„Spin-doktor”, czyli doktor po godzinach
Od kilku lat ranking innowacyjności Unii Europejskiej można czytać z zamkniętymi oczami. Niedoścignionymi liderami tej klasyfikacji, opartej w głównej mierze na poziomie inwestycji w badania naukowe, są niezmiennie Szwecja, Dania, Finlandia i Niemcy. Za nimi znajduje się pokaźne grono „państw doganiających”, a jeszcze dalej – grupa krajów eufemistycznie nazwanych „umiarkowanymi innowatorami”. Tę ostatnią zamyka Polska. Warto jednak zwrócić uwagę, że w tegorocznej edycji rankingu niemal wszystkie państwa zwiększyły swoją innowacyjność. Czynią to wielorako, ale jako najefektywniejszy sposób postrzegane są spółki spin-off/spin-out.
– Poza sposobem komercjalizacji przyczyniają się one bowiem do ważnego, a nie zawsze docenianego procesu, jakim jest tworzenie środowiska innowacyjnego. Każdy nowy start-up kreuje indywidualne warunki do rozwoju kadry specjalistów. Atmosfera pracy jest unikatowa, a potencjał rozwoju niezwykle stymulujący dla biorących udział w tym przedsięwzięciu ludzi, którzy pracują z pasją, dla pomysłu i przygody. Dlatego zakładanie start-upów przyczynia się do wytworzenia całkiem nowej kultury myślenia innowacyjnego – przekonuje dr Marcin Binkowski, właściciel firmy „n-LAB”, będącej pierwszym technologicznym spin-outem w Uniwersytecie Śląskim.
W Polsce, głównie dzięki dostępności funduszy unijnych, firmy odpryskowe – takie rodzime określenie przyjęto, odwołując się do ich ulokowania u boku uczelni – coraz wyraźniej zaznaczają swoją obecność w otoczeniu akademickim. Jedyne, co je różni od siebie, to zakres powiązań z jednostką macierzystą. Spin-off jest przedsiębiorstwem w dużej mierze zależnym, czy to organizacyjnie, czy finansowo, od Alma Mater. Spin-out z kolei finansowany jest z innych niż uczelniane źródeł, przez co zachowuje większą niezależność.
– Swego czasu, zastanawiając się nad organizacją formy współpracy na linii klient – firma – uniwersytet, rozważaliśmy obydwa modele. Wybraliśmy ostatecznie spin-out, bo jest o tyle wygodniejszy, że decyzje zapadają w ciągu kilku minut, czyli tak, jak wymagają tego ode mnie klienci, co prawdopodobnie nie byłoby tak szybkie w wariancie spin-off, siłą rzeczy zakładającym wiele szczebli decyzyjnych – przypuszcza Binkowski.
Zielone światło
Pomysł spółki działającej we współpracy z uczelnią zrodził się w jego głowie już stosunkowo dawno. Przeszło dekadę temu zobaczył, jak sprawnie funkcjonuje to na Zachodzie. Był też na stażu w amerykańskim Stanford University. Tam takie firmy zakłada się już od blisko półwiecza. Pomyślał, czemu by nie tutaj? Tym bardziej, że pisał właśnie wniosek o dofinansowanie wysokiej klasy aparatury do tworzonego Laboratorium Mikrotomografii. Poza godzinami, w których swoje badania prowadzą w nim pracownicy Zakładu Komputerowych Systemów Biomedycznych, stoi puste. Aż szkoda takiego drzemiącego potencjału nie wykorzystać. Od pomysłu do realizacji daleka droga, choć…
– Cieszy mnie, że we władzach uczelni znalazły się osoby zdolne do refleksji i świadome konieczności wdrażania rozwiązań, jakie od lat funkcjonują w USA, Wielkiej Brytanii, Finlandii czy Szwajcarii. Tam promowana jest postawa proaktywna – jeżeli masz dobry pomysł, to zapewne znajdziesz zainteresowanie u partnerów, którzy dostrzegają korzyści w takiej współpracy. W Polsce tymczasem w wielu miejscach nie ma ani odpowiedniego ukierunkowania, ani motywacji. Przychodzi się do pracy zamiast działać na rzecz projektu. To też jest problem, kto wie, czy nie większy niż powszechnie krytykowany brak swobód gospodarczych i zmagania z biurokracją.
Binkowski, niezależnie od tego, jak potoczyłyby się sprawy, i tak miał zamiar otworzyć własną działalność gospodarczą. Szczęściem trafił na grono ludzi podobnie rozumiejących zasady współdziałania nauki i biznesu. „Zielone światło” zaświecili i rektor, prof. Wiesław Banyś, i kanclerz uczelni Agnieszka Skołucka. Nieoceniona okazała się pomoc Dariusza Laski z uniwersyteckiego Biura Współpracy z Gospodarką.
– Dzięki nim konkretne rozmowy na temat firmy w ogóle się rozpoczęły. Powiedzieli mi wprost: „Zarób dużo pieniędzy dla uczelni, będziemy mogli wtedy przekonać innych, że nauka to już nie tylko takie projekty, których wyniki wędrują na półkę, ale przede wszystkim zaawansowane rozwijanie pomysłów przydatnych gospodarce”. Oczywiście badania podstawowe są fundamentalne dla istotnych odkryć, ale jeśli nauka stosowana nie idzie w parze z wdrożeniami, jest w jakimś sensie marnotrawstwem środków – ocenia Binkowski, który przy konstruowaniu umowy miał podwójne zadanie, ponieważ musiał umieć postawić się po obu stronach porozumienia. Tylko bowiem pozornie był jedną ze stron.
Z analiz wynikało jednoznacznie, że Uniwersytet Śląski będzie musiał podjąć decyzję o zainwestowaniu w przedsiębiorstwo. Nikt nie był jednak gotowy do podjęcia decyzji, jak duży ma to być wkład i za jaki udział w spółce. Nie było też procedury, która umożliwiałaby wykonanie oceny wartości potencjalnej nowo tworzonej firmy. Ponieważ wszystkim zależało na czasie, nie było mowy o zatrudnieniu specjalistów mogących dokonać takiej oceny. Dalsze rozmowy zaowocowały więc pomysłem wynajmowania aparatury „n-LAB”-owi, który miał płacić za wynajem na zasadzie stawki miesięcznej bądź za badaną próbkę. Na uczelni pojawiły się jednak od razu wątpliwości: skoro usługi realizować będzie de facto firma, to ona zgarnie wszystkie zyski, a jakie korzyści przypadną wobec tego uniwersytetowi? I co będzie, gdy każdy adiunkt założy w pewnym momencie własną firmę? – sprowadzano całą sprawę do absurdu, podważając tym samym sens całej współpracy.
Kto za wszystko płaci?
– Myślę, że obawy przed zakładaniem spółek spin-off/spin-out na uczelniach wynikają m.in. właśnie z tego, że niektórzy do dziś nie pojmują mechanizmu, który w tej sytuacji zapewnia korzyści dla uczelni – podejrzewa Binkowski. – W pewnym sensie to rozumiem – uniwersytet, który dotychczas żył spokojnym trybem, nagle miał zachować się jak przedsiębiorca. W Uniwersytecie Śląskim nikt wcześniej spółki nie zakładał, więc przekonanie do tego pionierskiego przedsięwzięcia osób, od których zależą decyzje, musiało trwać.
Binkowski cierpliwie tłumaczył, że przecież z każdą złotówką zarobioną przez „n-LAB” zyska także uczelnia. Dodawał, że korzyści będą obopólne, bo dzięki temu niektóre prace będą mogły w ogóle dojść do skutku. W laboratorium na co dzień nie ma przecież czasu na działalność usługową, poszukiwanie klientów, marketing, promocję etc. Jest czas na naukę, badania, granty. Spółkę tworzy się zatem, by przynieść uczelni dodatkowe fundusze. Tak wyjaśniał po wielokroć te oczywiste różnice w funkcjonowaniu uniwersytetu i przedsiębiorstwa technologicznego. I odpierał coraz absurdalniejsze zarzuty. Włącznie z tym, że jeśli tylko współpracuje się naukowo z innym podmiotem, to badania powinno robić się… za darmo.
– Kto w takim razie za to wszystko płaci, jeśli nie odbiorca wyników? Odpowiedź jest prosta: my wszyscy. W polskich firmach czasami jeszcze można spotkać się z takim podejściem, że „naukowcy i tak nic nie robią, a pensję dostają, więc powinni się cieszyć, że przemysł dostarcza im próbki do badań”. Na Zachodzie to nie do pomyślenia. Na szczęście i u nas od paru lat sytuacja powoli się zmienia i najaktywniejsze firmy wykazują gotowość do płacenia za badania wykonywane na uczelniach.
Wie co mówi, bo i on sam, w momencie założenia „n-LAB”-u, stał się przedsiębiorcą. Przy konstruowaniu umowy musiał zresztą dokonywać niemal ekwilibrystycznych sztuczek. Tylko bowiem pozornie był jedną ze stron.
– Przecież to samo laboratorium, które jako przedsiębiorca miałem wynajmować, wcześniej nie bez znacznego wysiłku budowałem od podstaw i na co dzień pracuję w nim jako adiunkt, prowadząc badania w ramach zadań statutowych czy realizowanych grantów. Można więc powiedzieć, że stojąc po obydwu stronach zadbałem, żeby porozumienie było realne dla utrzymania laboratorium, ale i w miarę korzystne dla firmy. Musieliśmy wszakże zachować takie warunki, aby firma była zdolna do podjęcia wolnorynkowej konkurencji.
Uczą się wspólnie
W ten sposób powstał niezależny organizacyjnie klasyczny spin-out, z którym 16 października Uniwersytet Śląski podpisał umowę. W jej ramach udostępnia spółce skaner do mikrotomografii rentgenowskiej. Będzie przydatny np. w badaniach podzespołów elektronicznych, urządzeniach AGD, narzędziach chirurgicznych, endoprotezach, robotach czy komorach sztucznego serca. Aparat prześwietli dany obiekt promieniowaniem rentgenowskim, a uzyskany w ten sposób precyzyjny obraz w technologii trójwymiarowej pokaże jego wnętrze, bez konieczności rozkręcania badanego urządzenia. W „n-LAB”-ie będą przygotowywane analizy defektów bądź w razie braku usterek wydawane będą certyfikaty jakości. Klienci będą też mieli możliwość drukowania w technologii trójwymiarowej (ang. rapid prototyping). W ten sposób powstaną prototypy różnych obiektów. Po zeskanowaniu przedmiotu, jego model, wykonany z żywicy poliakrylowej, dokładnie odwzoruje pożądaną strukturę. Podobnie model można wydrukować na podstawie dokumentacji z programów inżynierskich typu CAE (ang. Computer Aided Engineering).
Z tej unikatowej aparatury „n-LAB” będzie skorzystać odpłatnie, poza godzinami, w których w laboratorium prowadzone będą badania naukowe. Dr Marcin Binkowski przypuszcza, że teraz, jak przysłowiowe grzyby pod deszczu, zaczną wyrastać kolejne start-upy. Droga została wyznaczona, pionierska praca wykonana, pewne stereotypy przełamane… A jeszcze trzy lata temu z raportu Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości, wyłaniał się niezbyt kolorowy obraz. Stopień rozwoju przedsiębiorczości akademickiej rozumianej jako prowadzenie własnych firm typu spin-off/spin-out określano wówczas jako znikomy.
– Uczymy się wspólnie: władze, pracownicy i administracja. Dobrze, że doświadczeni profesorowie pozytywnie ocenili nową inicjatywę i pomogli w przekształceniu jej w dobrze funkcjonujące rozwiązania. Było warto. Jeszcze nie zarabiamy tyle, żeby zatrudnić więcej personelu, a już zamówienia, które mamy, absorbują nas do późnego wieczora – przyznaje właściciel „n-LAB”-u, nie kryjąc satysfakcji z wyboru właściwego wariantu współpracy z uczelnią. Spin-out okazał się bardzo dobrym posunięciem. Utworzenie spin-off, a więc spółki, w której współwłasność posiada uczelnia, w warunkach polskich nie jest bowiem wcale proste. Dr Binkowski ocenia, że przepisy są nieżyciowe, niedostosowane do szybkiej asymilacji finansowania i adaptacji do zmieniających się warunków rynkowych. Poza tym, jak mówi, decyzje na uczelni zapadają w tempie zbliżonym do dużych korporacji z kilkustopniowym poziomem akceptacji. O ile w dydaktyce czy nauce model ten specjalnie nie przeszkadza, o tyle w biznesie nie ma praktycznie racji bytu.
– Zarówno laboratorium, jak i „n-LAB” funkcjonują, ponieważ udało się współpracować z ludźmi, którzy wiedzieli, że warto podążać w tym kierunku oraz mieli chęć do pracy na rzecz nowej jakości w uniwersytecie. Tak naprawdę to dopiero początek, bacznie będziemy obserwować rozwój tego przedsięwzięcia i to, czy spełnia zamierzone cele – mówi, zachęcając do aktywności w tym zakresie innych młodych naukowców. Przestrzega ich jednak przed traktowaniem uniwersytetu jako anonimowej instytucji. To nie logo i nie budynek pomógł w utworzeniu „n-LAB”-u.
– Warto podkreślać rolę tych „proaktywnych”, którzy widzieli w przedsięwzięciu korzyści dla uczelni. W Uniwersytecie Śląskim to oni przeważyli szalę, a dzięki temu zainteresowani komercjalizacją własnych badań czy usług mają teraz już nieco łatwiej – podsumowuje dr Marcin Binkowski. ☐
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.