Ktoś ukradł mi fabułę!
Rzeczywistość jest zbyt dynamiczna, aby dało się ją na bieżąco kodyfikować. Prawo stanowione z opóźnieniem reaguje na nowe zjawiska. Dotyczy to także prawa autorskiego, które musi nadążać za wyzwaniami, jakie niosą: upowszechnieniem Internetu i oczekiwaniami społeczeństwa informacyjnego.
Pojawienie się możliwości publikowania w przestrzeni wirtualnej bywa porównywane z przełomem, który nastąpił ponad pięć wieków wcześniej, po wynalezieniu ruchomej czcionki drukarskiej przez Gutenberga. Dopiero po 1455 roku wprowadzono pierwsze regulacje ograniczające możliwość swobodnego powielania dzieł. Tymczasem już w starożytności autorzy skarżyli się na przywłaszczanie ich dorobku przez osoby, które nie wzdragały się przed podpisaniem własnym nazwiskiem cudzego listu albo dzieła. Wszak autorem pojęcia plagiatu był żyjący w I wieku łaciński poeta Marcjalis, autor 15 ksiąg epigramów, którego twórczość cieszyła się ogromnym powodzeniem. Prawdopodobnie nie brakowało osób pragnących przypisać sobie autorstwo jego błyskotliwych sentencji, tak przydatnych na różne okazje: „Dla mnie kobieta nigdy nie jest dosyć naga”, „Niech ci ziemia lekką będzie”.
Marcjalis na określenie niecnych praktyk przywłaszczania cudzej twórczości użył słowa „plagiat” kojarzonego z narzuceniem niewoli człowiekowi wolnemu (plagium). Jednak ani on, ani tak wybitni autorzy jak Horacy czy Owidiusz nie doczekali się jakiejkolwiek satysfakcji, podobnie zresztą jak plagiatowani twórcy z późniejszych wieków.
Dopiero wynalazek druku i związane z nim możliwości doprowadziły do prób uregulowania tej dziedziny. Na początku przywileje wydawane przez władców i rady miejskie obejmowały tylko drukarzy i księgarzy. Nie myślano jeszcze o prawach samych twórców. Wyraźny postęp w rozumieniu idei prawa autora do własnych utworów nastąpił w XVIII wieku. Pojawiające się regulacje dotyczyły tylko terenu państwa, w którym zostały wprowadzone, inne państwa nie musiały się do nich stosować. W 1886 roku z inicjatywy Wiktora Hugo doszło do podpisania pierwszej międzynarodowej umowy o ochronie dzieł literackich i artystycznych – Konwencji Berneńskiej, która po licznych uzupełnieniach i zmianach obowiązuje do dziś. Polska przystąpiła do niej 29 czerwca 1919 roku. W XX wieku nastąpił dynamiczny wzrost zainteresowań prawami autorskimi. Jednym z najważniejszych aktów w tej dziedzinie jest TRIPS – Porozumienie w Sprawie Handlowych Aspektów Praw Własności Intelektualnej, które obowiązuje w Polsce od 1996 roku. Prawa polskich autorów i wydawców szczegółowo reguluje ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych z 4 lutego 1994 roku (z późniejszymi nowelizacjami).
Cyfrowe zagrożenie
Po tym krótkim zarysie historycznym, przejdźmy do jak najbardziej współczesnych problemów związanych z ochroną praw autorów i wydawców książek. Jak informuje w rozmowie ze mną dr Tomasz Naganowski, prof. WSUS, specjalista w zakresie prawa własności intelektualnej i prawa mediów: „jednym z podstawowych zagrożeń jest dygitalizacja książek, a następnie rozpowszechnianie ich w Internecie. Oczywiście jest to naruszenie praw zarówno autora, jak i wydawcy, problem w tym, że trudno te prawa egzekwować. Współczesne urządzenia do skanowania są bardzo proste. Powiedzmy, że ktoś zeskanuje całą książkę i umieści ją w Internecie. Prawdę powiedziawszy, jeśli się wie jak szukać, można znaleźć w Internecie prawie wszystkie istotne książki. Skan prawdopodobnie zostanie umieszczony na serwerze jakiegoś kraju położonego na antypodach, który nie podpisał żadnych konwencji międzynarodowych w zakresie ochrony praw autorskich. Spośród około 240 państw na świecie konwencja berneńska skupia ich 163. Podobnie jak mówimy o rajach podatkowych, tak samo istnieją raje praw autorskich. Nawet gdy ustalimy, co nie będzie takie proste, że skan znajduje się na serwerze konkretnego państewka, jeśli nie mamy z nim podpisanej umowy o pomocy cywilno-prawnej, niewiele będziemy mogli uzyskać”.
Paradoksalnie, większe straty dla autorów i wydawców może przynieść bezinteresowna aktywność pasjonatów wprowadzających w wirtualny obieg zdygitalizowane utwory niż działalność obliczona na uzyskanie nielegalnych dochodów. Jak stwierdza prof. Naganowski: – Jeżeli osoba, która umieściła zdigitalizowaną książkę w Internecie zacznie z tego tytułu czerpać jakieś zyski, będzie to łatwiejsze do uchwycenia niż w przypadku działalności „non profit”. Po określeniu konta bankowego, jest szansa na nakaz sądowy blokujący możliwość nielegalnych operacji finansowych i egzekucję praw. Tymczasem przeważnie mamy do czynienia z bezpłatnym udostępnianiem treści. Także wielu naukowców skanuje i umieszcza w Internecie artykuły z czasopism, aby je rozpowszechnić. Tak rozumiany postulat dostępu do wiedzy, nauki, rozwoju godzi niestety w prawa poszczególnych autorów, redakcji i wydawców.
A teraz załóżmy, że wydawca w sposób całkowicie legalny zamierza wprowadzić książkę do Internetu. Oczywiście na samym początku musi zawrzeć z twórcą umowę, która będzie zakładała taką formę sprzedaży utworu. Sprawa wydaje się prosta – wystarczy prawidłowo określić pola eksploatacji. Jednak w tym przypadku prof. Naganowski sygnalizuje innego rodzaju komplikacje: – Wydawca może założyć, że nakład papierowy będzie niewielki, a dalsza sprzedaż w wersji elektronicznej prowadzona będzie przez Internet. I tutaj pojawia się problem: jak wycenić wartość twórczości u narodzin. Twórca ma prawo czerpać pożytki z tego tytułu, że jego utwór osiągnie jakiś sukces rynkowy. Jednak nie zawsze łatwo przewidzieć, czy uda się sprzedać 500 egzemplarzy tomiku poezji czy może 150 000, co wiąże się już z zupełnie innym przychodem. Właśnie zasada godziwej zapłaty dla twórcy stoi na przeszkodzie, by z góry określić wartość utworu, zwłaszcza biorąc pod uwagę kontekst przeznaczenia go po jakimś czasie do powszechnego użytku.
Wracając do spraw związanych z naruszaniem praw autorskich w Internecie: z jednej strony mamy sytuacje oczywistego, nagannego piractwa, na zasadzie kopiuj wklej – powiedziano i napisano o nich już chyba wszystko. Z drugiej strony istnieją pewne obszary niedoprecyzowane – łatwo tutaj o nieporozumienia, które sygnalizuje mój rozmówca: – Co jakiś czas pojawiają się postulaty, że w społeczeństwie informacyjnym powinniśmy mieć dowolny, niczym nieskrępowany dostęp do wszystkiego, za co płaci państwo poprzez system grantów. Jeżeli jednak sprawa dotyczy specyficznych wydań naukowych, może naruszać poufność badań czy zamierzeń – szczególnie w przypadku publikacji cząstkowych. Jest to ryzykowne, gdyż twórcom nie będzie się opłacało tworzyć. Takich, którzy tworzą tylko z potrzeby serca, jest mało, reszta dostrzega jakiś aspekt finansowy. W ten sposób możemy podciąć gałąź na której siedzimy.
Licencja i konkurencja
Dla autorów, oprócz osobistej satysfakcji z podpisania dzieła własnym imieniem i nazwiskiem, istotne powinny być także sprawy formalne. Prof. Naganowski zwraca uwagę na pewne niuanse związane z treścią umów licencyjnych, których znajomość jest ważna dla autorów i wydawców: – Umowa licencyjna dotyczy tych pól eksploatacji, które zostały w niej wyraźnie wymienione. Jeżeli któreś z nich zostanie pominięte, oznacza to, że wydawca nie uzyska na tym polu prawa do korzystania z utworu. Na przykład – jeśli wydawca podpisze umowę dotyczącą wydania wyłącznie drukowanego, nie zyska tym samym prawa, aby umieścić książkę w Internecie, gdyż umowa musi wskazywać, że autor się na to zgadza. Błędnie sformułowana umowa prowadzi do poważnych konsekwencji. Wystarczy, że wydawca, wymieniając różne pola, zapomni o jednym – w postaci wprowadzenia utworu do obrotu. W takiej sytuacji będzie mógł wyprodukować, ale nie sprzeda książki. Sprzedaż stanie się możliwa dopiero po podpisaniu odpowiedniego aneksu. Z punktu widzenia autora wymienienie wszystkich pól eksploatacji nie jest tak istotne. Wręcz przeciwnie, lepiej, aby wymienić tylko te, które są niezbędne dla danego przedsięwzięcia. Jeżeli jakieś pole zostanie pominięte, autor może udostępnić je komuś innemu.
Po podpisaniu umowy i wyprodukowaniu nakładu można rozpocząć sprzedaż. Wydawca musi jednak pamiętać, jaki okres czasu objęty jest umową. Jest to istotne, gdyż, jak informuje mój rozmówca: – Jeżeli umowa licencyjna na druk i sprzedaż książek podpisana jest, przypuśćmy, na 3 lata, to po upływie licencji niesprzedany nakład musi być przeznaczony na przemiał. Stąd w różnych centrach handlowych możemy kupić książki za przysłowiową złotówkę. Bardziej opłacalna jest sprzedaż, nawet w tak niskiej cenie, niż przechowywanie.
Dużym problemem dla wydawców książek bywa być nieuczciwa konkurencja. Jak zaznacza prof. Naganowski: – Możemy o niej mówić w przypadku nieuczciwego wykorzystania wcześniejszych osiągnięć wydawniczych. Na przykład jest wydawnictwo, które wpadło na pomysł dobrej serii i dociera do autorów, którzy tę serię wypełniają konkretnymi tytułami. Tymczasem inny wydawca wykorzystuje pomysł i podkupuje autorów, aby pisali dla niego.
Nieuczciwa konkurencja może także wiązać się z piractwem, co ukazuje następujący przykład: – Wydawnictwo z dużą troską o szatę graficzną, jakość papieru itp. wydaje oczekiwaną pozycję literacką. Tymczasem inne wydawnictwo szybko drukuje tę książkę w siermiężnej postaci, ale za to w dużym nakładzie i w znacznie niższej cenie. Możliwości drukarskie są dzisiaj ogromne – książki można drukować w najrozmaitszych miejscach i na dużą skalę.
Wydawałoby się, że takie poczynania mają charakter samobójczy. Wydawnictwo, które zawarło umowę licencyjną, na pewno skieruje sprawę na drogę sądową. Tymczasem prof. Naganowski uważa, że wyegzekwowanie prawa wcale nie jest proste: – Po pierwsze trzeba wpaść na trop takiej działalności – określić, kto drukuje, jaki podmiot jest za to odpowiedzialny. Następnie trzeba udowodnić wysokość straty, która z kolei ma związek z liczbą sprzedanych egzemplarzy (trudno to oszacować) i na tej podstawie ustalić wysokość ewentualnego odszkodowania.
Rzeczywiste straty
Wracając do zagadnień, które bardziej mogą zainteresować autorów – jakie działania możemy podjąć po dokonaniu odkrycia, że „ktoś ukradł mi fabułę”? Skoro ustawa o prawie autorskim i prawach pokrewnych mówi, że ochrona przysługuje także „dziełu nieukończonemu, nawet jeśli jest w zarysie”, rozważmy sytuację, czy istnieje możliwość dochodzenia swoich praw w przypadku kradzieży pomysłu literackiego. Załóżmy, że przyszły autor dzieli się pomysłem na scenariusz książki, nie zabiera się jednak do pracy pisarskiej. Pomysł przejmuje ktoś inny i wkrótce wydaje książkę. Mój rozmówca wskazuje, że przy analizie takich przypadków łatwo może dojść do nieporozumień: – Faktycznie ochrona przysługuje dziełu nieukończonemu, ale w tym zakresie, jaki został wyrażony. Ten element jest bardzo istotny, gdyż prawo autorskie nie chroni idei, pomysłu, zamysłu, tematu. Na przykład na tematy związane z uczuciami ludzkimi – miłości, namiętności, nienawiści – powstały miliony utworów. Chronione są poszczególne utwory, to, co zostało
w nich wyrażone, a nie tematyka jako taka. Jeżeli na podstawie dokonanego przez kogoś zarysu fabuły ktoś inny napisze książkę, to właśnie on zostanie autorem. Oczywiście jego działanie nie będzie uczciwe, będzie to naruszenie dóbr osobistych czy czyn nieuczciwej konkurencji. Jeśli na przykład nazwie poszczególne rozdziały takimi samymi terminami, będzie go można ścigać za plagiat, ale tylko w ramach tego przywłaszczenia.
Wypada wspomnieć o stratach, jakich doznają autorzy i wydawcy w związku z upowszechnieniem punktów kserograficznych. Punkty te oblegane są zwłaszcza przez studentów kserujących skrypty i książki lub ich obszerne fragmenty. Rekompensatę miały stanowić wpływy z opłaty reprograficznej uzależnionej od ilości wykonanych kopii. Pojedynczy autor, który – zbiegiem okoliczności – z mieszanymi uczuciami może zaobserwować akt kserowania własnej książki, nie może jednak liczyć na adekwatną rekompensatę finansową. Prof. Naganowski informuje, że „środki trafiają głównie do stowarzyszenia KOPIPOL, a przez nie dalej – do innych stowarzyszeń twórczych i mają być spożytkowane na dobro wspólne autorów reprezentowanych przez właściwe organizacje zbiorowego zarządzania prawami autorskimi czyli na przykład na dofinansowanie domów pracy twórczej, wydania dzieł zbiorowych, różne nagrody, zapomogi itp. Rekompensata nie dociera więc bezpośrednio do konkretnych autorów i wydawców, których interes został naruszony”.
Cóż więc pozostaje autorowi, który przypadkowo znajdzie swoją książkę w Internecie lub zobaczy ją w punkcie ksero? Pewnie, mimo wszystko, jakiś rodzaj przewrotnej satysfakcji, że nie musi się martwić o brak czytelników.
1
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.