Kompetencje, rozeznanie, gramota
O sensie pewnego buzzwordu
Bibliotekarze nie mogą się już zajmować książkami. I nie chodzi o to, że czas „dodatkowo” zająć się czymś innym. O żadną tam sentymentalną „detronizację” czy „zmierzch” książki. Chodzi zaledwie o to, że tradycyjną książkę postrzegamy dziś jako specyficzną postać zapisu, o roli wielkiej, ale związanej z określoną epoką, zwłaszcza zaś – z kulturą druku, która stworzyła silną potrzebę identyfikowania i kontemplowania materialnego nośnika tekstu, a wraz z nim – samego tekstu jako skończonej wypowiedzi autorskiej. Od pewnego czasu zaś pytamy raczej o informację w tekście zawartą; sama materializacja nie tyle mniej nas interesuje, ile po prostu mniejsze robi na nas wrażenie – jeśli tekst w ciągu sekund może przybierać rozmaite postacie, to żadna z nich nie jest jedyna i ostateczna.
Możemy latami szukać zabytku sztuki piśmienniczej, a następnie w ciągu sekund sami utrwalić jego wizerunek, zakodować cyfrowo, przetworzyć i wyemitować w innej formie, połączyć z innymi, streścić… To zmienia nasze podejście do tekstu. Nic nie zabrania nam kochać książki drukowanej lub ćwiczyć się w sztuce rozpoznawania rękopisu, nikt też nie zwolni nas, jako pracowników informacji, od obowiązku biegłego organizowania ich w przeszukiwalne zbiory za pomocą narzędzi językowych i informatycznych. Ale information literate – „gramotny informacyjnie” – będzie nie tylko ten, kto wyszuka dane artykułu w bibliografii lub zgoła pełny jego tekst w bazie (z czym i tak większość studentów i pracowników nauki ma trudności), ale kto od razu zobaczy w artykule konkretną informację i określi miejsca – fizyczne i społeczne – w których ona występuje. Artykuł mógł wszak być wcześniej notatką w blogu; istotne dane statystyczne lub raport ekonomiczny mogły nie przybrać nigdy postaci artykułu, a jednak być dostępne, i to w różnych zapisach; wykład na wideo może zawierać istotne treści edukacyjne, mimo że formalnie nie jest oryginalną wypowiedzią naukową. Istotne zjawisko polityczne może mieć swój początek w „grupie”, w obrębie serwisu społecznościowego.
Chcemy poruszać się po tym wszystkim ze swobodą i uczyć tego ludzi zdobywających wykształcenie. Tekst kojarzymy z ilustracją, obrazy nieruchome i ruchome oraz dźwięki wyszukujemy równie skutecznie, jak dokumenty tekstowe, teksty dostępne w nadmiarze przesiewamy lub przetwarzamy dla pobrania z nich rzeczy najistotniejszych… Nasz uczeń ma sobie dać radę w Internecie, w bibliotece, w urzędzie zatrudnienia – i w skarbowym. Bibliotekarz nie może poprzestać na wdrażaniu go w procedury informacyjne właściwe tylko jego instytucji. Nie wystarczy już „przysposobienie biblioteczne”. Nasze lokalne rytuały wyszukiwania czy zamawiania materiałów do nauki lub prac badawczych, które użytkownik musi opanować, by nie męczyć się w swojej własnej uczelni i ze swobodą korzystać z jej zbiorów, trzeba widzieć jako część światowego ładu informacyjnego, porównywać z innymi, przenosić na odległe zasoby. A także wytwarzać informację. Nie, chyba nie chcemy jeszcze uczyć twórczości, ale granica jest tu płynna – wychowując ludzi, którzy czują się swobodnie w świecie informacji, uczymy także publicznej wypowiedzi, wzmocnionej dostępnym instrumentarium.
Niegramotni, niekumaci...
Wiedza, jaką przekazujemy użytkownikowi, to information literacy . Termin zrobił karierę, prawdziwy buzzword , Google rejestruje go ponad 35 mln razy, co oznacza zapewne, że w kilku tysiącach tekstów został on użyty z jakim takim sensem. Powinna zatem paść tu propozycja, jak to nazwać po polsku. Ale dość ich już padło, dosłownie – i wije się w pyle. „Alfabetyzacja informacyjna”? Brzmi nieźle, uczenie, ale załatwia sprawę szkolenia, a nie czegoś, co już się ma – obznajomienia w świecie liter. I znaków. Po prostu termin literacy bynajmniej nie jest – tak jak alfabetyzacja – rzeczownikiem odsłownym. A poza tym nie chodzi w ogóle o litery. Literacy jakoś łatwiej od nich abstrahuje niż „alfabetyzacja”. Istnieje nawet termin science literacy , co oznacza dziedzinę (wykładaną np. w New College of the Humanities Uniwersytetu Londyńskiego) poświęconą rozumieniu funkcji i wytworów nauki; okazuje się jakby, że umiejętność „czytania nauki” należy odróżnić od umiejętności czytania tekstów naukowych. My takiej literacy po prostu nie mamy, załatwiamy ją omówieniami lub szarżujemy („alfabetyzm informacyjny”).
Jest oczywiste, że chodzi o konkretne umiejętności, jak i o czynność ich krzewienia. Słusznie jednak zwraca uwagę Zuza Wiorogórska (w raporcie Poland: Information Literacy. State−of−the−Art Report , czerwiec 2011, przeznaczonym dla największej międzynarodowej organizacji bibliotekarskiej IFLA), że oficjalny termin pojawiłby się, gdyby istniała w Polsce instytucja odpowiedzialna za jakość przygotowania informacyjnego (w sensie oświatowym). Ale Stowarzyszenie Bibliotekarzy Polskich ma Komisję do spraw Edukacji Informacyjnej. I niech nam to na razie wystarczy. Nawet jeśli „kompetencje informacyjne” wydawałyby nam się lepsze. I jeśli nie potrafimy nie zazdrościć Czechom i Bułgarom, że wraz ze Słowianami wschodnimi mają genialną gramotę . A przecież tylu niegramotnych informacyjnie, informacyjnie niekumatych, bezradnych, gdy oderwać ich od wyuczonych procedur deklamacji – mamy codziennie przed sobą w sali wykładowej, w czytelni, w wagonie metra, w kościołach i kawiarnianych ogródkach.
No i w pewnym sensie wychodzi teraz na to, że o ile do niedawna bibliotekarz za swoją misję uważał dostarczenie użytkownikowi (a nawet nie−użytkownikowi) piśmiennictwa... czy też informacji, o tyle obecnie „bibliotekarze pracujący we wszystkich typach placówek powinni stawiać sobie za jeden z głównych celów pomoc użytkownikom chcącym pogłębiać swoje kompetencje informacyjne. Dla każdego obywatela umiejętności informacyjne są kluczowe do osiągnięcia sukcesu w procesach: uczenia się przez całe życie, zatrudnienia, i codziennej komunikacji międzyludzkiej”. Tak w każdym razie czytamy w poradniku autora nazwiskiem Jesús Lau Guidelines for Information Literacy for Lifelong Learning (2006), opublikowanym (2011) jako Kompetencje informacyjne w procesie uczenia się przez całe życie w wyniku współpracy wzmiankowanej wyżej Komisji SBP ds. Edukacji Informacyjnej z Sekcją Information Literacy IFLA (International Federation of Library Associations and Institutions). Rozumiemy, że chodzi o to, że bibliotekarzowi coraz trudniej dostarczać użytkownikowi informację – ani to wykonalne, ani racjonalne, skoro jest jej tyle i skoro jest na ogół spreparowana w taki sposób, by nadawać się do osobistego odbioru. „Osoba posiadająca kompetencje informacyjne – przyjęło w swoich dokumentach Amerykańskie Stowarzyszenie Bibliotekarzy (ALA) już w 1998 r. – musi być w stanie określić własne potrzeby informacyjne, zlokalizować potrzebną informację, ocenić ją i efektywnie wykorzystać. To osoby, które nauczyły się, jak się uczyć”. Jasne, bibliotekarz musi dawać użytkownikowi wędkę. Od ryby niech pozostanie nauczyciel, chociaż i to już nie jest takie pewne.
Nowoczesność drzwiami i oknami
Jak większość współczesnych rozważań o społeczeństwie, oświacie, wiedzy itp., wytyczne p. Lau roją się od myśli zdroworozsądkowych, niewartych może aż takiej uwagi, jaką obdarzają je zapaleńcy z SBP. Jasne, że nie można dziś traktować poważnie każdej informacji, która usiłuje nas dogonić – także naukowej; trzeba je selekcjonować i wartościować, trzeba też umieć sobie urządzić własny warsztat informacyjny i umiejętnie się w nim poruszać. Trudno jednakże byłoby wygłosić opinię, że kiedykolwiek obowiązywało inne podejście. Z drugiej strony, dziś ten warsztat jest odmienny niż w przeszłości, bo wysoce nasycony techniką, co oznacza, że bez dodatkowych informacji nie odczytamy, nie uporządkujemy i nie wykorzystamy informacji „właściwej”, potrzebnej nam w naszym życiu praktycznym czy w twórczości. Te dodatkowe informacje są niedostępne bez posłużenia się odpowiednim instrumentarium, które trzeba wytworzyć, kupić i obsłużyć. Tym samym aktywność informacyjna i takież sprawności zawierają jeszcze jedną zasadniczą cnotę społeczną: przyczyniają się do pobudzania gospodarki. Druga odmienność to nasycenie nurtu information literacy współczesnymi ideami pedagogicznymi. Zwłaszcza sympatyczny wydaje się nam postulat uczenia poprzez wykorzystywanie: nic dla recytacji, informacja jest tylko po to, żeby coś z nią zrobić, i dopiero gdy do tego dochodzi, skutecznie ją sobie przyswajamy. Jeśli wolno nam w ten sposób streścić tzw. podejście konstruktywistyczne.
W swojej zasadniczej jednakże roli, czyli zbioru tzw. standardów, Wytyczne potwierdzają pewne zasadnicze podejrzenie (czyje? a niczyje, niżej podpisanego): współczesny dyskurs biblioteczny to duże porcje nudziarstwa, bezskutecznie ożywianego nowomową. I niestety również podejrzenie drugie: IFLA działa dla wielce „trzeciego” świata, i jeśli ktoś już szczęśliwie coś w życiu przeczytał albo i zapuścił jakiegoś kompa, to nie bardzo ma tam czego szukać. Sposób, w jaki na s. 40 autor opisuje tworzenie diagramu Gantta („stworzyć oddzielne kolumny dla każdej jednostki czasu…”, „korzystać z różnych kolorów, by oznaczyć datę rozpoczęcia i zakończenia pracy nad każdym zadaniem”), jest rozbrajający. „Mała lub duża, twoja biblioteka odgrywa rolę w edukacji informacyjnej” – czytamy na s. 24. „Niekiedy jako prekursor zmian bibliotekarze i inni eksperci ds. informacji powinni promować oraz realizować programy edukacji informacyjnej, ponieważ biblioteka lub centrum informacji to: repozytorium wiedzy; zbiór informacji w różnych formatach [postaciach – HH]; centrum z bibliotekarzami, będącymi ekspertami w zakresie informacji; instytucja z przestrzenią do nauki; miejsce interakcji pomiędzy uczącymi się rówieśnikami i zespołami; przestrzeń uspołeczniania wiedzy; miejsce, gdzie można uzyskać poradę i informację od ekspertów; centrum z dostępem do komputera, gdzie możliwe jest przetwarzanie i transfer wiedzy; punkt dostępu do Internetu, świata informacji”. Tam wszystko jest na takim właśnie poziomie szczegółowości; zmieniając stronę tytułową, można przedstawiać tę książeczkę jako podręcznik zarządzania, planowania strategicznego, marketingu, restrukturyzacji… Słowem, nowoczesność drzwiami i oknami. A niektóre postulaty („lepiej zrobić cokolwiek niż nie zrobić nic”, s. 34) to po prostu złe rady. Lepiej może nie róbmy „czegokolwiek”, bo tandeta się przykleja, krzepnie i po pewnym czasie zaczyna uchodzić za jakość. Jeśli jednak Wytyczne zrozumieć choćby tylko jako wezwanie do planowania i realizacji kursów i szkoleń posługiwania się informacją, które kuleją na całej długości autostrady edukacyjnej, od przedszkola do doktoratu, to warto je było napisać i warto wydać.
W dodatku autor oczekuje, że szkolenia będą organizowane przez ludzi literate we współczesnych nurtach pedagogiki, i nurty te pokrótce przedstawia. Kiedy jednak słuchamy dwóch różnych specjalistów oczytanych w tych samych teoriach i stojących przed tym samym zadaniem, mamy zwykle wrażenie, że mówią oni o czym innym i o co innego im chodzi. Czas zatem na szczegóły. Twórzmy programy, realizujmy je i porównujmy. „W efekcie szkoleń rozwijających kompetencje informacyjne, bibliotekarze powinni osiągnąć biegłość w posługiwaniu się narzędziami i zasobami informacyjnymi dostępnymi zarówno w bibliotece, jak i w Internecie, takimi jak: wyszukiwarki internetowe, bazy danych, publikacje elektroniczne oraz wszelkie treści informacyjne dostępne za pośrednictwem biblioteki, jak i poza nią” (s. 51).
Osiągnąć biegłość i nauczyć jej innych? Wbrew pozorom, wciąż nam od tego daleko. I czas nie działa na naszą korzyść. Wraz z postępami komputeryzacji rosną w siłę rzesze ludzi, którzy potrafią wprowadzić frazę do okna dialogowego wyszukiwarki i uzyskać jakiś wynik. Jakiś. Liczba kliknięć rośnie w postępie geometrycznym. Liczba aktów zrozumienia i twórczości – w tym, co zwykle. Wobec takich wyzwań serce bibliotekarza nie pozostanie chłodne. Ale sięgnąć po rolę informacyjnego guru i znaleźć w niej społeczne uznanie – bynajmniej nie będzie mu łatwo.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.
Brak instytucji, która by nadzorowała rozwój czy raczej wdrożenie IL do programu zajęć - głównie na uczelniach - to podstawowy problem. Jestem kustoszem z ponad 20-letnim doświadczeniem, specjalistą informacji naukowej i brokerem informacji a także trenerem IL. Informacja naukowa oraz zagadnienia związane ogólnie rzecz ujmując - z IL (jako polski odpowiedni preferuję "umiejętności informacyjne") są moją pasją od "zawsze". Kształcenie przez całe życie to moja dewiza życiowa, a dzielenie się wiedzą to dla mnie to rzecz oczywista. Pracuję w bibliotece naukowej (prowadzę czytelnię wydziałową) co oznacza, że mam kontakt ze studentami na co dzień. Za swój obowiązek uważam pomoc studentom (i nie tylko, Czytelnikowi) w wyszukaniu informacji nie ograniczając się jedynie do wskazania publikacji w katalogu on-line. W ubiegłym roku zostałam poproszona przez Radę Studentów Wydziału o poprowadzenie szkolenia dot. umiejętności informacyjnych, bo tak studenci zainteresowali się tym, co mówiłam o różnorodnych zasobach informacyjnych, o kryteriach oceny i wiarygodności e-informacji, o ustalaniu własnych potrzeb informacyjnych, o plagiacie itp. Przygotowałam autorskie szkolenie, choć nie obyło się bez - nazwijmy to - brakiem entuzjazmu ze strony władz wydziału. I tu dochodzę do sedna sprawy - z góry przepraszam za zbyt długi wstęp. Problemem OGROMNYM w rozwoju i nauczaniu IL są same uczelnie. Władze nie widzą takiej potrzeby, w odróżnieniu od samych studentów. Ci ostatni garną się do takiej wiedzy, chcą WIEDZIEĆ i to należy wykorzystać. Ale my bibliotekarze jesteśmy postrzegani nie jako partnerzy do tego typu rozmów. Zajęcia z technologii informacyjnych (utożsamiane są umiejętnościami informacyjnymi!) prowadzą ludzie, nie mający odpowiedniego przygotowania. Efektem są zajęcia nudne, nie wnoszące nic poza tym, co studenci już wiedzą z codziennych poszukiwań w Internecie! Nikt natomiast nie mówi im o zasobach OA, o repozytoriach naukowych, o Deep Web, o specjalistycznych wyszukiwarkach czy choćby o metodach wyszukiwawczych czy cytowaniu źródeł! Jeśli tego nie wiedzą na tym etapie, to kiedy się tego nauczą? Jak popełnią plagiat? Jak ukończą studia? Potem to trochę późno. A przecież takie umiejętności przydatne są przez całe życie - co z zachwytem stwierdzili moi "kursanci". Jak przekonać władze uczelni, że takie umiejętności w społeczeństwie informacyjnym - a przecież za takie chcemy uchodzić - to podstawa? Jak ma się rozwijać Gospodarka Oparta na Wiedzy - bez takich umiejętności? Jeśli te pytania trafią do osób odpowiedzialnych za tworzenie sylabusów i nowych "innowacyjnych" ścieżek rozwoju i nauczania na uczelniach wyższych, to będziemy mogli powiedzieć - dołączyliśmy do grona świadomych użytkowników WIEDZY.
Pozdrawiam serdecznie.