Każdy z nas ma w sobie coś ze Srebronia
Czy zna pan nurt anglosaskiej literatury kampusowej, powieści Amisa, Lodge’a, Bradbury’ego? Bohaterem jest tam profesor, terenem akcji uczelnia, a przy okazji rozmaitych perypetii i intryg wykłada się przeróżne koncepcje i metodologie naukowe.
Wiem o jego istnieniu, natomiast przyznaję, że poza Zamianą Lodge’a nie znam tych książek. Ale jest przecież Michael Chabon z Cudownymi chłopcami i oczywiście wielki Nabokov z Pninem na czele. Szczególnie u Nabokova widać zjadliwość obrazu życia uniwersyteckiego, co znakomicie wychodzi, kiedy w jednorodne środowisko akademików autor wpuszcza obcego. Biedny Timofiej Pnin nie zna dobrze angielskiego, jego kompetencje w wykładanej dziedzinie też budzą wątpliwości, do tego sam przedmiot jest dla władz uczelni zupełnie zbędny. Tak zarysowana inność jest niczym kij wsunięty między szprychy, pokazuje całą strukturę i ludzi nauki jak na dłoni.
Być może głównym powodem było to, że w Polsce nie było i nie ma kampusów? Anglosaska powieść wyrasta z pewnej tradycji życia uniwersyteckiego, u nas – mam wrażenie – nieobecnej lub słabo zakorzenionej. Po wykładach każdy wraca do własnego mieszkania i własnych zajęć. Oczywiście w środowisku akademickim istnieją więzi towarzyskie, naukowcy spotykają się prywatnie, dyskutują, jedzą, piją. Ale to nie różni się co do zasady od życia towarzyskiego innych grup zawodowych. Życie kampusowe niejako wymusza inny typ relacji, naturalną swobodę w nawiązywaniu znajomości, wspólnotę ludzi, którzy żyją ze sobą, a nie tylko obok siebie. Kiedy przez rok mieszkałem, jako dziecko profesora, na takim zagranicznym kampusie, obserwowałem tę różnicę: spotkania, koktajle, wieczory brydżowe, wspólne wyjazdy za miasto. Nie twierdzę, że w Polsce czegoś takiego w ogóle nie ma, zapewne są wydziały czy uczelnie, gdzie takie życie kwitnie. Nie jest to jednak standard.
Jest też drugi czynnik. Główna fala powieści kampusowej to lata siedemdziesiąte, do Polski dotarło to z pewnym opóźnieniem, ale wciąż był to okres PRL. Wtedy uniwersytety pełne były napięć politycznych: ludzie opozycji kontra zdeklarowani marksiści czy grupa tzw. docentów marcowych. W oczywisty sposób dochodziło wtedy do napięć i tarć, które nie mogły znaleźć wyrazu w powieściach publikowanych w głównym obiegu. Te właśnie różnice wyznaczały oś i temperaturę sporów, a nie debaty, np. na temat, czy strukturalizm się już skończył.
Nie wiem, czy by się przydała satyra. W takim oczekiwaniu jest ukryte przekonanie, że satyra oczyszcza, pozwala ludziom zobaczyć własne słabości i poza śmiechem może doprowadzić do jakiejś zmiany czy naprawy. Nie mam przekonania, żeby satyra tak działała. Śmieją się z niej raczej ludzie, których ona bezpośrednio nie dotyczy, natomiast ci, którzy odnajdują w niej swój portret, raczej czują się niesprawiedliwie dotknięci.
Kiedy usłyszałem, że Wit Szostak wydał powieść akademicką o wymianie uniwersyteckiej, to zaraz pojawiły mi się w głowie skojarzenia z Zamianą Davida Lodge’a. Pan jednak idzie inną drogą. Bohater Stu dni bez słońca, pełen kompleksów, zniechęcony do rodzimego środowiska naukowego, przybywa na irlandzką wyspę leżącą „poza horyzontem Europy” i próbuje z niej uczynić centrum, które uratuje cywilizację Zachodu. Bohater Lodge’a nie miał takich ambicji…
Moja inna droga wynika po prostu z tego, że siadając do Stu dni bez słońca nie miałem na celu napisania powieści akademickiej. Środowisko uniwersyteckie mogłoby w niej zostać zastąpione innym, dla mnie nie stanowi ono czegoś istotnego w tej powieści. Nie każda książka, której akcja rozgrywa się na uniwersytecie, jest powieścią kampusową. Chciałem przede wszystkim opowiedzieć o szczególnym rodzaju bohatera. Lesław Srebroń mógłby być działaczem społecznym, dziennikarzem, może nawet taksówkarzem. Ponieważ ma misję ratowania świata i do tego dość aberracyjny obraz siebie samego i otaczającego świata, mógłby realizować się w wielu różnych sceneriach. W Stu dniach angażuje się w życie naukowe, bo akurat zrobiłem go naukowcem. Pierwowzór Srebronia jednak nie był uczonym, tylko wsiadł na konia i z balwierską miską na głowie wskrzeszał świat błędnego rycerstwa.
Czytając Sto dni pomyślałem to samo, że nie jest to jednak powieść akademicka. Odbieram ją jako uniwersalną przypowieść o człowieku, który trafił nie na tę wyspę. I o tym, że trwając w iluzji można bez przerwy ostrzegać o grozie trwania w iluzji i utwierdzać się w przekonaniu, że się przeprowadza „głębokie analizy rzeczywistości”. To spostrzeżenie uniwersalne, ale zarazem bardzo na czasie.
Nie wiem, czy opisana w Stu dniach sytuacja jest uniwersalna. Lesław Srebroń jest jednak bohaterem dość nietypowym, z którym niewielu czytelników potrafi się utożsamić. Część po prostu nie chce, a część zwyczajnie nie ma podstaw. Myślę, że jakkolwiek w rzeczywistości postaci takich jak Srebroń jest niewiele, to jednak każdy z nas ma w sobie coś ze Srebronia, jakiś okruch. W tym bohaterze kumulują się w sposób nieprawdopodobny nasze rozmaite wady, skłonność do samooszukiwania się, do obrony w rozpaczliwy sposób własnych iluzji.
Hamlet czy Don Kichot to postaci nietypowe, a jednak ich dramaty stają się uniwersalne. Myślę, że to się nie wyklucza. Dla mnie Srebroń jest postacią irytującą. Utożsamić się z nią nie umiałem, choć cały czas czekałem na to, że coś się odwróci i będę mógł go zaakceptować. Nie jest to też typ Pnina – fajtłapy, lecz sympatycznego. Może bliżej mu do Korima z powieści Wojna i wojna Krasznahorkaia, ale Korim wzrusza. Czy nie obawiał się pan, że taki bohater nie przysporzy książce czytelników?
Staram się nie myśleć w tych kategoriach. Wolę pielęgnować przekonanie – być może niesłuszne – że autor, który stara się przypodobać czytelnikom, sam siebie krępuje na tyle, że ostatecznie nie jest w stanie napisać niczego, co czytelników zadowoli. Trudno zresztą być lojalnym zakładnikiem owych wyimaginowanych czytelników, gdyż to, co się podoba jednemu, zniechęci drugiego. W każdym razie podczas pisania w ogóle się nad tym nie zastanawiam. W tym przypadku starałem się konsekwentnie przeprowadzić literacko pewien pomysł od początku do końca, wiedząc jednocześnie, że tworzę postać, którą trudno polubić. Jako czytelnik nie mam potrzeby utożsamiania się z bohaterem, więc ta konstatacja specjalnie mi nie przeszkadzała w pracy. Reakcje na Lesława Srebronia były rozmaite. Z głosów, które do mnie docierały, można wyłowić całe spektrum, od antypatii i irytacji, poprzez współczucie aż do niepokoju: „a może to ja jestem Srebroniem i tego nie wiem?”.
Bohater jest naukowcem, badaczem, humanistą, który wydaje się prowadzić nikomu niepotrzebne badania. Nie odstaje przy tym zbytnio od innych uczonych z St. Brendan, „wirtuozów nauki”, jak ich określa. Choć kpią z niego, sami nie są chyba więcej warci jako naukowcy… Mimo wszystko sportretował pan, choć w formie groteski, pewne środowisko naukowe i pokazał, że uprawianie nauki w takim środowisku jest donkiszoterią. Dobrze interpretuję?
Bohaterowie, których napotyka Srebroń, kpią z niego nie dlatego, że czują się lepszymi naukowcami. Myślę, że mają świadomość własnej przeciętności, samo znalezienie się na zapomnianym przez wszystkich uniwersyteciku na Finneganach dobitnie podkreśla ten fakt. Srebroń niepokoi ich, gdyż każe im coś robić, wyrywa ich z marazmu, na który się zgodzili. Do tego sam jest groteskowy i aż się prosi o szyderstwa.
Choć w gruncie rzeczy nie wiemy, jakiej klasy uczonymi są pozostali bohaterowie. Wiemy tylko tyle, ile napisze o nich Lesław Srebroń. A ten, w zależności od dynamiki swoich nastrojów, raz chwali ich i gloryfikuje, innym razem odmawia jakichkolwiek kwalifikacji intelektualnych. Być może jednak każdy z nich, niezależnie od opinii narratora, dobrze wykonuje swój zawód i prowadzi wartościowe badania. Być może swoją nadaktywnością Srebroń odciąga ich od tego, co dla ich pracy ważne. To wszystko jednak znajduje się poza opowieścią.
No właśnie, moja interpretacyjna bezradność wobec tej książki ma źródło w tym, że tak niewiele wiemy i że nic nie jest pewne. Narrator przekonuje o swojej szczerości, po czym kręci i konfabuluje. „Ja też grałem swoją grę. I szanowałem jej zasady” – mówi Srebroń. Ale czy główną zasadą jego opowieści nie jest brak zasad?
Aż tak mocno bym tego nie sformułował. Nie mam takiego wrażenia, a w każdym razie nie było to moim celem. Zresztą, moja rola jako autora kończy się w momencie odesłania ostatniej korekty do wydawnictwa; nic więcej, co dopowiem później, nie ma już dla samego tekstu – a w każdym razie nie powinno mieć – żadnego znaczenia. Mam jednak wrażenie, że śledząc opowieść Lesława Srebronia, czytelnik ma wgląd w dwa światy. Pierwszy to świat samego narratora, z całym bogactwem rozmaitych filtrów, które ten nakłada na rzeczywistość. Widać – nie dzięki moim dopowiedzeniom, jak sądzę – jak np. zmienia się jego relacja z Marcinem Swobodą czy dziekanem. Od nastroju Srebronia, od przeżyć danego dnia i jego własnych rozumowań zależy, czy mówi o nich dobrze, czy źle. Raz Swoboda jest wiernym druhem, przyjacielem intelektualnym, innym razem demonem, który chce zniszczyć biednego literaturoznawcę. Mam wrażenie, że to jest dość czytelnie pokazane.
Oczywiście.
Ale czytelnik dostaje jeszcze jedną perspektywę – poprzez opowieść Srebronia może zobaczyć drugi świat, taki, jakim on jest naprawdę. Czujemy, kiedy narrator rozmija się z prawdą, możemy wskazać miejsca, gdzie fantazjuje lub gdzie opacznie interpretuje sygnały wysyłane przez innych ludzi, ich reakcje itd.
Chciałem pokazać świat oczami narratora niewiarygodnego, któremu nie ufamy, ale też na którego jesteśmy skazani. To oczywiście dla czytelnika sytuacja mniej komfortowa niż ta, w której może wierzyć w każde słowo narratora. Jednak z wielu powodów ta niewiarygodność wydaje mi się literacko ciekawsza. Czy jednak coś ciekawego dla autora przełoży się na zaciekawienie czytelnika – nie mnie oceniać.
Stylizuje pan narrację Stu dni na dawną powieść, jest tam styl opowieści Robinsona, który opisuje swoją wyspę, i Guliwera, portretującego egzotyczne społeczeństwa, a sam bohater narzuca na świat własną siatkę interpretacji niczym Don Kichote. Odbieram to jako kpinę z anachronizmu badań literackich. Z drugiej strony ośmiesza pan postępowe i modne podejście genderowe. Czy dla humanistyki nie ma już ratunku?
Nie wiem, czy ze Stu dni płyną wnioski, że badania literackie są anachroniczne. Fakt, że Srebroń jest śmieszny, nie może przecież automatycznie przekreślić wartości tego, czym się zajmuje. Zresztą, czytelnik nigdzie nie poznaje, jakiej metody używa w swej pracy narrator, jakiej teorii jest zwolennikiem. Wiadomo tylko tyle, że uwielbia twórczość Filipa Włócznika i że streszcza jego książki. Sam też zapewnia, że pracuje nad przełomową interpretacją Włócznika, lecz nie wiadomo ani dlaczego miałaby być przełomowa, ani na czym miałaby polegać. A zatem trudno powiedzieć, co dla diagnozy samych badań literackich miałoby z tego wszystkiego wynikać.
Nie sądzę też, bym ośmieszał jakiekolwiek metodologie czy podejścia. Z faktu, że pewna nimfomanka zasłania się jakimś stanowiskiem teoretycznym nie wynika jeszcze śmieszność tego stanowiska. Mogłaby się równie dobrze zasłaniać dowolną inną metodą, a Srebroń, w swej naiwności, by jej uwierzył. Czytelnicy lubią w historiach jednostek dostrzegać analizy zjawisk ogólnych, a ja nie mogę im tego zabronić. Nie zamierzam jednak w tym pomagać.
Gdyby humanistyka wyglądała tak, jak na Finneganach, zapewnie nie byłoby dla niej ratunku. Jednak kto tak sądzi, chyba wpadł w tę samą pułapkę, co Srebroń, który jest przekonany, że znalazł się pośród elity światowej humanistyki. Na szczęście w rzeczywistości miewa się ona lepiej, więc skala obaw o jej przyszłość jest nieco inna.
Ale projekt grantu, w którym dwudziestu badaczy tworzy 72 podzespoły robocze to nie tylko przedni żart, lecz także satyryczny przytyk. Chyba nie da się uciec przed interpretacjami tej powieści jako satyry.
Zapewne tak to można odbierać. Można jednak zapytać dalej: jeśli w 72 podzespołach widzimy wykrzywione odbicie rzeczywistego stanu nauki, to o czym to świadczy? W moim przekonaniu – tu mówię już nie jako autor Stu dni , lecz pracownik uczelni – to efekt postępującej biurokratyzacji nauki. Kolejne pola sprawozdawczości, sztuczne, urzędowe wymagania dotyczące przygotowania wniosków grantowych, niczym niepohamowana tendencja do przeliczania wszystkiego na punkty, jakby każdą jakość dało się wymierzyć – to wszystko sprawia, że naukowcy, aby spełnić kryteria, zmieniają swoje myślenie. Chęć dostosowania się do obowiązujących wytycznych nie świadczy jeszcze o upadku nauki, gdyż przecież pod tymi wszystkimi śmiesznymi działaniami mogą się kryć naprawdę wartościowe projekty badawcze.
W Stu dniach Srebroń jest zakładnikiem takiego myślenia. Jemu oczywiście chodzi o przemyślenie problematyki kryzysu Zachodu, ale śmieszniejsze przecież jest to, że widzi w przygotowaniu grantu badawczego panaceum na wszystkie bolączki cywilizacji. On myśli jak urzędnik nauki, sformatowany przez biurokratyczną machinę, być może nawet przez nią wcześniej jakoś złamany. Choć oczywiście woli się przestawiać jako myśliciel wolnego ducha – kolejna iluzja, którą pielęgnuje.
Powieść jest pełna odwołań i aluzji literackich, postmodernistycznych zabaw i zagadek, a przy tym sama się podważa, kompromituje, jest własną parodią. Czy nadszedł czas przewartościowania postmodernizmu? Czy ta książka mówi, że król jest nagi?
Strasznie trudne te pytania, gdyż wymagają ode mnie deklaracji, na które ani nie jestem gotowy, ani też nie uważam, bym je przebiegle wpisał w moją opowieść. Niektórzy już przewartościowali postmodernizm, inni go nigdy nie przyjęli, zdecydowana większość nie wie do dziś, co to takiego i boi się kilku publicystycznych sloganów. Nie wiem też, co miałoby być przedmiotem owego przewartościowania: pewien rodzaj estetyki tekstów prozatorskich, diagnoza naszych czasów czy jeszcze coś innego? To bardzo złożona sprawa, a nurt, który łatwo nazwać mianem postmodernizmu, jest niezwykle różnorodny nie tylko pod względem wachlarza wypowiadanych poglądów i opinii, ale też jakości tych wypowiedzi. Przecież rozprawienie się z poślednim postmodernistą nie dotyka nawet najwybitniejszych luminarzy tego
nurtu.
Motywami pana poprzednich powieści, Dumanowskiego i Fugi, były: powstawanie mitu, niemożność oddzielenia prawdy od fikcji, swoista – jak to ktoś określił – „niemoc opowieści”. Wszystko to mamy także i w Stu dniach bez słońca, ale ta książka różni się czymś od poprzednich: fantastykę zastąpiła groteska. Krakowa, który przemienia się w Wenecję, w Stu dniach nie spotkamy. Czego mogą się po panu spodziewać czytelnicy – pozostania przy grotesce czy powrotu do
fantastyki?
Od dawna nie czuję się twórcą fantastyki i zapewne tylko swej przeszłości zawdzięczam, że niektóre moje chwyty literackie nazywane są właśnie w ten sposób. Wobec innych autorów zapewne nie użyto by takiego określenia. Groteska Stu dni pasowała do bohatera: z racji takiej a nie innej struktury wszystko, co robił, stawało się takie. A ponieważ Srebroń jest zarazem narratorem książki, więc groteska stała się wszechobecna. Jednak w mojej twórczości to raczej epizod niż wytyczenie nowego nurtu. Ale ta deklaracja nie oznacza powrotu do fantastyki, bo przecież do groteski nie przyszedłem z fantastyki. Co będzie dalej, czas pokaże.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.