Morska pławaczka
Pan profesor Wojciech Smoczyński na łamach „Gazety Wyborczej” informuje, że na świecie istnieje obecnie około 5000 języków. W „Polityce” z kolei wyczytałem, że jest ich 6800. Różnica spora – 1800 języków to nie byle co. Ale i tak będzie mniej, gdyż, o czym pisze w „Polityce” Kamil Nadolski, „do końca stulecia zginie 90 proc.”. Poinformował też, że w Nepalu żyje 77-letnia pani Gyani Maiyi Sen, jedyna osoba mówiąca jeszcze w języku kusunda. Z kolei „Wyborcza” donosi w artykule Olgi Woźniak, że właśnie zmarła w wieku 85 lat pani Boa Sr, ostatnia osoba mówiąca językiem bo. O ile dobrze pamiętam, na początku XX wieku w Bułgarii zmarła ostatnia osoba posługująca się językiem, którym straszono pierwszy rocznik polonistów – starocerkiewnosłowiańskim.
Wśród zagrożonych języków jest zapewne wiele afrykańskich, co o tyle interesujące, iż odnaleźć tu można polski trop – dla kilku z nich stworzył alfabety polski poeta Bogumił Andrzejewski, wciąż w moim przekonaniu niedoceniony, wysoko oceniony przez Miłosza. Ale, gdy się zastanowić, być może w nieco dalszej perspektywie niż obecny wiek, zagrożony zanikiem jest także język polski. Wydawać się to może nieprawdopodobne i nie zdziwiło mnie, gdy, rysując możliwą śmierć polszczyzny w ciągu najbliższych czterech stuleci, spotkałem się z histerycznym protestem jednego z kolegów-pisarzy wykrzykującego, że nie wolno nawet tak myśleć. Myśleć wolno, przynajmniej na razie, wszystko. Dlatego też, odpowiadając temu koledze, zwróciłem mu uwagę na fakt, że gdyby Horacemu czy Owidiuszowi powiedziano, iż piszą swe wiersze w języku, który niebawem stanie się historycznym zabytkiem, reakcją zapewne byłoby znaczące puknięcie w czoło – przecież język światowego wówczas imperium nie mógł być zagrożony.
Języki zmieniają się, przekształcają, rodzą i umierają, taka jest po prostu kolej rzeczy. Tożsamość danego języka też nie jest sprawą oczywistą. Uczniowie w Anglii mają zapewne spore trudności w czytaniu Szekspira – angielski od jego czasów zmienił się radykalnie. Uczniowie niemieccy swego arcypoetę średniowiecznego, Waltera von der Vogelweide, czytają w przekładach na język współczesny – oryginału nie są w stanie pojąć. Polski zmienia się powoli, ale przecież nie każdy od razu odpowie na pytanie, o co chodzi w tekście Kochanowskiego, w którym mowa o „białoskrzydłej morskiej pławaczce” i nie każdy poprawnie zdefiniuje przymiotnik w tytule dzieła Mikołaja Reja „Żywot człowieka poczciwego”. Te przemiany są nieuchronne. Często są też efektem wdzierania się do jednego języka elementów innego, niekoniecznie sąsiedniego, o czym świadczą choćby liczne swego czasu w polszczyźnie makaronizmy, czyli dopływy z włoskiego. Wdarła się masa niemczyzny, ale też i jidysz – ten ostatni język jest zresztą dość silnie po dzień dzisiejszy dostrzegalny w gwarze więziennej, co nie dziwi, gdyż sporo więźniów w okresie międzywojennym, ale też i wcześniej, było pochodzenia żydowskiego. Ale bywają w tej gwarze, czy raczej slangu, dopływy najmniej spodziewane – jeden ze znawców dowodził, że określenie strażnika więziennego mianem klawisza wywodzi się z łaciny, od słowa klavis, które oznacza klucz. Dziś na wszystkich obszarach mamy do czynienia z inwazją angielskiego – wszystkie te mainstrimy, targety czy bekgrandy doskonale wyparły takie określenia, jak główny nurt, grupa docelowa czy tło.
Języki nowe powstają na bazie starych – z łaciny wszak wywodzi się grupa romańska. Baza łacińska zresztą, podobnie jak starogrecka, wrośnięta jest w większość współczesnych języków europejskich, w szczególności zachodnich, które od oralności do piśmienności przechodziły przez łacińską śluzę, co zgrabnie opisał niemiecki badacz Ernst Curtius. Proces przekształcania starych i tworzenia na ich podstawie nowych języków trwa nieustannie. W australijskim miasteczku Lajmanu 700 mieszkańców posługuje się własnym językiem – lekkim warlpiri – powstałym trzydzieści lat temu. Nie jest to zapewne jedyny taki przypadek. Od lat przecież trwają spory dotyczące odrębności języka śląskiego – część językoznawców gotowa jest przyznać rację tym, którzy twierdzą, że nie jest to gwara czy dialekt, lecz samodzielny, odrębny język, zaś opory przed przyjęciem tej tezy mają głównie polityczny charakter, co nie przeszkadza temu, iż w czasie ostatniego spisu powszechnego do języka śląskiego jako pierwszego przyznała się stosunkowo duża grupa Ślązaków. Natomiast umiera powoli język wilamowski, którym obecnie posługuje się 70 mieszkańców Wilamowa, a który powstał prawdopodobnie w XIII wieku w okolicach Bielska Białej.
Z dużą uwagą przyglądam się próbom rewitalizacji języków naszych sąsiadów – ukraińskiego oraz białoruskiego. W Ukrainie język rodzimy słyszy się przede wszystkim w jej części zachodniej, w stolicy na ulicach dominuje rosyjski, na Krymie spotkałem jednego tylko człowieka otwarcie posługującego się ukraińskim. Jeszcze gorzej jest na Białorusi, gdzie rosyjski absolutnie dominuje. O ile jednak 50-milionowa Ukraina powoli, lecz systematycznie odwojowuje swój język, o tyle w 10-milionowym społeczeństwie białoruskim wydobywanie się z przestrzeni rosyjskojęzycznej idzie opornie, tym bardziej, że władza raczej nie sprzyja rodzimej mowie.
To nie znaczy, że polski nie jest w dalszej perspektywie zagrożony, choć przecież mamy w tym języku poezję, która świat zadziwia – ale przecież czytelnicy poezji to coraz bardziej kurcząca się nisza. W życiu określanym mianem praktycznego przeważa na świecie angielski, o czym także i u nas nietrudno się przekonać. Zważywszy, że polszczyzna literacka to język młody, istniejący dopiero pół tysiąclecia, nie jest wykluczone, że w ciągu najbliższych trzech-czterech stuleci będzie miał status podobny do tego, jaki ma w Szwajcarii retoromański, stanowiący oficjalny język urzędowy, wszakże używany przez niewielką grupę mieszkańców tego kraju.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.