego, że się o to zwrócili lub ja im zaproponowałem. W sytuacji, gdy Miasto Lublin finansuje, a autorzy mają zaufanie, wydawca nie ma poniekąd wyboru!…

W pewnym momencie zainteresował pana Lublin jako temat, jego historia, zabytki. Jak powstał Przewodnik ?

To przypadek, może nawet trochę zabawny. Otóż kiedy próbowałem wydać Hańbę domową i w Lublinie dostałem w cenzurze negat, pomyślałem, że na pewno bardziej liberalna cenzura jest we Wrocławiu. A tam…

Nie było w tym względzie rejonizacji?

Okazało się, że nie. Równie dobrze można było jechać do Wrocławia. Tam okazało się, że ludzie są rzeczywiście trochę inni, mniej kmiotkowaci… Bardzo miło się rozmawiało, ale oczywiście zgody żadnej nie otrzymałem. Niemniej tam zobaczyłem, w księgarniach – a był to rok 1990 czy 1991 – mnóstwo książek promujących Wrocław. W Lublinie tego nie było. To mnie poniekąd natchnęło. Złożyłem do Urzędu Miasta propozycję wydania przewodnika. Odpowiedzi oczywiście nie otrzymałem, ale – to zabawna historia – po dwóch latach Miasto samo się odezwało. Z propozycją wydania… przewodnika. Po długich negocjacjach podpisaliśmy umowę. Zaczęła się praca, trwała bardzo długo, bo w swej naiwności wszedłem w obszar zupełnie mi nieznany. Nie wiedziałem, jak się robi przewodniki, nie znałem historii Lublina ani ludzi, którzy mogą to zrobić. Wszedłem w to, jak to się mówi, na wariata. Na szczęście poznałem zespół świetnych ludzi: panią Jadwigę Czerepińską, Grażynę Michalską, Roberta Kuwałka, Edmunda Mitrusa i Jacka Studzińskiego – czyli historyków i historyków sztuki. Wszyscy oni siedzieli w tej problematyce i byli do wzięcia od zaraz. Był w Lublinie przy Archidiakońskiej 4 Regionalny Ośrodek Studiów i Ochrony Środowiska Kulturowego – tam zaczęliśmy ten przewodnik.

W serii Ludzie niezwykli ukazały się biografie Zygmunta Augusta, Władysława Grabskiego, kardynała Sapiehy, ks. Jerzego Popiełuszki. To są monografie naukowe czy raczej biografie?

To rzeczy przeznaczone dla młodzieży licealnej, nie mają charakteru naukowego, choć są zrobione rzetelnie, bo pochodzą spod dobrych piór. Ich intencją było przybliżenie młodym ludziom ważnych w naszej historii postaci. Animatorem przedsięwzięcia była prof. Anna Sucheni-Grabowska. Należała do pokolenia świadomego swojej misji i odpowiedzialności za wychowanie następców. „Trzeba zostawić młodzieży wzorce” – powiedziała mi kiedyś. Więc ona, staruszka nad grobem, myślała o rzeczach, którymi nie zajmują się ci, co powinni myśleć o tym zawodowo. Nie chcę popadać w patos, ale mogę powiedzieć, że ów postulat w jakiś sposób przyświeca naszemu wydawnictwu.

Jakie jest zainteresowanie czytelnicze esejami Emersona?

Dosyć spore, bo to bardzo ciekawa postać. Kiedy w Polsce w 1989 „wybuchła niepodległość”, to wydawało mi się naiwnie, że ci, którzy mają ten kraj prowadzić, będą chcieli przypomnieć najpierw tamtych ojców założycieli, a potem znaleźć swoich. Że powróci się do kultu pracy, odpowiedzialności, myślenia państwowotwórczego… Że oto nadszedł moment, o którym pisał Słowacki: „Kiedy prawdziwie Polacy powstaną”. Ale nikt swoich ojców nie szukał, widać jeszcze nie powstali prawdziwie… Dla mnie pokłosiem tej sytuacji jest wydanie esejów Emersona. Dziś żałuję, że nie opublikowałem innych amerykańskich autorów tamtego czasu.

Dziś mamy taki czas, że z książką, która lekceważy modne tematy, autor nie ma czego szukać w dużych wydawnictwach, które już całkiem poszły w konfekcję. Jak w tych warunkach prowadzi się niszowe wydawnictwo, do którego pukają setki autorów odrzuconych przez potentatów rynku wydawniczego, proponując książki wartościowe, lecz niechodliwe?

No, setki to nie pukają… Wydawnictwa niszowe działają na pół gwizdka, są poniekąd zabawą, robi się w nich ciekawe rzeczy, ale nie są po to, żeby zarabiać. Początkowo był zamiar, żeby wydawać te książki, które chcemy, ale jeśli się chce w to wejść mocno, to właściwie należałoby mieć wydawnictwo, hurtownię i własne księgarnie.

Jaka jest „polityka wschodnia” pana wydawnictwa?

To wszystko z przypadku. Był rok 2008, gdy Janusz Krupski przywiózł mi rosyjską książkę Tamary Pietkiewicz z propozycją jej wydania. Książka została przetłumaczona i wydana pod tytułem Jak bucik bez pary . Przez wizyty w Petersburgu, przy okazji promocji, zaprzyjaźniłem się z ówczesnym konsulem, prof. Jarosławem Drozdem, a gdy ów skończył misję w Rosji i przeniósł się na Ukrainę, bardzo szybko wydaliśmy książkę podsumowującą 25-lecie Konsulatu RP we Lwowie. Zacząłem tam jeździć, poznałem ludzi, problematykę, a potem stało się z Ukrainą to, co się stało – i tak się zaczęło to, co pan nazywa „polityką wschodnią”. Im się to należy, a dla nas jest ważne, żeby ten Wschód ocieplać i powodować, że Ukraina będzie częścią tego, a nie tamtego świata.

Czy ma pan zamiar wydawać coś z tego kręgu?

Owszem, w tym roku wyjdzie publicystyka społeczno-polityczna Józefa Łobodowskiego, po polsku i po ukraińsku, pod tytułem Przeciw upiorom przeszłości . Łobodowski wykonał ogromną robotę, jeśli chodzi o sprawy polsko-ukraińskie. Robił to nie patrząc na nic – to, co mu się wydawało powinnością, a może obowiązkiem. To wspaniała, malownicza postać i ważny pisarz, tyleż ataman, co duchowy spadkobierca tamecznej szlachty. Właśnie Łobodowski, autor i poeta z Lublina, w dużym stopniu skonkretyzował Giedroyciowy projekt polityki wschodniej.

W ciągu 25 lat wydał pan prawie sto tytułów. Czy myśli pan czasem o tym, że wygląda to na misję do wypełnienia?

Rzeczywiście, gdy tak rozmawiamy, uświadamiam sobie, że jest w tym jakaś misyjność, jakkolwiek to szumnie i pretensjonalnie brzmi. Wydawnictwo ma charakter indywidualny, zbieramy ludzi do roboty, nad każdym tytułem innych, ale tym, który wymyśla i planuje, jestem ja. To ma oczywiście plusy i minusy. Nie chcę porównywać sytuacji do tej, jaką miał Redaktor Giedroyć, który – gdy pytano go o podobne sprawy – wyraził się, że „w wypadku mojej śmierci „Kultura” przestanie istnieć”, biorę jednak pod uwagę, że być może i mnie wydarzy się ów wypadek. Wtedy Wydawnictwo TEST zniknie razem z doczesnymi szczątkami obywatela BN.

Rozmawiał Grzegorz Filip