Marzenie o sukcesie

Andrzej Kokowski

Kondycja polskiej nauki, ale przede wszystkim jej przyszłość, to tematy, które chociaż wciąż wstydliwie, to jednak coraz częściej przebijają się do codziennych mediów. Przeważają w nich oceny krytyczne, szydliwe, bo przecież podstawy dla nich są nie dość, że klarowne, to łatwo definiowalne: nie mamy noblistów, polskie uczelnie są w ogonie światowych rankingów, a zdaniem wielu obserwatorów ogromne pieniądze przejadane są w sposób tyle bezrozumny, co bezskuteczny. Natomiast siermiężność „polskiego uczonego” jest powodem do krytyki nawet ze strony najbardziej siermiężnych polityków.

Od czasu do czasu słyszy się jednak głos nie tyle broniący przed takimi ocenami, ile starający się bronić przed globalizacją (unifikacją) ocen i wskazywać na sukcesy polskich naukowców i na inne, niż te dostrzegane w mediach, przyczyny złego stanu rzeczy „całej nauki”. Jeżeli taki głos się pojawi, to odzywa się zazwyczaj pani minister Kudrycka, która – co prawda protekcjonalnie, ale dobrotliwie – karci niepokorność, puszczając oko do publiczności, że oto mamy kolejny dowód na słuszność przekonań widocznych z pozycji jej urzędu. Takich mianowicie, że polską naukę najlepiej byłoby zorganizować od nowa. Złogi „przestarzałych” naukowców skutecznie blokują bowiem jej marsz ku świetlanej przyszłości, tłumiąc talenty i wyobraźnię tysięcy młodych, w czym skutecznie pomaga absolutnie zbyteczna drabina tytulatury naukowej. A to przecież tylko garsteczka przyczyn niedostrzeganych w katedrach i instytutach, tak jaskrawych z pozycji urzędniczych biurek.

Skutkiem takich ocen jest jednak chociażby bezkarne uzurpowanie sobie przez polityków tytułów naukowych, a stawianie „prof.” przed nazwiskiem kogoś, kto zaledwie otarł się o stanowisko profesora uczelnianego, właściwie już nikogo nie dziwi. Sparciało też określenie „wybitny”.

Nauczono mnie, że nawet najgorzej sprawowany urząd ma również swoje osiągnięcia. Tak patrzę na świat: na politykę, kulturę, ekonomię i… na naukę. Nauczono mnie również wystrzegania się krytyki permanentnej, ale też gloryfikacji bezkrytycznej. Doświadczenie długiego już życia mówi mi jednak, że to wadliwa postawa. Gdybym sądził inaczej, to powinienem przynajmniej wyrzucić przez okno telewizor.

Pani minister Kudrycka wprowadziła sporo ładu do organizacji polskiej nauki; nakręciła sprężynki jej przedsiębiorczości i rozbudziła to, czego w Polsce brakowało – szlachetną konkurencyjność. Ta ostatnia jest jeszcze w powijakach, ale obserwując poczynania moich młodych współpracowników widzę, że zaczynają baczniej przyglądać się nie tylko wydawanym pieniądzom, ale również celom, do których dążą. Celem staje się już nie zaliczenie kolejnego stopnia kariery naukowej, ale skala efektu działania, za pomocą którego został on osiągnięty. Dała też minister Kudrycka nauce nowe narzędzia, wsparte większą pulą pieniędzy i inne niż „badania własne” (nieistniejące już) czy statutowe sposoby dostępu do nich. Bunt wobec konieczności indywidualnego sięgania po nie jest tyleż niezrozumiały, co bezrozumny, ale obnaża to, co w polskiej nauce boli najbardziej: swoiste wygodnictwo, brak umiejętności podejmowania inicjatywy wykraczającej poza własne zainteresowania, lęk przed oceną i tzw. misięnależyzm.

Pewnie mógłbym tę listę plusów bez trudu uzupełnić, ale przecież moim celem jest pomóc pani minister w zrozumieniu istoty funkcjonowania nauki, a nie pompowanie jej aureoli.

Lepiej w próżnię

Czym zawiniła wobec mnie pani minister w ciągu pięciu lat swoich rządów? Mógłbym skamlać długą listą pretensji, ale skupię się na kilku, tych, które pokazują niestety, że rozumienie funkcjonowania nauki na najwyższym urzędzie jest jednostronne, ba – jednoprzedmiotowe; wynikające z założenia, że naukę, a właściwie jej skuteczność, da się sprowadzić do zdefiniowanych kryteriów, ocen i wskaźników, a polepszać ją serią zarządzeń. Wprowadzenie w życie tych czterech czynników ma zapewnić jej natychmiastowy rozbłysk, a potem to już świat oniemieje z podziwu, patrząc w nasze raporty „ocen ewaluacji”.

Po pierwsze, pani minister konsekwentnie stara mi się udowodnić, że jestem idiotą. Z jej punktu widzenia ma rację: nie komunikuję się przecież w języku angielskim, a na liście moich publikacji tych ogłoszonych w języku bogów Albionu też jak na lekarstwo. W związku z tym pracuję na próżno, ganiam z pustą taczką, ba – nie istnieję! I nie ma tutaj znaczenia, że to, co jest przedmiotem moich badań, absolutnie nie interesuje nie tylko tych zza oceanu, ale nawet tych na wyspach. Tym jednak gorzej dla mnie, bo źle obrałem sobie odbiorcę mego działania, czyli sprzeniewierzam środki. Powinienem więc zlekceważyć śledzących moje publikacje braci Słowian, jak też odbiorców posługujących się językiem niemieckim, francuskim… Powinienem zaprzestać kontaktów z nimi, bo działam przecież na szkodę nauki polskiej. Lepiej po angielsku – chociaż w próżnię; lepiej w próżnię, ale wysoce doceniony przez urzędnika. Bo to on stanowi o ocenie mojej naukowej działalności i skuteczności; to on określa poziom polskiej nauki wiadomymi sobie wyliczeniami.

Po drugie, pani minister konsekwentnie stara się udowodnić, że mój dorobek naukowy nic nie jest wart, głównie z powodów tych co wyżej. Nie ma tutaj znaczenia, że moje książki, nawet te naukowe, doczekują się nowych wydań i ciągle znajdują czytelników, tak jak nie ma znaczenia, że ich polskie, niemieckie edycje nie sprawiają problemu tym, którzy uznają za konieczne zapoznanie się z zawartymi w nich treściami, nawet jeżeli są Anglikami. Nie zrobiły i nie zrobią wrażenia na urzędnikach podsumowania moich międzynarodowych projektów badawczych, prezentowane, chociażby jak ten ostatni, miesiącami w sercu Berlina i oglądane przez dziesiątki tysięcy widzów z całego świata, tak jak nie wzruszą pełne sale słuchaczy chcących się dowiedzieć o osiągnięciach polskiej archeologii. Z jednego tylko powodu – odbyły się poza strefą języka angielskiego.

Mistrz Wańkowicz – szydzący z osób, które „pierdnęły słowem, a myślą, że napisały trylogię” – nie wiedział, że nastąpią czasy, kiedy to pierdnięcie będzie musiało się odbyć po angielsku…

Wąziutki margines

Po trzecie, pani minister, uzdrawiając chorą naukę polską, wzięła do ręki skalpel, ale zapomniała o zszywaniu ran. Niepokoju o powolny rozwój kadry naukowej nie da się zastąpić wyłamywaniem szczebelków z drabiny hierarchii naukowej albo zmniejszyć jego zagrożenie administracyjnymi zmianami odległości między szczebelkami. Z punktu widzenia specjalności pani minister (jest prawnikiem), napisanie pracy doktorskiej w cztery lata to rurka z kremem (o, pardon, powinno chyba się mówić hamburger!). Takich specjalności jest więcej, ale też wyłącznie na takich skupia swoją uwagę pani minister. Nie przyjmuje do wiadomości, że inne, jak chociażby malutka archeologia, wymagają od doktoranta najpierw zdobycia źródeł, często w mozolnym trudzie ich odkopywania, i dopiero potem ich analizy. Nie da się tego zrobić w cztery lata. W świecie globalnego pośpiechu takie problemy to jednak margines, na tyle wąski, że niegodny zauważenia. Ponownie bez znaczenia jest to, że doświadczenie naukowe i zawodowe polskich archeologów traktowane jest w świecie z ogromnym szacunkiem; śmiem twierdzić, że co najmniej równoważnym jak przedstawicieli nauk eksperymentalnych czy prawniczych; ale przecież nas jest tak mało…

Wymusza się więc pisanie prac pośpiesznych, płytkich, odtwórczych, bo zadowolony ma być urzędnik i jego statystyki. Nauka i naukowość to przecież właśnie ten wąziutki margines, który akurat ich nie interesuje.

Jest oczywiście druga strona problemu, czyli nieefektywność znacznej części tych, którzy doktoraty już zdobyli. Na równi z panią minister denerwuję się nieporadnością w realizacji habilitacji u ogromnej rzeszy trudniących się nauką. Tak jak ona zdaję sobie sprawę z tego, że każdy odwleczony rok ich awansu to rok zmarnowanej szansy dla tych młodszych, być może dynamiczniejszych, bardziej ekspansywnych i pomysłowych. Nie wynaleziono narzędzia regulującego ten problem, a te, które są, skutecznie tępią chociażby związki zawodowe. Dlatego tym bardziej nie rozumiem, skąd u pani minister z kolei taka determinacja obrony „stanowisk profesora nadzwyczajnego”, nadawanych „swobodnie” i często uznaniowo przez poszczególne uczelnie. W znacznej części służą one przecież tylko statystykom, pokazującym z przymrużeniem oka „profesorski potencjał”, i… nadużyciom tytulatury. Efekt naukowy takiego awansu jest w znaczącej liczbie tych przypadków daleki od oczekiwań. Czyżby chodziło tylko o to, by uczelnie niepubliczne miały do „profesorów” łatwiejszy dostęp, kupując sobie kadry za takie stanowiska?

Pyszna zabawa dla biurokraty

Po czwarte, pani minister nie dostrzega pauperyzacji ludzi nauki. Żenująco niskie pensje młodszych pracowników naukowych nie pozwalają im na oddanie się naukowej misji. Muszą utrzymać siebie i swoje rodziny. Imają się więc innych zajęć, oczywiście kosztem nauki. Pani minister nie zauważa, a może nie chce po prostu zauważyć sytuacji, w których zarobki pracowników nauki – w porównaniu z tymi w mnożących się jak grzyby po deszczu spółkach i spółeczkach – są bezczelnie dla tych pierwszych niekorzystne. No cóż, rzetelna wiedza w tym kraju jest w coraz mniejszym poważaniu, w przeciwieństwie do cwaniactwa i kolesiostwa.

Po piąte, pani minister uwierzyła, że rozwojem nauki może pokierować biurokrata. To w jego ręce złożyła określanie standardów i wymyślanie powinności, ale przede wszystkim oceny skuteczności funkcjonowania naukowca. Ba! – to urzędnik decyduje, czy objętość publikacji zasługuje na zaliczenie „do dorobku” i czy miejsce jej ogłoszenia zostało poprawnie wybrane. Może prawnikowi trudniej zrozumieć, że o sukcesie naukowym nie decyduje współczynnik „x” czy ilość zdobytych punktów w „ewaluacji”, ale niemierzalny w żaden sposób szacunek środowiska naukowego. Ani Kopernik, ani Curie- Skłodowska, ani Banach, ani Michałowski nie zdobyli uznania dzięki punktom rankingowym, ale dzięki określonej wiedzy i umiejętności posługiwania się nią. Natomiast urzędnik zajmuje, za przyzwoleniem pani minister, wygodną pozycję z gatunku „a teraz udowodnij mi, że jesteś dobry” i spoconemu z emocji petentowi podsuwa pod nos coraz to bardziej karkołomne działania sprawdzające, których sens rozumie tylko on sam, a może nawet i nie (vide rozporządzenie Ministra Nauki w sprawie kryteriów i trybu przyznawania kategorii…). To w gruncie rzeczy on decyduje, czy „produkt” uczonego należy ocenić wyżej, czy niżej, pogłaskać czy skarcić, bo zdanie odbiorców „produktu” nie ma tutaj najmniejszego znaczenia. A tak naprawdę dążenie do mierzalności zdolności intelektualnych to przecież pyszna zabawa… właśnie dla biurokraty.

Troska o zapewnienie tym ostatnim dostatecznej ilości narzędzi oddalających od czynności naukowych widoczna jest w wielu innych działaniach, że dotknę tych z pozoru najmniej istotnych. Kiedyś, oceniając grant KBN, wypełniałem druczek umowy i rachunku na dwóch stronach, dzisiaj Narodowe Centrum Nauki aplikuje mi w tym samym celu plik dokumentów. Czekam, kiedy ktoś wpadnie na pomysł, by dołączyć zaświadczenie o grupie krwi i wyznaniu, osobistym stosunku do brzozy; oczywiście wszystkie potwierdzone, najlepiej notarialnie.

To jest nauka

Po szóste… to już mi się nie chce, a powinienem poutyskiwać jeszcze na system edukacji skutecznie eliminujący ludzi myślących, dostarczający w zamian coraz sprawniejszych rozwiązywaczy testów. Pomysły o przetransponowaniu uczelni w dostarczycieli fachowców dla przemysłu są w swoim założeniu tyleż naiwne, co nierealne. Jeżeli uczelnia zgodzi się na dostarczenie „produktu x”, zdefiniowanego w dniu dzisiejszym jako najbardziej oczekiwany i poszukiwany, to przecież oczywiste jest, że nim minie pięć lat na jego „wytworzenie”, definicja będzie dokładnie tyle samo lat już nieaktualna.

Wiem natomiast, że musimy odejść od instrumentalnego traktowania nauki i naukowców, ponieważ inaczej szybko będziemy mieli do czynienia w ich miejsce z rzemiosłem i rzemieślnikami, potrafiącymi sprawnie wypełniać pomysły urzędniczej zwierzchności i statystyczne oczekiwania. Za tym jednym wskazaniem kryją się całe pokłady frustracji dużej części naukowego światka, im bliżej humanistyki – tym gęściejsze. Ale najpierw trzeba zrozumieć, że nauka to indywidualności a nie zaprogramowane przez urzędników na sukces cyborgi; i że skutku działania naukowego nie da się przewidzieć – i to jest istotą nauki. Naukowiec może co najwyżej kreować swoje oczekiwania. Zweryfikuje je proces badawczy, dyskusje z innymi naukowcami (niekoniecznie w języku angielskim!) i ciężka praca. Dziesiątki eksperymentów i procesów badawczych nie spełniło oczekiwań, ale ustrzegło innych przed wchodzeniem na tę samą drogę. Oczekiwany sukces jest nagrodą niewielu. Marzenia o sukcesie powinni mieć wszyscy. I to jest nauka.

Był na moim uniwersytecie kanclerz, któremu się wydawało, że mózg naukowca można włączyć o 7.45 i wyłączyć o 15.15. Ba! – wyznaczył i naznaczył całe dwa miesiące absolutnego zakazu myślenia twórczego. Jego przekonanie o słuszności tego pomysłu było tak ogromne, że aż w ocenie cenzuralnej niedefiniowalne. Ale tak myśli wielu biurokratów, którzy z chwilą zamknięcia szuflady biurka zamykają swoje zawodowe problemy.

Dzięki Bogu, już go nie ma. Mam nadzieję, że za moment powiemy: dzięki Bogu, pani minister zrozumiała, że nauka to nie klocki lego w pięciu jaskrawych kolorach, ale niezwykle zróżnicowana, wrażliwa i delikatna tkanka, niedająca się ujarzmić regulaminami, zarządzeniami i statystyką. Wymaganie i oczekiwanie, aby naukę polską tworzyły same orły, jest równie naiwne, jak wiara, że w Polsce w piłkę nożną grają same klony Messiego.

Mam ciągle nadzieję.

Prof. dr hab. Andrzej Kokowski, archeolog, dyrektor Instytutu Archeologii Uniwersytetu Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie.