Tylko peweksy...

Marcin Chałupka

Prawie rok po publikacji artykułu Uczelnia jak supermarket pojawiła się druga (znana mi) polemika lub recenzja, inna niż stek wyzwisk czy anonimowych wytyków. Dziękuję Panu Prof. Markowi Kosmulskiemu (Butiki i szmateksy , FA 7-8/2013) za komplementujące stwierdzenie, iż moje propozycje „nie są aż tak absurdalne, na jakie wyglądają”. Odbieram to jako dowód dojrzałej refleksji nad treścią, która – w pierwszym momencie – musiała wywołać sprzeciw każdego akademika utrzymywanego z portfela podatnika. Wolę taki sprzeciw niż wyzwiska tych, którzy wierzą, że to, co „bezpłatne”, finansują jedynie ich sąsiedzi.

Dyplomy, badania, studenci

Muszę jednak kilka kwestii doprecyzować, bo ich recepcja zawarta w słowach Pana Profesora wskazuje na nieporozumienia. Nie postulowałem odebrania uczelniom prawa egzaminowania (rozumianego jako autoweryfikowanie przysporzenia dydaktycznego – jakości wykonanej usługi), ale podałem w wątpliwość zasadność łączenia kształcenia z prawem nadawania uprawnień do legalnego wykonywania wielu zawodów, jakim jest dyplom. To właśnie w takiej sytuacji kształcenie zamienia się w sprzedaż dyplomów, dla której cała ornamentyka „wyższości”, „jakości” i „uczelnianości” jest już tylko zbędnym kosztem obciążającym podatnika.

Nie postulowałem też „zaprzestania finansowania badań podstawowych na wyższych uczelniach”, choć zdanie, jakie znalazło się w „Rzeczpospolitej”, jest tu nieprecyzyjne. Nie miałbym nic przeciwko temu, by wszystkie uczelnie mogły ubiegać się o kontrakty publiczne na „badania podstawowe czy niszowe kierunki strategiczne z punktu widzenia interesu państwa”. Rozumiałbym, gdyby uczelnie – jako instytucje „resortowe”, wprost finansowane przez podatników – takie badania realizowały. Obecna sytuacja, w której uczelnie finansowane przez podatnika (ale i te „niepubliczne”) nie są ani państwowe (bo reprezentanci polityczni podatników nie mają w nich pełni władzy), ani prywatne (bo pokrywa je pajęczyna przepisów prawa publicznego tłamsząca zalety wolnej konkurencji), szkodzi studentowi, podatnikowi… i dobrym dydaktykom. I to nie oznacza, że państwowe lepsze. To oznacza, że szkodliwość „państwowego” jest czytelniejsza, etatyzacja „niepublicznego” maskowana.

Cieszę się, że Pan Profesor potwierdził iż „interes studentów jest w najlepszym razie jednym z wielu czynników wpływających na kształt programu studiów”. A przecież prawo „dowolnego wyboru zajęć, zamiast sztywnego programu”, nie oznaczałoby, że każdy student będzie chciał uczyć się najpierw prawa zobowiązań, a potem wstępu do prawoznawstwa, albo że uczelnia zaoferuje w kontrakcie kurs bez merytorycznych warunków wstępnych. Myślę, że pracownicy UJ czy UW, ale i innych polskich uczelni, doskonale to rozumieją, bo wiedzą na czym opiera się relatywny sukces środowiska akademickiego w minionych 20 latach. Ile w nim zdolności kandydata, pracy dydaktyczno-naukowej, a ile „renty monopolu”, regulaminowo-dyscyplinarnego przymusu, administracyjnego poddaństwa i sprzedaży marzeń. Tu nie trzeba nic tłumaczyć, a nawet gdy tłumaczymy, to nieprecyzyjności nie powodują zmiany istoty rzeczy, jaką próbujemy oddać. Dlatego tekst w „Rzeczpospolitej” nie był adresowany do kadr polskich uczelni, a do ich studentów, choć raczej tylko niektórych. Pewnie tylko do tych, którzy czują, że dając się „oszukiwać systemowi/o”, sami są sobie winni. Reszta bowiem szuka winy gdzie indziej – jak to trafnie analizował mgr Adam Trawiński we Wskazać winnego w tymże 7-8/2013 FA.

Wolny wybór

Wszystkie problemy, o jakich pisałem w „Rzeczpospolitej”, a na pewno spora ich część, znikają, gdy relacja uczelni ze studentem staje się wyłącznie cywilnoprawna, bez administracyjnoprawnych więzadeł. I to zarówno po stronie praw i obowiązków studenta, jak i po stronie wymogów nakładanych na uczelnie. Portfel konsumencki skuteczniej wymusi realną jakość niż ocena PKA i uzależniana od niej budżetowa kroplówka. A tym studentom, którzy zawsze wolą kupić (że przytrzymamy się supermarketowej metafory) tanio, powiedzmy, że tanio nie musi znaczyć zdrowo. Na przykładzie jeszcze bardziej istotnej niż edukacja sfery wyżywienia mamy do wyboru: albo ideę wolności i odpowiedzialności wyboru, albo „kajdany” regulacji i akredytacji żywności i oceny jakości jedzenia. I to o takim dylemacie traktował mój artykuł w „Rzeczpospolitej”. Dziś w supermarketach jest niezdrowa żywność, ale każdy kupuje ją sam, za własne pieniądze. Można też, jak kogoś stać albo lubi, kupić coś w ekskluzywnym butiku, gdzie czasami cena odzwierciedla jedynie projekcję emocjonalno-marketingową, bez istotnej różnicy jakości.

Chodzi więc o to, by wybór między (przywołanymi przez Pana Profesora) butikiem a szmateksem był realny i wolny. Bo dziś mamy same „peweksy”. Czyli niby to eksport, ale wewnętrzny. Niby nauczyć możesz się wszędzie, ale po niezbędny dyplom tylko do uczelni. A te są ani państwowe, ani prywatne. Niby są umowy student-uczelnia, ale ich strony nie mają pełnego wpływu na treść świadczenia i jego finansowanie. Ci, których nie stać na zakupy w butiku, płacą podwójnie (w szmateksie i na butikowe studia innych), choć w butiku i w szmateksie sprzedają czasami ci sami ekspedienci. A wykształcenie jest dobrem prywatnym, tak jak zawartość talerza przy kolacji. Można oczywiście akredytować zawartość polskich lodówek, za zjedzenie frytek z colą robić obywatelowi dysyplinarkę, a regularności i urozmaicenia posiłków pilnować rozporządzeniem ministra i regulaminem każdego domu. Może nawet kiedyś tak będzie… Przecież na leczenie chorób wywołanych złą dietą także łoży podatnik. 