Nobel za prawdę

Grzegorz Filip

Ma­rio Var­gas Llo­sa zy­skał w Pol­sce po­pu­lar­ność, szcze­gól­nie po­mię­dzy mło­dy­mi czy­tel­ni­ka­mi, już w po­ło­wie lat 70., gdy prze­kład je­go fry­wol­nej po­wie­ści „Pan­ta­le­on i wi­zy­tant­ki” czy­ta­no w ra­dio­wej Trój­ce. Trwał bo­om na li­te­ra­tu­rę la­ty­no­ame­ry­kań­ską, któ­ry przy­niósł – czę­sto ma­ło uza­sad­nio­ny – roz­głos wie­lu pi­sa­rzom. Czy­ta­ło się ich książ­ki jed­nym cią­giem, po ko­lei, tak jak się uka­zy­wa­ły w se­rii Wy­daw­nic­twa Li­te­rac­kie­go. Na tym tle Llo­sa oka­zał się od­mien­ny: nie uży­wał ma­gicz­ne­go in­stru­men­ta­rium jak Bor­ges, Fu­en­tes, Ma­rqu­ez i in­ni, był przy nich „trzeź­wy”. Nie po­trze­bo­wał re­al­ma­gic. Je­go re­alizm sta­wiał nam przed oczy skut­ki pa­no­wa­nia po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­skich dyk­ta­tur – raz se­rio, jak w „Roz­mo­wie w Ka­te­drze”, in­nym ra­zem w gro­te­sko­wym prze­ry­so­wa­niu, jak w „Pan­ta­le­onie” – dzię­ki cze­mu mo­gli­śmy pi­sa­rzo­wi wie­rzyć. Nie przy­pusz­cza­li­śmy wte­dy, że wkrót­ce sa­mi bę­dzie­my żyć w kra­ju ge­ne­ra­łów. I że, po­dob­nie jak w Pe­ru, Do­mi­ni­ka­nie czy Ko­lum­bii, ku­ra­cja po okre­sie de­gren­go­la­dy ży­cia pu­blicz­ne­go oka­że się tak dłu­ga i bo­le­sna. Szko­da, że Llo­sa, umiesz­cza­jąc ak­cję swo­ich po­wie­ści w róż­nych kra­jach Ame­ry­ki Ła­ciń­skiej, nie na­pi­sał książ­ki o Ku­bie.

Uho­no­ro­wa­ny Na­gro­dą No­bla pi­sarz wy­zna­je, że je­go po­wie­ści ro­dzą się z wła­sne­go do­świad­cze­nia, choć oczy­wi­ście czyn­nik fik­cji li­te­rac­kiej jest w nich do­mi­nu­ją­cy. We wszyst­kich za­warł ele­men­ty au­to­bio­gra­ficz­ne, jed­nak gó­ru­je nad ni­mi wy­obraź­nia. Po­wie­dział też, że pi­sa­rzem zo­stał dzię­ki prak­ty­ce dzien­ni­kar­skiej w cza­sach mło­do­ści. In­ne to mu­sia­ło być jed­nak dzien­ni­kar­stwo niż to, któ­re ob­ser­wu­je­my dzi­siaj. Wy­pro­wa­dzi­ło te­go­rocz­ne­go no­bli­stę na dro­gę praw­dy. I pew­nie tu le­ży źró­dło suk­ce­su czy­tel­ni­cze­go pe­ru­wiań­skie­go pi­sa­rza.