×

Serwis forumakademickie.pl wykorzystuje pliki cookies. Korzystając z naszej strony wyrażasz zgodę na wykorzystanie plików cookies w celach statystycznych. Jeżeli nie wyrażasz zgody - zmień ustawienia swojej przeglądarki internetowej.

Komentuje dr hab. Jacek Guliński, podsekretarz stanu w MNiSW

W kalifornijskich instytucjach naukowych

W kwietniu grupa polskich naukowców zajmujących się badaniami kosmicznymi odwiedziła Kalifornię na zaproszenie NASA. Wyjazd zorganizowało Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, a delegacji przewodniczył dr hab. Jacek Guliński, podsekretarz stanu w MNiSW.

Przewodniczyłem delegacji polskiej podczas studyjnego wyjazdu do Kalifornii. W skład naszej grupy wchodzili przedstawiciele różnych placówek naukowych, zajmujący się badaniami kosmicznymi. Byli wśród nas elektronicy i mikroelektronicy, astrobiolodzy, robotycy, astronomowie. Każdy uczestnik jechał na koszt macierzystej instytucji.

Najpierw odwiedziliśmy Uniwersytet Stanforda, w rankingach światowych plasujący się zwykle na drugim miejscu za Harvardem. Uczelnia robi wrażenie: obszar kampusu to ponad 3,2 tys. ha, 700 budynków, studentów raptem 16 tys., a pracowników naukowych – nieco ponad 2 tys. I imponujący budżet w wysokości 4,8 mld dolarów rocznie. Czesne stanowi tylko 16 proc. tego budżetu. Zewnętrzne granty badawcze to 19 proc. budżetu uczelni. 21 proc. przychodów to zyski z aktywów o wartości ok. 19 mld dolarów. Z usług zdrowotnych pochodzi 15 proc. budżetu – Stanford ma dwa szpitale o wysokim poziomie.

Na czele uniwersytetu stoją prezydent i provost oraz 36-osobowa rada. Prezydent odpowiada za działalność finansową uniwersytetu. Provost jest odpowiednikiem naszego rektora i nadzoruje działalność dydaktyczną i badawczą. Członkowie rady, poza tym, że są w radzie, nie mogą mieć nic wspólnego z uniwersytetem. Nie mogą w nim pracować ani prowadzić z nim interesów. Radę stanowią szefowie lub wiceszefowie banków, firm ubezpieczeniowych, wielkich korporacji, czyli osoby, które mają kompetencje w zarządzaniu dużymi firmami i zasobami finansowymi. To rada wybiera prezydenta Uniwersytetu Stanforda. Uniwersytet ma charakter fundacji i z tej racji zwolniony jest z podatków federalnych.

Odwiedziliśmy biuro prezydenta Uniwersytetu Stanforda. Każdy rektor polskiej uczelni zdziwiłby się, jak to wygląda. Zwykły, skromny budynek, typowy dla całego kampusu. Żadnego przepychu, czysta funkcjonalność. Wszystkie budynki są tam niepozorne – 2-3 kondygnacyjne, w stylu „hiszpańskim”. Żadnych ekstrawagancji architektonicznych. Nie ma tam tego, z czym mamy do czynienia w Polsce: nowoczesnej, monumentalnej architektury ze szkła, aluminium i betonu. Podobnie wyposażenie jest zupełnie normalne. Także laboratoria nie rzucają na kolana. Pęd do budowania nowego – a też taki występuje – jest skutecznie hamowany przez Radę.

Co roku Stanford przeżywa oblężenie przez kandydatów na studia. Dostaje się tylko 4-5 proc. z tych, którzy aplikują. Kandydaci piszą esej i wypełniają formularze. Pewna część z nich zostaje zaproszona na rozmowę. Filozofią Uniwersytetu Stanforda jest to, że nie ma znaczenia status materialny kandydata. Liczy się tylko jego poziom merytoryczny. Ci, których dochody pozwalają na płacenie – płacą za samo studiowanie nawet 50 tys. dolarów rocznie. Ci, których nie stać na czesne, nie płacą powyższej opłaty i otrzymują odpowiednie stypendia. Status materialny kandydatów jest dokładnie prześwietlany, by określić poziom opłat wnoszonych przez studenta. Opowiada się tam anegdotę na temat wymagań wobec kandydatów: Nie muszą być tak doskonali jak Jezus, jednak na Stanfordzie mogą studiować ci, którzy przynajmniej potrafią, podobnie jak On, chodzić po wodzie.

W amerykańskim systemie duże znaczenie dla uniwersytetów mają kontakty z absolwentami. Na Stanfordzie istnieje biuro ds. absolwentów, na którego funkcjonowanie wydaje się rocznie około 32 mln dolarów. 70 zatrudnionych tam osób obsługuje 100 tys. zidentyfikowanych, żyjących absolwentów uczelni. Wysyłane są do nich informacje, zaproszenia na uroczystości uniwersyteckie i wizyty na kampusie oraz letnie obozy integracyjne. Jednym z celów utrzymywania kontaktów z absolwentami jest oczywiście finansowe wsparcie działalności uczelni. W zeszłym roku otrzymała ona od 82 tys. donatorów ponad 930 mln dolarów, co stanowi około 20 proc. rocznego budżetu uczelni! W Europie to „nie wychodzi”, nie ma kultury absolwenckiej, a zwłaszcza zwyczaju finansowego wspierania przez absolwentów macierzystej uczelni.

Jeśli chodzi o kontakty z gospodarką i komercjalizację wyników badań naukowych – nie ma „szaleństwa”. W ciągu zeszłego roku podpisano około 100 umów licencyjnych, ale przychody roczne ze wszystkich aktualnych wciąż licencji, których udzielił Uniwersytet Stanforda, są na poziomie 90 mln dolarów rocznie, czyli nieco ponad 2 proc. rocznego budżetu!

Stanford powstał jako prywatna fundacja kalifornijskiego senatora Lelanda Stanforda, milionera, który dorobił się na linii kolejowej łączącej Atlantyk z Pacyfikiem oraz kopalniach złota. Syn senatora, też Leland, zmarł w wieku 15 lat. Senator cały swój majątek zostawił zatem jako fundację uniwersytetu, który nosi imię jego syna (pełna nazwa uczelni brzmi: The Leland Stanford Junior University). W 1906 r. trzęsienie ziemi zniszczyło obiekty uczelni. Wtedy Jane Stanford, żyjąca jeszcze wówczas żona senatora, sprzedała swoją ogromną kolekcję niezwykle wartościowych precjozów i odbudowała uniwersytet.

NASA, czyli National Aeronautics and Space Administration, kojarzy się z lotami na Księżyc i innymi wielkimi osiągnięciami w przestrzeni kosmicznej. To jedna z największych amerykańskich agencji rządowych. Dysponuje ogromnym budżetem, który częściowo przeznacza na badania. Ma 10 wielkich laboratoriów, a jedno z nich, NASA Ames Research Center, leży w samym centrum Doliny Krzemowej w Kalifornii. Jego roczny budżet to 900 mln dolarów. Centrum nie dzieli się pieniędzmi z nikim innym. Aby współpracować z NASA ARC – wymieniać kadry i pomysły, uczestniczyć w największych i najważniejszych badaniach aeronautycznych i kosmicznych – trzeba sobie znaleźć inne źródła finansowania. Na początku wizyty w ARC przedstawiliśmy nasze możliwości badawcze, a potem odwiedzaliśmy laboratoria i rozmawialiśmy z naukowcami. W Ames RC pracuje około 2-3 tysiące badaczy. Prowadzi się tam badania dla wojska, dla aeronautyki, eksploracji kosmosu. Bada się tam np. materiał pozyskiwany z kosmosu, fragmenty asteroid, pył kosmiczny. Prowadzi się na symulatorach badania zachowania się pilotów i astronautów. Prowadzi się badania przed wyprawą na Marsa planowaną na rok 2020. Już teraz przygotowania rozpisane są z tygodniową dokładnością, choć jeszcze tyle lat zostało do misji. Pokazuje to skalę logistyczną przedsięwzięcia. Są przygotowania do wyprawy na asteroidę: lecimy ku asteroidzie, wbijamy się w nią, pobieramy próbki materii, z której jest zbudowana i wracamy na Ziemię, żeby je zbadać w laboratorium. Są plany wypraw na księżyc Saturna. ARC specjalizuje się w misjach małych pojazdów kosmicznych. Oglądaliśmy treningowe laboratoria, gdzie trenują łaziki marsjańskie. Mamy swój udział w konstrukcji tych pojazdów. NASA kupiła ostatnio od polskiej firmy Vigo sp. z o.o. elementy tych łazików. W ten sposób mieliśmy polski akcent podczas wyprawy „Curiosity” na Marsa. Mają tam znakomite laboratoria z zakresu robotyki. Pokazywano nam roboty, które np. robią inwentaryzację przedmiotów (jest ich kilkadziesiąt tysięcy) „zalegających” w międzynarodowej stacji kosmicznej, co zapewnia jej sprawne funkcjonowanie.

Okazuje się, że w każdym z tych laboratoriów mogliśmy rzeczowo dyskutować przedstawiane nam problemy badawcze. Nasi specjaliści znakomicie orientowali się w tym, o czym nam mówiono i zgłaszali problemy i komentarze, które wzbudzały zainteresowanie naszych amerykańskich rozmówców. Jeden z naszych delegatów specjalizuje się w drążeniu twardych powierzchni asteroid i proponuje inną metodę, niż stosuje NASA, co wzbudziło tam duże zainteresowanie. Laboratoria obserwacji Ziemi – tam też mieliśmy coś konkretnego do powiedzenia. Chodzi o obserwację zniszczeń środowiska, prądów morskich itd. Podpieraliśmy się często doświadczeniami, które wynikają ze współpracy z Europejską Agencją Kosmiczną lub na jej rzecz. Okazuje się, że jesteśmy dobrze przygotowani do ewentualnej współpracy z NASA. Na kończące wizytę spotkanie z dyrektorem ARC ds. współpracy międzynarodowej prof. Marek Banaszkiewicz przygotował wstępny 10-punktowy raport o tym, co moglibyśmy razem robić. Umówiliśmy się na telekonferencję na temat ewentualnych wspólnych badań. Zatem nie była to tylko wizyta kurtuazyjna, która nas jedynie wprawiła w zdumienie. Okazuje się, że w tym obszarze możemy dyskutować z Amerykanami jak równy z równym.

Mieliśmy też możliwość odwiedzenia firm, które pracują w parku badawczym. Firma, która produkuje minisatelity o wymiarach kartonu na buty, kierowana jest przez Amerykanina pochodzenia czeskiego, a wiceszefem jest Rosjanin. Zatrudnia 30 osób. Ma zamówienia z rynku na produkcję małych satelitów. My też mamy swoje małe satelity. Jeden został już wystrzelony, a drugi zostanie wysłany na orbitę za kilka miesięcy. Każdy kraj za relatywnie małe pieniądze może mieć swojego satelitę, który będzie mu dostarczał danych o jego terytorium, niezbędnych do sensownego zarządzania w różnych obszarach, nie wspominając o wizerunku… Obejrzeliśmy też superkomputery NASA, które zbierają dane z całego amerykańskiego ruchu kosmicznego. Imponujące. Spotkaliśmy się także z astronautą polskiego pochodzenia.

Nasza wizyta w Stanfordzie miała też związek z realizacją programu MNiSW Top 500 Innovators. Z 320 osób, które już wyjechały na staże, większość była właśnie w Stanfordzie. Planujemy wysłać w tym roku kolejne 80 osób, ale już niekoniecznie do Stanów Zjednoczonych. Na pewno jednak do uniwersytetów z pierwszej dwudziestki rankingu szanghajskiego. Nasi młodzi badacze zrobili w Stanfordzie dobre wrażenie. W kraju założyli stowarzyszenie, utrzymują ze sobą kontakty i wspierają się. Być może czas pomyśleć o drugim etapie tego programu. W San Francisco odwiedziliśmy też Rocket Space Incubator, prowadzony przez ambasadę RP w Waszyngtonie wraz z Akademickimi Inkubatorami Przedsiębiorczości i Ministerstwem Gospodarki. Realizowane są tam programy dla małych polskich firm, które chcą się zainstalować w USA lub pozyskać tam pieniądze na swoją działalność. Programy PARP wspierają przyjazdy młodych polskich firm wysokich technologii do USA.