Te cholerne pomidorki…

Jagoda Grudzień

Zaniesienie do stołu miski z ziemniakami było dziecinną zabawką, ale główny punkt programu – wręcz przeciwnie. Kucharze rzucali gigantycznymi tacami w kelnerów niczym granatami ręcznymi. Miało się tę potwornie ciężką tacę ze zdechłym zwierzem otoczonym parującą roślinnością jadalną wziąć jakoś wedle systemu na swoją biedną, mdlejącą już z wyczerpania lewą rękę, w prawą rękę dostawało się szczypce i należało obsłużyć każdego gościa, nakładając mu, jak kazał szef:

– Trzy plastry mięsa, dwa pomidorki i warzyw jakoś tak po równo.

Jak każesz, najjaśniejszy panie. Marcela, pełna dobrych chęci – musi jakoś przeżyć ten wieczór, po prostu musi! – popędziła do stolika. Taca poparzyła ją w pierwszym momencie, ale zagryzła zęby i wytrzymała. Była pewna, że będzie miała blizny. Na sto procent. Ale nic sobie z tego nie róbmy, panowie! Grunt to bowiem przeżyć. Co nas nie zabije, to nas wzmocni, nie my pierwsi, nie ostatni, grunt to się nie przejmować i mieć wygodne buty (jak mawiał Jan Bigos, historyk sztuki, pracownik etatowy pewnego niesamowitego dworu), drodzy Polscy-Studenci-Na-Skandynawskim-Zmywaku.

Grunt to również:

a) sprawdzić, czy pomidorków istotnie leży na tacy sztuk dwadzieścia cztery,

b) sprawdzić, czy szczypce działają.

Rzecz jasna, odpowiedź brzmi: „NIEEEEE!”. Zorientowawszy się, iż nie potrafi rozewrzeć szczypiec, niemalże zemdlała. Szczęściem róg obfitości w charakterze tacy oparty był bezpiecznie (w miarę) brzegiem o kant stołu. Tyle dobrego, chociaż Marcela, wygięta w idiotycznej przykurczonej pozycji nad stołem (z lewą ręką wciąż intensywnie ogrzewaną przez cholerną tacę od góry, bo przecież trzeba było jakąś częścią ciała ją podtrzymywać), przeżywała katusze, usiłując paznokciem zwolnić mechanizm szczypiec. Rzecz jasna bezskutecznie. Czuła pogardliwe spojrzenia gości wbite w siebie, pot lał się
z niej strumieniami – niemalże widziała słone krople skapujące z jej czoła wprost na zdechłego zwierza w plastrach. Oraz na te cholerne pomidorki.

(…)

– Potrzebujesz pomocy? – zainteresował się jeden
z gości, młoda kobieta w kreacji koloru wściekłe aprikot, obok której Marcela ulokowała tacę.

– Nie wiem – jęknęła Marcela, czując, że nic gorszego już się przytrafić nie może, więc należy po prostu wyluzować (lecz jakim cudem i wedle jakichże taktyk i procedur uczynić to, na miły Bóg?!).

Kobieta aprikot wyjęła jej z ręki szczypce, uczyniła bez wysiłku ten sam ruch paznokciem, co Marcela przed momentem i oddała jej niezwłocznie przyrząd, wymawiając coś niewyraźnego. Marcela miała ochotę z rozpaczy rąbnąć głową o stół, lecz opanowała się.

– Tysiąckrotnie dziękuję – wyrzekła rozradowanym tonem (udającym rzecz jasna profesjonalizm, sympatię, dobry humor i pozytywny światopogląd, choć w rzeczywistości dyszała nienawiścią do wszystkiego, ze sobą na pierwszym miejscu czarnej listy). Jednakowoż w momencie, w którym przejmowała szczypce, one znowu znieruchomiały w zablokowanej pozycji. Nieliczne prychnięcia i śmieszki wydobyły się z krtani gości, ale Marcela – jako że było jej już zupełnie wszystko jedno – zdołała celnym uderzeniem (po wykonaniu kilkunastu uderzeń niecelnych, które to uderzenia pominiemy w tym miejscu naszej narracji, kierowani bezbrzeżną litością wobec naszej antybohaterskiej bohaterki) uruchomić diabelskie narzędzie. Taca zachybotała się niebezpiecznie, ale dzięki boskim bądź szatańskim mocom nic gorącego nie spadło nikomu na kolana, a Marcela rozpoczęła dystrybucję plastrów, pomidorków i warzywek.

Ha! Lecz tutaj właśnie nagle odpowiedź „NIEEEEE!” na pytanie „a)” niczym trąba jerychońska zagrzmiała nad uchem Marceli. Pozbywszy się z tacy sześciu pomidorków i nakładając zwierza czwartej osobie uświadomiła sobie, że ten potwór w ludzkiej osobie, ON, szatan, jej wróg najgorszy, a na pewno wszystkich nowych kelnerów też, zakpił z niej najwyraźniej. Z niej na pewno w szczególności (była wszak najmniej profesjonalna ze wszystkich i za to należało jej się manto), a ze wszystkich nowych kelnerów przy okazji. Pomidorków było wszakże dwanaście. Liczba doskonała. A zatem było ich – Boże, dopomóż w swej łaskawości! – tylko po jednym na twarz.

(…)

Marcela miała ochotę powiesić się na najbliższej zwisającej z sufitu ozdobnej żarówce (a wisiały ich w Grieghallen tysiące, nieosłonięte niczym ordynarne żarówy, dające co prawda klimatyczną poświatę i wrażenie pseudoprzytulnej atmosfery, ale jawnie urągające energooszczędności). Niestety. Postmodernistyczne czasy wymagają nie tylko zgody na prymat szeroko pojętej kontekstowości. Wymagają także zamknięcia ryja, schowania honoru do kieszeni oraz udawania, że wszystko jest
w porządku, a pracownik numer 429 panuje nad sytuacją.

– Co to jest? – wyraziła znienacka zainteresowanie jednym warzywkiem ósma w kolejności dama, nad której głową mdlejąca z wysiłku Marcela odprawiała pogańskie rytuały, których treść zasadniczą stanowiło modlitewne błaganie bogów, diabłów, szatanów, trolli i zmarłych dusz – kogokolwiek, kto akurat wychwytywał fale z jej proszalną litanią – aby nikomu nie przyszło do głowy pytać, czemu pierwsi goście dostali po dwa pomidorki, kolejni nie dostają w ogóle, a cztery nieruszone spoczywają wciąż na tacy i ich obecność jest najwyraźniej ignorowana przez pomidorową na twarzy kelnerkę.

Marcela utkwiła wzrok w punkcie, który w przybliżeniu wskazywał koniec wściekle różowego, chamsko plastikowego tipsa damy i prychnęła w swym wnętrzu. Gdyby pytajnik dotyczył środków retorycznych i stylistycznych, słów takich jak hypallage, zeugma, syllepsis czy synekdocha, gdyby nurtów filozoficznych dotyczył, ależ proszę uprzejmie zapytać mnie, co to jest redukcja ejdetyczna, co to idee platońskie, co to sein zum Tode, gdyby ewentualnie z literatury zapytano, jak się nazywała żona Tuwima i dlaczego udawała, że ma francuskie nazwisko (albo lepiej nie, bo temat ten paradoksalnie zbyt bliski jest tematowi warzywniakowemu!), albo z kim korespondował Schulz na swoim drohobyckim wygnaniu i czyim był kuzynem, albo czyimi córkami były Magdalena Samozwaniec i Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, albo – no niech już będzie! – gdzie się Przybyszewski zapoznał z Dagny i dlaczego nigdy się nie polubili ze Strindbergiem-szowinistą, albo gdyby z historii języków słowiańskich zapytano, dlaczego mówi się kotek-kotka i płotek-płotka, a jednak nie łabędź-łabdzia, chociaż kapeć-kapcia, i jak się ma wschodniopolska nazwa Lublin do zachodniopolskiej nazwy Lubin, i jak się nazywa mieszkanka Polesia, i dlaczego pięćdziesięciosiedmioipółkilometrowy pisze się razem, wówczas Marcelina odpowiedź – nawet po norwesku! – mogłaby od biedy zostać uznana za wyczerpującą. Jednakowoż rozstrzyganie, czym jest białawy byt, unieruchomiony między fasolką, marchewką a brukselką (jak jest po norwesku brukselka?!), przekraczało z lekka kompetencje pani magister.

– Nie wiem – odparła szczerze i z profesjonalnym uśmiechem, a raczej jego umęczonym a obłudnym cieniem.

– Ale nie znasz nazwy po norwesku, czy w ogóle nie wiesz? – dręczyła właścicielka tipsów.

– Nie wiem. Pewnie jakiś rodzaj kapusty.

– A po angielsku?

(…)

– Na pewno smakuje dobrze – wysyczała zamiast tego. – Życzy sobie pani?

– Nie, dziękuję.

Marcela z ulgą uniosła tacę.

– A mogę dostać pomidorka? – doinformowała się zamiast tego dama z tipsem, skutkiem czego Marcela musiała postawić tacę raz jeszcze, złowić nieporęcznymi szczypczykami cholerny pomidorek, toczący się i ślizgający to w jedną, to w drugą stronę, i trzęsącą dłonią przenosić go ponad bielą obrusa aż na talerz damy.

– Oczywiście – okrasiła swą czynność wypowiedzią uprzejmą, serdeczną i kordialną Marcela. Albowiem, jak wiemy, w niewdzięczny uniform profesjonalizmu odziać się należy niezależnie od okoliczności obiektywnych, subiektywnych, sił wyższych, niższych i tego samego wzrostu, przyczyn sprawczych zależnych, niezależnych, klauzul Jasona, Newsteda, Hetfielda, Ulricha, Hammeta, Trujilla, McGovneya, Mustaine’a i Burtona, i ogólnie rzecz biorąc zawsze i tylko wtedy, gdy zachodzi przynajmniej jedna z nich. Nawet jeśli bergeńskie wyższe sfery wytoczą spod talerzyków deserowych broń ostatecznego rażenia, a mianowicie wydrukowaną na gustownym papierze kartę dań.1