Każdy z nas ucieka w inne światy

Rozmowa z Jagodą Grudzień, autorką powieści „Erasmopeja”

Czy Erasmopeja to pani pierwsza książka, czy też pisała pani coś wcześniej?

Do szuflady zawsze „coś tam” pisałam. W komputerze mam mnóstwo fragmentów, scenek, śmieci, parę wcześniejszych, dokończonych rzeczy, ale w życiu nie przyszłoby mi do głowy komukolwiek to pokazywać. Chyba niewiele osób w ogóle wie, że cokolwiek piszę.
W zeszłym roku po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że być może dorosłam do tego, żeby zmierzyć się z oceną publiczności. Erasmopeja byłaby więc w pewnym sensie pierwszą książką – pierwszą, którą dłubałam z nieśmiałą myślą, że ktoś poza mną mógłby ją przeczytać.

I przeczyta, bo wygrała pani konkurs literacki Akademickiej Oficyny Wydawniczej. Jak to się stało, że napisała pani powieść na konkurs?

Nie pisałam powieści na konkurs, pisałam kolejną rzecz do szuflady, myśląc o tym, żeby potem – jeśli się jednak na to zdecyduję – wysłać ją do jakiegoś wydawnictwa. Informację o konkursie AOW znalazłam w Internecie zupełnym przypadkiem, szukałam w zeszłe wakacje pracy w branży wydawniczej w Krakowie. Niezbadane są jak widać ścieżki Googla. Uderzyło mnie natomiast, że mam niemal gotową rzecz, która doskonale pasuje do wymogów konkursu. A że akurat niewiele miałam w sierpniu do roboty, to dopracowałam i doszlifowałam to i owo – i wysłałam.

Erasmopeja gromadzi tyle erasmusowych realiów norweskich, że nigdy bym nie uwierzył, gdyby się pani upierała, że nie była w Norwegii…

Nie zamierzam się upierać, że nie byłam. A w książce realistycznej lubię realia. Najbardziej natomiast chyba lubię koloryzować, przekształcać, przerabiać, wykrzywiać to, co przeżyłam: sytuacje, których byłam świadkiem albo które przydarzyły się mnie czy moim znajomym, rozmowy, przemyślenia, zainspirowane tym, co dzieje się tu i teraz.

W powieściowym świecie polonistka i studentka teatrologii wybiera się do norweskiego Bergen, by pogłębiać wiedzę o teatrze. Jakie są jej oczekiwania?

„Ja chcę tylko podszlifować norweski”, jak sama w pewnym momencie mówi. To po pierwsze. A poza tym pewnie oczekuje tego, czego ja sama oczekiwałam przed wyjazdem: przede wszystkim przygody, wykorzystania możliwości przebywania gdzieś indziej, zobaczenia czegoś więcej, spojrzenia z nowej perspektywy na siebie i na świat, zbudowania siebie na nowo od początku, choćby tylko na chwilę, może trochę odsunięcia w czasie dorosłego życia na etacie. A jako Polka w Norwegii także być może zmierzenia się z mitem „skandynawskiego raju”, do którego wielu chciałoby wyjechać w poszukiwaniu lepszej pracy. Przygody jednak i nowych wrażeń przede wszystkim.

Marcela jest nieśmiała, niepewna swej wartości, woli pozostawać obserwatorką niż rozgrywającą. Czy kreując tę postać, nawiązywała pani do popularnej literatury kobiecej?

Jeśli ma pan na myśli współczesną polską popularną literaturę kobiecą – tu włącza mi się natychmiast moja polonistyczna połówka duszy, która zapytuje, czym jest literatura kobieca i pod jakim względem kobieca – to obawiam się, że nie, bo pierwszą i ostatnią tego typu książką, jaką przeczytałam, było Nigdy w życiu! Grocholi, chyba jeszcze w zamierzchłych czasach gimnazjum. Skoro pan dostrzegł takie nawiązania, to może one istnieją, ale mnie bardziej chodziło chyba o życiowe, emocjonalno-intelektualne rozchwianie, które wydaje mi się cechą mojego pokolenia, niezależnie od płci.

To ciekawe, co pani mówi. A mnie się zdawało, że kreacja Marceli więcej ma wspólnego ze światem bohaterek literackich niż z rzeczywistością.

A nie jest tak, że każdy z nas ucieka trochę w inne światy? To może być świat literacki, świat filmów czy seriali, czegokolwiek, nawet ktoś twardo stąpający po ziemi potrzebuje czasem odskoczni. Poza tym skądś się te bohaterki literackie biorą, rzeczywistość i literatura to nie są chyba zbiory rozłączne. Jej autokreacja, to jasne, ma pan rację – jeśli ktoś się karmił za młodu Jeżycjadą w dawkach śmiertelnych (tu puszczam oko do przynajmniej dwóch moich przyjaciółek i do samej siebie), to nie ma rady, żeby to później nie wylazło. I z niej właśnie też wyłazi, bo ona też się tym karmiła.

Czy Erasmus to rzeczywiście studencki program rozrywkowy, po którym zostają tylko wspomnienia, kontakty, przyjaźnie, czy też z takim pobytem wiąże się jakikolwiek rozwój intelektualny?

Nie miałabym odwagi generalizować. To na pewno zależy od kierunku i poziomu studiów, od programu wymiany, od kraju, od miasta, od uniwersytetu, od indywidualnego podejścia każdego studenta. Znam ludzi, którzy całego swojego Erasmusa przesiedzieli w bibliotece – mieli do tego prawo, ale pewnie zawsze będą w mniejszości, bo szkoda nie wykorzystać tego, co dla mnie było największą wartością Erasmusa: możliwość rozwoju „intepersonalnego”, poznania ogromnej masy ludzi z całego świata, zbliżenia się do tego, w jaki sposób myślą. Z polskiej perspektywy wydaje mi się, że studiowanie w innym języku (głównie po angielsku, ale nie tylko) już daje ogromne możliwości rozwoju, bo niepolskojęzyczna oferta zajęć na polskich uczelniach wciąż jest uboga. A przed internacjonalizacją szkolnictwa wyższego nie da się uciec, to zresztą jest jego ogromna zaleta.

Nawiasem mówiąc – „tylko” wspomnienia, kontakty, przyjaźnie? Według mnie to bardzo, bardzo dużo. Zwłaszcza jeśli okażą się trwałe.

Tak, to bardzo wiele. Czy w pani przypadku kontakty i przyjaźnie przetrwały?

Nie da się ich utrzymać w takiej samej intensywności niestety, chociaż chciałoby się bardzo. Skype i Facebook w tym niezwykle pomagają, bez nich to byłoby niemożliwe. A w dobie tanich lotów wszystko jest łatwiejsze. Właśnie niedawno wróciłam z Trieru, gdzie przez tydzień siedziałam na głowie swoim najlepszym przyjaciołom z Erasmusa. Było niesamowicie. Parę razy moi zagraniczni znajomi wpadali do mnie do Krakowa, w zeszłym roku też pojechałam w parę miejsc. Jest kilka osób, z którymi mam bliski kontakt, mimo że mieszkamy daleko od siebie – przez Internet. Najlepsze w tym jest to, że nawet jak się długo kogoś nie widzi, to potem można się spotkać gdzieś w Europie na moment i wszystko wraca.

Narrator dystansuje się od bohaterki, nazywa „nieśmiałą pseudointelektualistką z kompleksem postkomuny”, uwydatnia jej zahamowania i wady. Ona z kolei w działaniu udowadnia, że jest bystra, mądra i świetnie sobie radzi. Powieść staje się jak gdyby wojną między narratorem i postacią. Ja polubiłem Marcelę, czy pani też ją lubi?

Nie mam pojęcia, czy ją lubię. Usiłuję przypomnieć sobie jakąkolwiek bohaterkę literacką, którą „lubię” i wychodzi na to, że chyba w ogóle nie myślę w takich kategoriach. A walka, którą pan dostrzegł, to być może też jakaś ilustracja owego rozchwiania, o którym mówiłam wcześniej – każdy z nas ma w sobie takiego narratora. Jesteśmy niepewni siebie, nie lubimy siebie, musimy dostać z zewnątrz potwierdzenie swojej wartości, ale nawet jeśli je dostajemy, to wydaje nam się, że to tylko czyjaś kurtuazja. Jednocześnie wszystkich innych uważamy za głupszych niż my sami i leczymy tym sposobem własne kompleksy. Jak się w tym wszystkim odnaleźć – nie mam pojęcia.

No właśnie… Marcela zdaje się egzystować w świecie, który nie jest w stanie jej zgnieść i odrzucić. Przeciwnie, ten świat ją hołubi. Będąc osobą samoświadomą i refleksyjną, mogłaby to dostrzec i podjąć wysiłek zmiany nastawienia, uwierzyć w siebie. Dlaczego tak się nie dzieje?

A hołubi ją? Mnie się wydaje, że ona ma po prostu niesamowity fart. A w głowie bajzel.

Ważnym motywem staje się w tej książce polskość za granicą. Marcela należy do tych, którym wmówiono, że Polacy mają tam fatalny obraz, że powinni się wstydzić swojego pochodzenia. Efektem jest jej postawa – Marcela przeprasza, że istnieje. Ten problem próbuje pani unieważnić przez uniwersalizację, gdy międzynarodowe towarzystwo dochodzi do wniosku, że właściwie wszyscy mają problemy ze swoją narodowością. Ale czy to nie unik?

Wszyscy mają problemy z narodowością, bo wciąż mamy zakodowane w głowach stereotypy. Problem chyba wiąże się z tym, że stereotypy dotyczą grup, a przekładamy je na stosunki osobiste. Parę razy złapaliśmy się z moimi znajomymi na tym, że mówimy „jaki z niego nietypowy Francuz”, i zamiast zrewidować swoje poglądy na temat Francuzów, z automatu ładowaliśmy się w schemat „wyjątek potwierdza regułę”. Co strasznie ogranicza. Oczywiście, że miejsce, kraj czy nawet część kraju, w którym dorastaliśmy, ma ogromny wpływ na to, w jaki sposób myślimy i kim jesteśmy. Ale nie powinniśmy z tego robić ani broni, ani tarczy. Przeraża mnie to, że retoryka względem ludzi innej narodowości czy rasy bardzo często jest strasznie agresywna. Dlaczego zakładać od razu, że ktoś jest naszym wrogiem, że tylko czai się, żeby nam dać po głowie? Może da, i wtedy trzeba się bronić. Stanowczo. Ale nie atakować „na wszelki wypadek”, zanim da. Zawsze mi się zresztą naiwnie wydawało, że lepiej dostać po głowie, niż samemu komuś przyłożyć.

Irytuje mnie też druga strona medalu – niektórzy ludzie wykorzystują swoje pochodzenie, by na przykład wzbudzić litość czy ugrać coś dla siebie. Nieracjonalne to, ale najwidoczniej działa. O zgrozo.

Pani książka przynosi kapitalną analizę naszego współistnienia z Facebookiem. Sądzi pani, że to jedna z tych zabawek, które obnażają naszą naturę?

Myślę, że to przede wszystkim nasza arena czy scena, na której wreszcie możemy wszystkim pokazać, jacy jesteśmy fajni. Piszemy te statusy chyba po to, żeby inni nam zazdrościli, bo każdy ma potrzebę uznania i pewnie nikt nie zaspokaja jej wystarczająco w realu. Albo chcemy się podzielić z innymi czymś, co nam się spodobało, co nas poruszyło. Natomiast po co ustalamy, jaką postacią z Gry o tron jesteśmy, albo po co uprawiamy wirtualne rośliny, zamiast wyhodować sobie prawdziwą fasolkę na parapecie, skoro już nas tak ciągnie do natury, to nie mam pojęcia. Może dlatego, że to mniejsza odpowiedzialność. Ale jednocześnie sami się z tego śmiejemy, a dystans do siebie to chyba zawsze dobry objaw.

Moja „analiza” Facebooka zresztą jest niepełna, bo ja go nie używam z tak ogromną namiętnością. Daleko mi do znawcy. Nie należę do grup, nie „lubię” stron, nie słucham tam muzyki, tylko często gadam na czacie. I tyle. Zresztą słyszałam, że Facebook się już znudził i przejadł, więc może niedługo trzeba się będzie przerzucić na coś nowego.

Napisała pani tę powieść błyskotliwie, wyrazistym stylem, językiem bogatym i obrazowym. Muszę więc spytać młodą autorkę o nauczycieli…

Dziękuję za tę lawinę komplementów, płonę z zawstydzenia. Miałam szczęście mieć dwie świetne polonistki – jedną w podstawówce, p. Barbarę Chmielewską, a drugą w liceum – p. Aleksandrę Nałęcz-Zienkiewicz. Wątpię, by mnie zapamiętały, bo w szkole raczej nie rzucałam się w oczy, tyle że miałam dobre oceny z ich przedmiotu. Myślę, że styl się jednak wyrabia pod wpływem lektur głównie, a czytałam książki non-stop, odkąd posiadłam tę nader cenną umiejętność. W gruncie rzeczy jestem obrzydliwie staromodna, w życiu nie grałam na przykład w gry komputerowe, nie miałam konsoli ani nic takiego, tylko właśnie czytałam. Pewnie dlatego odczuwam dziecinną radość na myśl o tym, że to, co napisałam, będzie wydrukowane na papierze, a nie tylko opublikowane w formie e-booka. Takie oldschoolowe tęsknoty i miłości. A oldschoolowe tęsknoty i miłości rozbudzano we mnie przy okazji na pierwszych studiach – całej listy lektur w życiu nie zdążyłoby się przeczytać od deski do deski, ale z konieczności liznęło się trochę tej Literatury przez duże „L”. Plus Siedem Wspaniałych sióstr-polonistek, z którymi studiowałam przez pięć lat w Warszawie: zawsze wydawało mi się (i wciąż mi się wydaje, i nie jest to fałszywa skromność), że jestem mniej oczytana niż one, więc usiłowałam i usiłuję je dogonić, czytając te dobre książki, które mi polecają. One też miały ogromny wpływ na mój pokręcony z leksza język – copyright niektórych powiedzonek Marceli należy właśnie do nich.

Wpływ jakich pisarzy czuje pani, pracując nad swoją książką?

Lubię szyderców. I bardzo lubię dwudziestolecie międzywojenne, ale naprawdę trudno byłoby mi wymienić jakieś nazwiska, w dodatku w rozsądnej i nieemocjonalnej hierarchii. Myślę, że rok spędzony non-stop nad felietonami Słonimskiego zrobił swego czasu swoje. Parę aluzji literackich można zresztą znaleźć w książce, a skoro tam są, to pewnie ja też mam tych właśnie autorów w głowie.

Rozmawiał Grzegorz Filip