Strach przed biblioteką. Cyfrową

Henryk Hollender

Założycielom bibliotek cyfrowych trudno dziś namówić większość autorów, by przekazywali swoje dzieła do bezpłatnej publikacji w Internecie. Na ogół trzeba się zresztą dogadywać nie tylko z twórcą, ale i z wydawcą pracy drukowanej i niektórzy to potrafią, a inni nie. Zgoda, zgoda, nauka będzie otwarta. Ale dlaczego ja mam nie dostać moich stu złotych?

W świecie nauki skierowanie pracy do otwartego obiegu internetowego – choćby po poddaniu jej najsurowszym recenzjom – wpływa na ogół dodatnio na jej poczytność, co może (wyniki badań nie są na razie jednoznaczne) prowadzić do zwiększenia cytowalności. Dla polskiej nauki, jeśli rozumieć ją jako korpus piśmiennictwa, powinno to być przedmiotem najdzikszego pożądania. Ale ugruntowany w polskiej świadomości wzorzec bycia autorem wyklucza takie emocje. Wolimy po dawnemu mieć wydawcę, który sprzeda produkt naszego intelektu docelowemu odbiorcy, działającemu indywidualnie lub reprezentowanemu przez instytucję, np. uczelnię, pomnażającą swoje zasoby biblioteczne. Sprzeda i podzieli się zyskiem z twórcą. A niechby i zysku nie było, milej zwalić wszystko na trudny rynek i niszowy temat niż tak po prostu wypuścić w otchłań Internetu. Nam wszystkim, którzy sprzedają – tanio bo tanio, ale jednak – swoje prace naukowe, trudno przestawić się na dominującą w świecie zasadę, że wynagrodzenie, jakie autor otrzymuje od wydawcy, niwelują opłaty, jakie ten wydawca musi pobrać od autora, aby pracę opublikować i skierować do dystrybucji. Zwłaszcza wysokie – jak słyszymy – są koszty recenzji. W sumie obie płatności znoszą się wzajemnie i bilans wychodzi na zero. Albo i nie – i wówczas to wydawca oczekuje honorarium od autora.

Komercyjne i otwarte

Każdy autor ma prawo powiedzieć, że pisanie to praca, poprzedzona inną pracą – badawczą. Za prowadzenie badań otrzymuje jednak jakieś wynagrodzenie, pytanie tylko, czy pobory nauczyciela akademickiego lub dotacja na konkretne przedsięwzięcie badawcze mają także obejmować żmudny proces nadawania wynikom badań postaci tekstu. W krajach zamożniejszych, szczodrzej wynagradzających swoich badaczy, odpowiedź jest twierdząca, choć zdarza się przecież spotkać ludzi narzekających – zwłaszcza wtedy, gdy pracodawca uznaje, że na udział w konferencjach też już u niego zarobili. Ale i coraz częściej zdarza się wpisane w warunki zatrudnienia oczekiwanie, że wyniki swojej pracy uczony będzie publikował w otwartym repozytorium. Szermierze otwartej nauki, otwartej książki, kultury otwartej czy „szerokopasmowej” uczynili już z tych tzw. mandatów znak rozpoznawczy swojej kampanii, nie wygląda jednak, by polskie instytucje spieszyły się z wkroczeniem na tę ścieżkę.

Rzecz jasna, nigdzie raczej nie ma za darmo „cegieł” – wielkich podręczników akademickich, niekiedy przez dziesięciolecia poprawianych i wznawianych przez zmieniające się zespoły autorów, kupowanych i czytanych w ramach akademickiego przymusu lekturowego przez całe rzesze studentów. I nikt się na to nie żali, może poza bibliotekarzami, dla których to jest wydatek znaczny i ciągle ponoszony na nowo. Innymi słowy, strefie wolnej kultury można zarzucić, że wcale nie zmierza do przeorania całego systemu finansowania publikacji akademickich, a wkracza tylko w te rejony, w których i tak nie ma widoków na większe zyski, i które od dawna były już wolne: te same księgi, które jedni kupowali w księgarni, drudzy mieli za darmo w publicznej bibliotece.

Tę dwoistość widzimy i w innych segmentach rynku. Czasopisma otwarte potrafią sobie świetnie radzić z utrzymywaniem jakości i niektóre żwawo zaprzeczają dyletanckiemu i aroganckiemu stereotypowi, że jak w Internecie, to rzecz niewarta uwagi. A przecież nie słychać, by interes zwijali wielcy wydawcy komercyjni, i to właśnie oni (Elsevier i Springer) odnieśli ostatnio w Polsce sukces, podpisując tzw. licencję krajową na swoje pakiety elektroniczne. Widać, że nie brakuje autorów, hołdujących każdemu z istniejących typów czasopisma naukowego, toteż dla każdego jest miejsce w obiegu informacji. Są też zapewne autorzy, którzy obdarzają swoimi tekstami zarówno periodyki otwartego dostępu, jak i klasyczne. Rzecz warta badania, metodologicznie niezbyt wymagającego, i wartego wykonania w kraju takim jak Polska, bowiem w krajach zamożniejszych i – zwłaszcza – w obrębie nauk o życiu na naszych oczach upowszechnia się inny model, mianowicie polegający na tym, że najpierw powierzamy nasz tekst czasopismu komercyjnemu, a nieco później, z własnej woli lub na mocy „mandatu”, lokujemy go w otwartym. Możliwość niekonkurencyjnego istnienia różnych typów publikacji i różnych strategii autorskich wydaje się zaprzeczać lękowi, iż czasopisma otwarte zagrażają nauce, a regionalne lub instytucjonalne biblioteki cyfrowe obdzierają twórców z należnego im przychodu. Być może to samo dotyczy książek.

Łańcuch cyfrowych serc

Przyjrzyjmy się dwóm przypadkom. Pierwszy to używany w pewnej uczelni skrypt techniczny opublikowany przez lokalną oficynę. Był on wykorzystywany w tej uczelni i bodaj tylko tam, ale trafił do biblioteki cyfrowej prowadzonej przez inną, większą uczelnię o podobnym profilu. Tam szybko wspiął się na szczyt listy najczęściej oglądanych publikacji i po upływie kilku lat pozostaje w jej ścisłej czołówce. Tymczasem w „macierzystej” uczelni skryptu powstała biblioteka cyfrowa i ona także zamieściła go w swoich „kolekcjach”, z identycznym skutkiem. Wersja drukowana była dawno wyczerpana i można by sądzić, że teraz już w ogóle nie będzie potrzebna, ale widząc popularność tekstu pierwszy wydawca zdecydował się na nowe wydanie – i je sprzedał. Nie bronił go jednak bibliotece cyfrowej, która teraz ma dwie wersje... Najwyraźniej występuje tu takie zjawisko, że wszystkie one niejako wspierają się wzajemnie. A po drodze do tego łańcucha cyfrowych serc włączył się jeszcze WorldCat – katalog światowy OCLC, który linkuje do zasobów Federacji Bibliotek Cyfrowych, oraz europejska biblioteka cyfrowa Europeana. Z naszego skryptu łatwo skorzysta każdy student świata, jeśli uczy się tego przedmiotu i zna polski. Za rok albo za pięć z takim dossier będzie się jeździło na targi książki i znajdą się renomowani, dobrze płacący wydawcy, którzy kupią teksty legitymujące się już wymiernym sukcesem w Internecie.

A drugi casus jest z humanistyki. Praca z tych, którymi byłyby może zainteresowane wielkie biblioteki uniwersyteckie, gdyby na nią trafiły, bo wydawnictwo mało znane. Ale te biblioteki i tak powinny dostać po obowiązkowym egzemplarzu bibliotecznym. Więc wydawnictwo uruchamia druk na życzenie i czeka, ale nie czeka bezczynnie, bo tekst ma swoje second life w renomowanej bibliotece cyfrowej. I wersja cyfrowa reklamuje tę drukowaną, a równocześnie odbiera jej klientów, bo duża część użytkowników, widząc kompletną książkę na ekranie, nie będzie już szukała jej ani w księgarni, ani w książnicy.

Biblioteka podaje 6777 jako „liczbę wyświetleń treści publikacji” (chodzi oczywiście o tekst, treści się nie wyświetla), co nie jest złym wynikiem – najpoczytniejszy dokument w tej bibliotece wyświetlał się prawie 18 tys. razy, a nasza książka zajmuje pod względem poczytności pozycję trzynastą na prawie 17 tys. dokumentów, które w ogóle wchodzą w skład biblioteki. Ponieważ książka zawiera w swoim tytule tytuł innej książki, będącej przedmiotem opracowania, nie mamy jednak gwarancji, czy nie sięgano po nią w poszukiwaniu źródła.

Sprawności komunikacyjne osób kończących szkołę średnią są u nas takie, że na ogół nie potrafią one z tytulatury ani opisu bibliograficznego wydedukować, czy do przeczytania jest utwór, czy też tekst historyczny na temat tego utworu. W każdym razie mamy do czynienia z pracą elitarną, którą w postaci drukowanej pewnie by kupiło z pięćdziesięciu czytelników indywidualnych. No to tych pięćdziesięciu będziemy mieli tak czy owak, i jeszcze z pięćset osób w sposób w miarę sensowny skorzysta z niej w otwartym Internecie, trafiając do tekstu niekoniecznie za pośrednictwem biblioteki cyfrowej, która ją opublikowała – zwykle narzędziem dostępu jest wyszukiwarka Google, a teraz mamy jeszcze Europeanę, WorldCat i katalogi bibliotek, które skatalogowały wersję elektroniczną albo i papierową, ale z linkiem do elektronicznej. Te serwisy otaczają czytelnika namawiając go, by skorzystał z punktów dostępu do tekstu, który być może zechce kiedyś kupić.

Orientacja na czytelnika

Wszystko to powinno przekonywać wydawców, że między wersją cyfrową a drukowaną nie istnieje prosta relacja konkurencji. Że pieniądz obiega dziwnymi drogami, a współistnienie modeli finansowych przekracza nasze możliwości rozumienia, ukształtowane w systemie straganowego kapitalizmu, gdzie co nie sprzedane, to albo ukradzione, albo przeznaczone na zmarnowanie. A przecież obraz ten należy jeszcze skomplikować, przypominając, że choć polska przygoda z bibliotekami cyfrowymi to przede wszystkim otwarte serwisy oparte na oprogramowaniu dLibra, których zawartość pochodzi częściej ze skanera niż z komputera twórcy, to świat produkuje mnóstwo pełnotekstowych baz danych, które też wchłaniają typowe książki lub wyprzedzają ich publikację. W porównaniu z książką drukowaną, dają one możliwość wyszukiwania wewnątrztekstowego. Producenci takich serwisów dokładają jednak starań, by na tym się nie kończyło, i zaopatrują swoje produkty w rozmaite narzędzia, symulujące jakby prawdziwy użytek, jaki z tekstów robi zaawansowany czytelnik akademicki. Możemy zatem zakreślać i pobierać fragmenty, wprowadzać do tekstu znaczniki i zakładki, wydzielać zbiory i podzbiory dokumentów, komentować je na marginesach; w bibliotekach technicznych mamy do dyspozycji rozmaite automaty obliczeniowe i tabele konwersji. Nade wszystko zaś możemy sobie czytany utwór wprowadzić do przypisu czy bibliografii załącznikowej naszej własnej pracy. System sam redaguje opis bibliograficzny w wybranym przez nas standardzie, a jeśli sobie tego życzymy, czyni go czytelnym dla oprogramowania, które stosujemy do zarządzania bibliografią.

W tym kierunku mogłaby rozwinąć się dLibra, gdyby miała strategicznego inwestora (oj, może już ma) i ze dwóch bibliotekarzy−projektantów do dyspozycji. W tym kierunku powinien rozwinąć się ibuk polskich wydawców naukowych, gdy napełni się tekstami i zacznie zarabiać. Na razie takiej orientacji na czytelnika nie widać nawet w katalogach, z których bynajmniej nie wszystkie umożliwiają pobranie i wysyłkę zapisu bibliograficznego, nie mówiąc już o pobieraniu tego zapisu do programu użytkownika.

Bibliotekarze są skłonni podejrzewać, że ich epoka się skończyła, skoro ich zadania przejmuje wydawca tekstu elektronicznego; nie widzą, że ten wydawca ich potrzebuje. Autorzy tylko patrzą, którędy ich tekst wycieknie do Internetu, tak jakby to była jakaś czarna dziura, z której się nie wraca. Wszyscy jednak chyba najbardziej lękają się ciężkiej pracy, której trzeba by na nowo nadać ład obiegowi tekstów. Te teksty chcą obiegać w takiej rzeczywistości, w której aktualne są wszystkie stare tradycje, a równolegle istnieje kilka zasadniczych nowych wzorców. Po kilku dekadach wyjdzie z tego kształtna układanka.