Nauka spod znaku fotokopiarki
Kiedy zaczynałem karierę naukową, na mojej uczelni była jedna fotokopiarka i nawet Jego Magnificencja nie mógł nią swobodnie dysponować. Dla szeregowego profesora, a tym bardziej dla doktoranta, fotokopiarka była praktycznie niedostępna. Artykuły naukowe można było archiwizować na mikrofilmach, jednak najpierw trzeba było zdobyć kilka pieczątek i podpisów i odczekać tydzień na realizację zlecenia przez pracownię reprograficzną, a korzystanie z tych mikrofilmów wymagało specjalnego urządzenia, które niemało kosztowało i ciągle się psuło. Dlatego też naukowcy nie posiadali prywatnych kolekcji kopii prac naukowych, lecz po prostu czytali wybrane prace w bibliotece, robili notatki, a następnie korzystali ze swoich notatek przy pisaniu własnych prac. Na przełomie lat 1970. i 1980. fotokopiarki trafiły na wydziały, a nawet do większych instytutów i katedr. Wkrótce jednak wprowadzono stan wojenny i kopiarki zostały aresztowane. Aby wykonać kopię, oprócz zwykłej biurokracji uczelnianej trzeba było wówczas przejść dodatkowo przez urząd cenzury. Kiedy cenzurę zniesiono, miałem już gotową pracę doktorską.
Według wolnorynkowego kursu, moja pierwsza pensja asystenta wynosiła niespełna 30 dolarów USA, a w okresie hiperinflacji spadła w pewnym momencie do 8 (sic!). Na zakupienie jednej książki naukowej wydanej w USA nie wystarczyłaby wtedy cała moja roczna pensja, i tylko niektóre książki znałem z tłumaczeń na język rosyjski, masowo wydawanych wówczas w ZSRR (jednak z wieloletnim opóźnieniem).
Radziliśmy sobie z ograniczonym dostępem do zagranicznej literatury na różne sposoby. Na przykład zagraniczni autorzy na ogół chętnie przysyłali odbitki swoich najnowszych publikacji pocztą. Uzyskanie odbitek od autora wymagało sporo zachodu: najpierw trzeba było przejrzeć spisy treści czasopism, aby znaleźć interesujący artykuł. Przypominam, że w epoce przedinternetowej, aby uzyskać jakąkolwiek informację, trzeba było fizycznie wejść do gmachu biblioteki, a listy nadawało się w urzędzie pocztowym. Cenną pomoc uzyskiwaliśmy od bibliotekarzy, którzy mieli swoje sposoby (nieznane laikom) na zdobycie pozornie nieosiągalnych publikacji. W epoce internetu naukowcy (na swoją zgubę) zbyt rzadko korzystają z usług bibliotekarzy w swoich poszukiwaniach literaturowych.
Obecnie wiele czasopism (niestety w większości z dolnej półki) pozwala na otwarty elektroniczny dostęp do swojej treści. Wszystkie państwowe uczelnie w Polsce korzystają z elektronicznego dostępu do pełnej treści tysięcy czasopism wydawanych przez Elseviera, Springera itp. Pozostałe czasopisma udostępniają w sieci spisy treści, a często także streszczenia swoich artykułów, co znacznie ułatwia podjęcie decyzji o ewentualnym zwróceniu się do autora z prośbą o odbitkę. W dobie fascynacji indeksem Hirscha autorzy odpowiadają szybciej i chętniej niż dawniej. Zdarzało mi się mieć pełny tekst pożądanej publikacji na swoim ekranie 5 minut po wysłaniu prośby do autora. Ceny książek w wydawnictwach są wysokie, ale w Amazonie trafiają się okazje. Polowanie na nie wymaga cierpliwości, natomiast przynosi wymierne korzyści materialne. Przy odpowiedniej wiedzy i pracowitości można dziś dotrzeć do ogromnej liczby pełnych tekstów publikacji, ograniczając się do działań w pełni moralnych i legalnych, a przy tym nie rujnując swojego budżetu.
Ta relatywna łatwość w dostępie do treści publikacji naukowych doprowadziła do dewiacji, która dotknęła zwłaszcza naukowców młodszej generacji, a którą określam mianem nauki spod znaku fotokopiarki. Zamiast czytać ze zrozumieniem starannie wybrane publikacje, naukowcy prześcigają się w gromadzeniu kopii prac naukowych, które niekoniecznie zamierzają kiedykolwiek przeczytać. Teoretycznie jedno drugiemu nie przeszkadza, jednak w praktyce gromadzenie niepotrzebnych artykułów zabiera czas, a następnie daje złudne poczucie zadowolenia. Energię poświęcaną na gromadzenie niepotrzebnych kopii naukowcy powinni przeznaczyć na przeczytanie wybranych pozycji, które być może już mają, na własne przemyślenia i na dyskusje z innymi naukowcami.
Manifest nauki spod znaku fotokopiarki ukazał się niedawno w „Gazecie Wyborczej”. Dr Paweł Grabarczyk udzielił wywiadu Naukowiec pirat ściąga książki, w którym uskarża się na przeszkody, jakie napotyka przy powiększaniu swojej kolekcji publikacji naukowych. Jest to autorska wypowiedź, ale przypuszczalnie wyraża ona poglądy wielu innych naukowców. Dr Grabarczyk twierdzi, że aby napisać swoją dysertację, przeczytał 500 publikacji naukowych. Długie wykazy literatury w pracach doktorskich uważam raczej za tanie efekciarstwo niż za dowód wyjątkowej rzetelności doktorantów. Po pierwsze, trudno uwierzyć, by doktorant mógł rzeczywiście przeczytać ze zrozumieniem 500 publikacji w obcych językach w ciągu niespełna 4 lat, a w dodatku jeszcze je przemyśleć i zredagować pracę doktorską, prowadząc przy tym normalne życie towarzyskie, rodzinne, zajęcia dydaktyczne itd. Po drugie, hipotetyczna praca doktorska oparta na 500 pozycjach literaturowych (dokładnie przeczytanych i przeanalizowanych) niewiele by straciła, gdyby zamiast 500 użyć tylko 100 najważniejszych (starannie wybranych), a pozostałe 400 pominąć.
Większość publikacji naukowych ma charakter odtwórczy, przyczynkarski, i niewiele wnoszą one do nauki, zaś głównym ich celem jest zaspokojenie osobistych ambicji autorów. Publikacje naukowe podlegają regule Pareto: 20 proc. najważniejszych publikacji zawiera 80 proc. istotnych treści. Głównym skutkiem poszerzania spisu literatury jest wzrost zużycia papieru i irytacja recenzentów. Oczywiście odróżnienie publikacji istotnych od nieistotnych jest trudną sztuką i nie ma do tego prostego klucza, ale właśnie to jest jedna z umiejętności, które cechują dobrego naukowca. Gromadzenie i kopiowanie publikacji jak popadło jest znacznie łatwiejsze. Aż strach pomyśleć o stosach kopii, jakie wyprodukowaliby niektórzy naukowcy, gdyby wszystkie książki i czasopisma naukowe były dostępne za darmo i to całkiem legalnie. ☐
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.