Pionierzy 1945

Piotr Müldner-Nieckowski

Moi rodzice w 1945 r. przyjechali ze Lwowa przez Rzeszów i Kraków do Zielonej Góry, bo dowiedzieli się, że są tam mieszkania.

Wiele drobnego majątku prywatnego wysiedlani Niemcy zabrali ze sobą, pozostałości rozkradli szabrownicy, większość niezasiedlonych jeszcze domów stała pusta i bez wyposażenia. Rodzice zamieszkali na pierwszym piętrze murowanego domu z mansardami niedaleko centrum miasta, przy Fabrycznej 7. Na tyłach tej kamienicy znajdował się piękny ogród z jabłoniami, gruszami i drzewami orzechowymi. Okna i drzwi klatki schodowej były oszklone kolorowymi witrażami ze szkła ołowiowego, a drewniany wystrój klatki schodowej i wnętrz zdobiły piękne zarzeźbienia. Dziś z tego zostało już niewiele – ogrodu nie ma, są chaszcze. Witraże wybito. Rzeźb użyto na podpałkę.

Ojciec, Wiesław, magister praw i artysta plastyk, później znany rzeźbiarz, z uporem lwowiaka zgłaszał się do urzędu miejskiego w poszukiwaniu pracy. Aż pewnego dnia został tam zatrudniony jako pełniący obowiązki kierownika wydziału kultury, na czas oczekiwania na kogoś z Polski, zaufanego nowej władzy. Jednym z pierwszych jego zakupów z pensji było używane, ale dostojne czarne pianino koncertowe firmy Gluck, w tamtych dniach nadzwyczaj tanie. Miało nawiązywać do dobrych przedwojennych czasów salonu we Lwowie.

Niemcy wcale nie byli wypędzani. Wyjeżdżali spokojnie, nieśpiesznie, zabierając te rzeczy, które im najbardziej odpowiadały, także duże meble. W opustoszałej Zielonej Górze momentalnie zaroiło się od polskich budek i sklepików, w których można było kupić mydło, szwarc i powidło. Powstawały kawiarenki, cukiernie, fryzjernie. Sporo lepszych towarów dostarczała UNRRA, Kościół organizował zbiórki i akcje charytatywne.

Było wówczas zaledwie kilka osób z wyższym wykształceniem. Wszystkich zdolnych i pracowitych starano się wykorzystać, przeważał entuzjazm, wszak skończyła się koszmarna wojna, więc kto miał fach w ręku, chętnie brał udział w urządzaniu miasta. Dziś tamci ludzie są nazywani Pionierami, bo to oni organizowali zręby życia polskiej Zielonej Góry. Po roku było to już spore towarzystwo, które spotykało się na obiadach z okazji chrztów, ślubów i rocznic, na wystawach. Ojciec doprowadził do powstania teatru (z aktorem Cezarym Julskim jako dyrektorem) w gmachu Hali Miejskiej, która przed wojną służyła jako Teatr Operowy. Animował działalność grupy artystów plastyków, stworzył kabaret „Zielony Kot”. Organizował wystawy malarstwa, grafiki i rzeźby, sam wtedy dużo malował, nie zapomniał też o muzykach i literatach. Jest pamiątka: Muzeum Ziemi Lubuskiej w latach osiemdziesiątych XX w. zgromadziło duży zbiór jego prac, także tych z czasów pionierskich.

Urodziłem się w 1946 r. jako pierwszy. Tam, w domu przy Fabrycznej 7. Jak głosi rodzinna tradycja, stało się to na potężnym rozkładanym poniemieckim stole, który zastąpił łóżko położnicze. Nowy szpital dopiero powstawał, a ówczesna medycyna preferowała rodzenie dzieci w domu i zawód akuszerki był w cenie. Wyprawkę przysłała rodzina z Anglii. W ciągu następnych dwóch lat na tym samym stole przyszło na świat moje rodzeństwo. Jest ten mebel w moim obecnym mieszkaniu. Ma moc, więc zapraszam na kawę z ciasteczkiem, przy nim usiądziemy.

Początkowo ludzie odpychali od siebie myśl, że w Polsce zapanuje mroczny stalinizm, czekano tylko na wyprowadzenie się wciąż widocznych wojsk sowieckich, które wywoziły maszyny z fabryk, a nawet szyny kolejowe. Marksistowska walka polityczna toczyła się gdzieś w tle, jeszcze skrywana i z pozoru prokatolicka. Sam Bierut pokazywał się na Mszy świętej, o czym donosiło radio. Terror zaczął być nieznośny dopiero w 1948 r. Bano się czerwonej zarazy, mimo to życie w Zielonej Górze toczyło się powoli, spokojnie. W niedzielę miasto tłumnie szło do kościołów, potem na spotkania towarzyskie. W dni powszednie na ulicach widać było liczne matki z małymi dziećmi, których po wojnie zaczęło gwałtownie przybywać. Mieszały się różne odmiany języka polskiego, gwary miejskie i wiejskie, zderzały obyczaje, poglądy i zaszłości historyczne. Ludzie próbowali się zadomowić w Zielonej Górze i pozbyć wzajemnej obcości, przybyli do niej nie tylko ze wschodu przedwojennej Polski, ale i z miejscowości, w których dawniej wiodło im się źle, nawet z centrum kraju, z Kielecczyzny, Lubelszczyzny. Liczyli na poprawę życia w miejscowości niezniszczonej i obiecującej swoistą nowością.

Fabryki były zburzone, ogołocone ze sprzętu, ale ochotniczo przystąpiono do naprawiania szkód, nie czekając na decyzje władz, dla których był to jednak sygnał alarmowy. Obywatele chcieli się rządzić sami, więc szybko te zapędy ukrócono i stworzono leniwe komitety odbudowy. Od początku dobrze funkcjonowała tylko kolej. Wozy konne rozwoziły węgiel i drewno opałowe, domokrążcy oferowali lutowanie garnków, ostrzenie noży, wszywanie łat i naprawianie butów, kobiety z pobliskich wsi dźwigały na sprzedaż kosze owoców i jaj, właściciele wózków rowerowych oferowali usługi transportowe.

Nowi mieszkańcy z lękiem mówili o Zielonej Górze, że jej status w granicach Polski jest tymczasowy. Wkrótce jednak nadeszły czasy utrwalania Polski Ludowej. Zmiany granic nie cofnięto. Rozstanie z Wilnem i Lwowem było ostateczne. W szkołach na wzór sowieckiego Komsomołu pozakładano organizacje Związku Młodzieży Polskiej, w których każde dziecko zamiast spowiedzi mogło złożyć samokrytykę.

e-mail: www.lpj.pl