Podręczniki bez dotacji
Na złość matce odmrożę sobie uszy! Wygląda na to, że właśnie tę wyjątkowo racjonalną zasadę przyjęło Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego w sprawie dotacji na podręczniki akademickie. Trudno inaczej zrozumieć jego działania. Wpierw obraziło się na wydawców akademickich, bo ponoć – nie było żadnego oficjalnego komunikatu tylko skąpe wypowiedzi i „dawanie do zrozumienia” – jacyś bliżej niesprecyzowani wydawcy naciągnęli czy nawet naciągali resort na dotacje, a potem zapowiedzianych książek nie wydawali, lub – zgroza! – wydawali je w mikroskopijnych nakładach, aby jedynie służyły do potwierdzenia, że książka została wydana. Klątwa więc padła nie tylko na rzeczywiście winnych, ale na wszystkich wydawców i ministerstwo zrobiło wszystko, aby w tym roku żadnych dotacji nie było. W zasadzie było to nawet prostsze, bo nie musiało nic robić, aby kwota budżetowa przeznaczona na dotacje przepadła. To „nic” oznacza niewytłumaczalne opóźnienie prac nad odpowiednim rozporządzeniem, którego w końcu po prostu nie wydano.
Ale to dopiero początek. Obecnie trwają bliżej nieokreślone ruchy, aby na rok przyszły również pozbawić wydawców dotacji, bo przygotowywany projekt odpowiedniego ministerialnego rozporządzenia przekazany do konsultacji Polskiej Izbie Książki i innym opiniotwórczym organizacjom ze Stowarzyszeniem Wydawców Szkół Wyższych na czele w opinii najbardziej zainteresowanych, czyli wydawców akademickich, jest tak skonstruowany, że znacznie utrudni lub nawet uniemożliwi uzyskanie subwencji.
Głuchy telefon
W roli matki, której zrobiono na złość, występują tu zresztą nie wydawcy, ale cała polska nauka, bo, jak się szacuje, z tego powodu w tym roku nie ukaże się 300 podręczników akademickich i wszystko wskazuje na to, że w przyszłym roku będzie podobnie.
Projekt ministerialnego rozporządzenia w sprawie dotacji dla podręczników akademickich przekazany do konsultacji jest tak skonstruowany, że znacznie utrudni lub nawet uniemożliwi uzyskanie subwencji. Z tego powodu w tym roku nie ukaże się 300 podręczników akademickich i wszystko wskazuje na to, że w przyszłym roku będzie podobnie.
Energiczne działania, jakie w pierwszym kwartale tego roku podjęli zdesperowani wydawcy w pracach nad dostosowaniem nowych ministerialnych koncepcji do rzeczywistej sytuacji książki akademickiej i naukowej, nie przyniosły jak dotąd żadnego rezultatu. Dlatego najważniejszym zadaniem dwóch współpracujących ze sobą i wspomnianych już wcześniej organizacji, czyli Polskiej Izby Książki i Stowarzyszenia Wydawców Szkół Wyższych, jest dalsze wspólne działanie w tym zakresie i wykorzystanie wszelkich możliwych form informowania środowiska akademickiego, w tym rektorów uczelni, o swoich problemach, które w konsekwencji są problemami całego świata nauki.
Z niezrozumiałych powodów relacja z resortem nauki przybrała kształt „głuchego telefonu”. Brak ministerialnej reakcji na propozycje wydawców, na spotkania trzeba miesiącami (!) czekać, zaproszenia nie są przyjmowane, a kalendarz nigdy nie jest pewny. Ministerstwo wycofało się z dobrej praktyki, jaka przez lata się sprawdziła – regularnych spotkań z przedstawicielami środowiska wydawców. Zabrakło też przedstawicieli resortu na targach książki naukowej i akademickiej, gdzie „od zawsze” byli obecni, a ich dyskusje z wydawcami przynosiły wyjaśnienie wielu spraw. Teraz tego nie ma i na dobrą sprawę nie wiadomo dlaczego resort unika takich kontaktów, czego konsekwencją jest brak wiedzy o rzeczywistej sytuacji tych kilkudziesięciu wydawców, którzy jeszcze mają cierpliwość i resztki sił, aby wydawać tak bardzo cenne, lecz nieprzynoszące dochodu książki. Zresztą nie od dzisiaj wiadomo, że wydawanie książek naukowych i podręczników akademickich jest przedsięwzięciem z reguły nieprzynoszącym zysków, a o takie „naganne” praktyki, jak zgarnianie ogromnych zysków, wydawcy są również posądzani, co nie najlepiej świadczy o znajomości sytuacji na rynku książki niskonakładowej.
Do tanga trzeba dwojga
Nawet spotkanie na „najwyższym szczeblu”, czyli rozmowa pani minister z prezesem Polskiej Izby Książki, które wyglądało na zapowiedź powrotu do dobrych praktyk, nie przyniosło zmiany atmosfery, bo wydawcy – wszyscy! – dalej są obwiniani za grzechy prawdopodobnie kilku z nich. A przecież dobrze w całym środowisku nauki wiadomo, że przekroczenia przepisów w procesie edytorskim najczęściej powodowane są względami tak bardzo obiektywnymi, jak chociażby przedłużenie się pracy autora nad zbieraniem materiałów czy nad samym tekstem albo problemami tłumacza, który musi poświęcić więcej czasu niż zaplanowano, aby „przegryźć” się przez skomplikowane, bo po prostu naukowe, treści. To wszystko jest na pewno do wyjaśnienia, tylko – na Boga! – miejmy szansę o tym rozmawiać i dyskutować, a nie być zagonionym do kąta i czekać na łaskawość z gmachu przy ulicy Wspólnej w Warszawie. Przecież nasza demokracja opiera się na dialogu, a „do tanga trzeba dwojga”.
Mamy jednak ciągle – może już nieuzasadnioną – nadzieję, że pomimo tak wielu trudności, z jakimi borykają się oficyny naukowe i uczelniane, polska książka akademicka będzie ciągle żywa i przetrwa kolejny kryzys. Pamiętajmy optymistycznie, że w ostatnich latach co roku ponad 40 proc. wszystkich tytułów książek, jakie ukazują się w Polsce, stanowią książki naukowe i akademickie. Tego dorobku nie można zaprzepaścić!
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.