Czy mogę ponarzekać?
Upłynęło już więcej niż rok od ukazania się zmienionej ustawy o szkolnictwie wyższym oraz rozporządzeń ministra nauki i szkolnictwa wyższego (w szczególności tych z 1.09.2011 oraz z 5.10.2011), regulujących funkcjonowanie studiów doktoranckich. Jednostki prowadzące takie studia, jak też zainteresowane tym osoby, mogły (czy raczej już musiały) zapoznać się z nowymi uwarunkowaniami, przymierzyć się do ich wdrożenia, wyartykułować swe opinie. Wydaje się więc, że celowe jest przyjrzenie się nowej sytuacji i wskazanie tych jej elementów, które należałoby skorygować.
Zaostrzony rygor
Generalnie rzecz biorąc, nie da się ukryć, że nowe przepisy są zdecydowanie ostrzejsze od dotychczasowych, a w dodatku ich brzmienie nie zawiera przekonujących argumentów, że zaostrzenie może zaowocować podniesieniem efektywności studiów. Najbardziej wymownym tego przejawem jest wprowadzenie wymogu, by studia doktoranckie kończyły się uzyskaniem stopnia naukowego. Co ciekawe, warunek ten pojawia się w rozdziale wstępnym ustawy, poświęconym definicjom używanych pojęć. Nie jest to dobre miejsce dla tak brzemiennego w skutki stwierdzenia. Co prawda, możliwość przedłużenia czasu trwania studiów ponad podstawowe cztery lata (o dwa lata, gdy badania są czasochłonne, a o dodatkowy rok ze względów rodzinnych) nieco łagodzi sytuację, lecz biorąc pod uwagę czas niezbędny po złożeniu samej rozprawy do momentu zatwierdzenia stopnia przez radę (około roku), złagodzenie to nie jest aż tak znaczne. Natomiast efekt zasadniczy tego uregulowania jest czytelny: zamiast, jak dotychczas, wydawać absolwentowi (choćby jeszcze bez stopnia doktorskiego) świadectwo ukończenia studiów III stopnia (cenione w wielu krajach), skreślamy go z łatką „wyrzuconego ze studiów”. Koniec końców, rezultat może być taki sam (pozytywna finalizacja dysertacji), lecz sygnał jest jasny – pozytywne dotychczas podejście do studiów zastępujemy negatywnym. Zamiast życzliwej finalizacji okresu studiów doktoranckich wprowadza się frustrujące skreślenie kwitowane jakimś tam zaświadczeniem.
Drugą kwestią jest wymóg tworzenia list osób „godnych” pełnienia funkcji opiekuna naukowego. Jego spełnienie wymaga realizacji czasochłonnej procedury biurokratycznej (z coroczną aktualizacją), a co gorsze – nadaje liście (a ściślej – różnicy między listą dopuszczalnych opiekunów naukowych a pełną listą samodzielnych pracowników jednostki) posmak „listy hańby”. A czy nie wystarczyłby prosty warunek, aby funkcję opiekuna zatwierdzała rada jednostki prowadzącej studia? Padający tu niekiedy argument (przynajmniej do mnie taki dotarł), że chodzi o to, by „słaby” pracownik nie ściągał sobie „z przemysłu” podopiecznych, ma wręcz odwrotny wydźwięk, szczególnie wobec ogólnej idei studiów doktoranckich nie jako ośrodka kształcącego własne kadry dla uczelni, lecz jako studiów III stopnia. W końcu, jeśli mam w tym „przemyśle” na tyle dobre kontakty, że ktoś chciałby się u mnie doktoryzować, to chyba dobrze?
Trzeci element to warunek przyznawania stypendiów doktoranckich za osiągnięcia z ostatniego roku. Jeśli wziąć pod uwagę bezwładność systemu edycyjnego, bardzo silnie wpłynie to na wzrost zmienności listy osób, którym przyznawane będą stypendia. Może być tak, że osoba, która uzyskała dobry wynik w jednym roku, w roku następnym może dopiero czekać na publikację kolejnych prac. A na listach stypendialnych pojawią się osoby pracujące mniej systematycznie. Wydaje się, że ustalanie szczegółowych kryteriów przyznawania stypendiów należy pozostawić jednostkom prowadzącym studia doktoranckie (lub uwzględniać całość dorobku kandydata do stypendium, na przykład odniesioną do liczby zaliczonych semestrów studiów).
Dodatkowo ten ostatni czynnik zakłóca (co prawda tylko na parę lat, gdy wykruszą się obecne wyższe roczniki słuchaczy) równoprawność traktowania doktorantów z różnych roczników. Otóż nowe wymogi obowiązują od 1.10.2011 roku, przy czym przepisy dotyczące kształcenia odnoszą się tylko do roczników przyjętych po tym terminie, zaś przepisy stypendialne – do wszystkich. Biorąc pod uwagę, że wspomniane wyżej zmiany będą skutkowały zmianą „taktyki publikacyjnej” (nabierze wagi coroczne publikowanie, nawet czegokolwiek, byle były „punkty”), obecne starsze roczniki studiów doktoranckich (od 3 w górę) mogą czuć się pokrzywdzone.
Czynniki efektywności
Wracając do oceny ogólnej należy stwierdzić, że prawodawca najwyraźniej uznał, iż poprawę efektywności studiów doktoranckich uzyska się dzięki zaostrzeniu rygorów i dyscypliny. Czyli znów mamy więcej kija, mniej marchewki. Należy więc rozumieć, że zdaniem prawodawcy przyczyną niedostatecznej efektywności tych studiów była zbyt słaba dyscyplina. Ale czy na pewno tak jest? Wydaje się, że ocena taka nie jest trafna i że istnieją inne, ważniejsze czynniki, wpływające na sytuację. A z całą pewnością czynniki określające efektywność studiów doktoranckich nie mogą w istotny sposób różnić się od czynników określających poziom polskiej nauki jako całości. Na czele wykazu przyczyn takiego stanu rzeczy sytuują się:
bardzo niski poziom dochodów pracowników naukowych, którzy chcą poświęcić się głównie badaniom i ograniczają prace czysto zarobkowe; rozpaczliwie niski poziom finansowania badań; aktualna postać ustawy o zamówieniach publicznych, utrudniająca wydatkowanie nawet tych skromnych środków; bardzo wysoki (i wciąż rosnący) poziom wymogów biurokratyczno-formalnych (jednym z negatywnych skutków rozwoju komputeryzacji jest generowanie coraz to nowych form sprawozdawczości, których realizacja spychana jest bezpośrednio na badaczy); specyfika zainteresowania krajowych firm badaniami (jednostek małych, z reguły lokalnych, nie stać na finansowanie badań, podczas gdy duże przedsiębiorstwa, z reguły o charakterze międzynarodowym, najczęściej mają własne ośrodki badawczo-rozwojowe, prawie zawsze położone w innych krajach).Spoglądając na problem w takim świetle, trudno się spodziewać, by stanowcze skreślanie nie dość wydajnych doktorantów wymusiło poprawę sytuacji. Coś z tym fantem trzeba będzie zrobić.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.