Internacjonalizacja humanistyki? Nie wierzę…
Zainteresowania badawcze prof. Stanisława Salmanowicza koncentrują się na historii prawa, dawnej kulturze polskiej, dziejach regionalnych (Pomorza i Torunia), historii Niemiec i Prus, historii nauki oraz historii najnowszej. W tej ostatniej dziedzinie szczególną uwagę poświęca latom okupacji hitlerowskiej, Polskiemu Państwu Podziemnemu, powstaniu warszawskiemu oraz latom stalinowskim.
W kwietniu br. Uniwersytet Warszawski uhonorował zasługi profesora dla nauki uroczystością odnowienia doktoratu.
Zna Pan angielski?
Najlepiej znam francuski, ponieważ kiedyś studiowałem we Francji. Angielski nie stanowi dla mnie specjalnej bariery, ale referatów po angielsku nie wygłaszam, bo jest to problem wymowy. Zresztą w dotychczasowej mojej karierze naukowej, w ramach konferencji historyków prawa, nigdy nie znalazłem się w sytuacji, aby język angielski okazał się jedynym językiem konferencyjnym. Albo dominują Niemcy i językiem konferencyjnym jest niemiecki, albo konferencja jest organizowana przez Francuzów – wtedy językiem komunikacji jest francuski. Od czasu do czasu Włosi usiłują wprowadzać swój język. W 1986 r. na konferencji w Sienie, organizowanej przez Włochów, poza kilkoma młodymi, którzy znali angielski i kilkoma bardzo starszymi profesorami, którzy znali francuski i niemiecki, połowa uczestników - Włochów znała tylko włoski. No i językiem konferencji stał się włoski.
Reasumując: dla historyka prawa najważniejszym językiem literatury naukowej jest język niemiecki, potem – język francuski, na trzecim miejscu – włoski i angielski. Zresztą wszystko zależy od tematyki.
Jest takie powiedzenie: dobrze znać języki obce, ale jeszcze lepiej choć w jednym z nich mieć coś sensownego do powiedzenia. Polacy powinni z tego tytułu czuć się zakompleksieni?
Dlaczego? Od wielu lat jestem członkiem rady naukowej najpoważniejszego francuskiego czasopisma z zakresu historii prawa, ponadto jestem członkiem różnych towarzystw niemieckich, jakiś czas współpracowałem z Amerykanami. Dobry profesor historii czy prawa w Polsce był zawsze równorzędnym, a nieraz dużo lepszym partnerem dla Francuza czy Niemca. Bo na przykład, profesorowie francuscy są znakomici w sprawach dotyczących Francji, ale już ich szersza orientacja jest kiepska. Nic dziwnego, jeszcze do niedawna większość historyków i prawników francuskich znała dobrze wyłącznie język francuski. Wybitni profesorowie starego pokolenia – niemiecki i włoski. Język angielski był mało rozpowszechniony w tym środowisku. Teraz to się zmieniło. Młodzi profesorowie francuscy mówią po angielsku, choć niechętnie. Stało się tak, ponieważ m.in. po II wojnie światowej Amerykanie przejęli archiwa III Rzeszy. Na tym zbudowali swoją potęgę naukową. Nie można dziś pisać o totalitaryzmie bez znajomości tych źródeł.
Oczywiście był czas, kiedy w Europie jedynym językiem nauki była łacina. Również w Polsce był to język wykładowy, m.in. we wszystkich szkołach jezuickich, które kształciły elitę szlachty. To znaczy, że wykłady odbywały się po łacinie i wszystkie najważniejsze dzieła naukowe drukowano w języku łacińskim. Ile na tym straciła kultura polska, nie będę wnikał. W każdym razie Oświecenie wywalczyło w nauce prawa dla języków narodowych. I niech tak zostanie.
Już z tego, co Pan przed chwilą powiedział, nietrudno się zorientować, że nie jest Pan admiratorem resortowej decyzji wprowadzenia do oceny jednostek naukowych, czasopism i publikacji z zakresu humanistyki i nauk społecznych systemu parametrycznego, uwzględniającego indeksy cytowań na forum międzynarodowym oraz punktującego wysoko publikacje w języku angielskim. Czyżby Pan nie wierzył, że ten zabieg okaże się skutecznym sposobem na internacjonalizację polskiej humanistyki?
Oczywiście, że nie wierzę. Nie tędy droga. Zresztą trudno humaniście pogodzić się z polityką resortu, która zakłada, że nie ma żadnych różnic między matematyką a filologią polską, fizyką a historią, chemią a naukami prawnymi. Różnica jest. Nie ma przecież polskiej biologii, fizyki czy chemii, tak jak jest polska literatura, polska historia, polskie prawo.
Nauki humanistyczne, w przeciwieństwie do nauk ścisłych czy technicznych, które mają charakter internacjonalny, są przede wszystkim niezbędne dla utrzymania tożsamości narodowej. Nie może być tak, że Polacy będą uczyć się o Polsce z podręczników amerykańskich. Zresztą niewiele znaleźliby w nich informacji. Proszę przestudiować kilkadziesiąt encyklopedii amerykańskich. Nie ma w nich hasła „powstanie warszawskie 1944”. Owszem powstanie w getcie warszawskim jest uwzględnione, ale powstanie warszawskie? Jakie z tego wynikają wnioski? Polscy naukowcy-humaniści jeżdżą na konferencje międzynarodowe, wygłaszają referaty w językach międzynarodowych, zaprzyjaźniają się z takimi czy innymi profesorami francuskimi, włoskimi, angielskimi, niemieckimi, ale czy to daje jakieś efekty? Niewielkie. Jeśli Francuz czy Niemiec pisze historię Europy, to i tak z polskich publikacji, nawet tych pisanych po angielsku, nie korzysta, bo dla niego historia Europy to historia Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii. Włochy, chcąc nie chcąc, uwzględni, nie pominie Hiszpanii, a z krajów słowiańskich – Rosji. Dowodzi to, że publikowanie np. przez polskich historyków w językach międzynarodowych jest mało skuteczne. Podobnie jak specjalistów z zakresu np. historii literatury polskiej. Proszę zapytać wybitnego znawcę polskiego romantyzmu: ile razy jego publikacje były cytowane w USA? Proszę spytać, czy gdyby przetłumaczyć książki tego autora na język angielski i wydać, to indeks cytowań by się zmienił? Otóż nie, bo – pomijając Polonię amerykańską – jest być może sześciu slawistów w całych Stanach Zjednoczonych, którzy interesują się polskim romantyzmem. Te sześć osób, przynajmniej w czytaniu, zna język polski. Im nie trzeba tłumaczyć książek na angielski. Powiem więcej: moim zdaniem żadne tłumaczenie prac naukowych o polskich romantykach na angielski nie odegra większej międzynarodowej roli, ponieważ – mimo całego podziwu dla Mickiewicza czy Słowackiego – są to poeci w pewnym sensie kulturowo nieprzetłumaczalni dla jakiegokolwiek, poza polskim, społeczeństwa.
Czy ta gorzka refleksja dotyczy również Pana twórczości?
Jestem autorem pięciu książek, które ukazały się po angielsku, niemiecku i francusku. Łącznie z drobniejszymi publikacjami, tzw. konferencyjnymi, nazbierało się tego ze 200 pozycji w językach międzynarodowych. Na ilu czytelników mogę liczyć? Nawet nie na tych kilku, którzy interesują się sprawami polskimi, bo oni z grubsza znają nasz język. Przy okazji… Ci, co go nie znają, żenią się z Polkami. Znam przynajmniej trzech profesorów obcokrajowców, których zajmują sprawy polskie i każdy z nich ożeniony jest z Polką. A mówiąc serio: tak jak przez ostatnich kilkadziesiąt lat żaden z naszych uczonych z promowanych dziś dziedzin nauk ścisłych czy biologicznych Nobla nie dostał, tak samo Polacy-humaniści stosunkowo rzadko mają szansę zyskać międzynarodowy rozgłos. Jeśli zyskają, to jedynie w sytuacji, kiedy Polak nie pisze o sprawach ściśle polskich. Wysoka pozycja Bronisława Geremka przynajmniej w dwu krajach europejskich – we Francji i Włoszech – wynika z tego, że jego dwie-trzy książki ogłoszone drukiem po francusku, włosku i angielsku dotyczą Francji, a nie Polski. Prof. Jerzy Topolski, historyk gospodarczy, zawdzięcza swoją dużą sławę nawet w USA nie jako historyk spraw polskich, ale jako autor rozpraw teoretycznych, w których usiłował godzić marksizm z pewnymi bardziej nowoczesnymi koncepcjami intelektualnymi, co budziło zapał w lewicowo-liberalnych uniwersytetach amerykańskich. Historyk, który się zajmuje tylko historią Polski, w istocie nie ma szans na międzynarodowy rozgłos, bez względu na to, czy będzie publikował w języku polskim, czy angielskim.
Konkludując: „tak” dla angielskiego jako języka komunikacji w naukach ścisłych, przyrodniczych, technicznych, „nie” dla angielskiego w naukach humanistycznych…
Dodajmy, że nauki humanistyczne, w przeciwieństwie do ścisłych, są naukami opisowymi. Poza historią gospodarczą nie posługujemy się szerzej ani statystyką, ani tabelami, ani algorytmami. Humanistyka wymaga miejsca… Niech mi nikt nie wmawia, że można napisać genialny utwór naukowy z humanistyki na 18 stron (tyle właśnie stron liczyła praca habilitacyjna Einsteina, którą obronił w 1908 r. na uniwersytecie w Zurychu: słynna teoria względności). To jest po prostu niemożliwe, bo na tyle stron można rozpisać jedynie tezę bez podbudowy erudycyjnej. W humanistyce liczą się książki. Wyłącznie. Bez napisania książki na 100, 200, 400 stron (w zależności od tematu) nie co marzyć o habilitacji. Moja habilitacja miała prawie 300 stron i mogę powiedzieć z żalem, że mimo swego nowatorstwa nie jest znana szerzej, bo nie została przetłumaczona na żaden język międzynarodowy. Powód? Nie miałem na to pieniędzy… Choć muszę przyznać, że artykuł opublikowany na jej podstawie w języku włoskim do dziś należy do najczęściej cytowanych w Europie moich prac. Ale co innego napisać po włosku artykuł, a co innego książkę. Do tego potrzeba zawodowego tłumacza. Jeżeli chemik pisze tekst, w którym połowę miejsca zajmują formuły i wzory, to przeciętnie zdolny polski profesor, jeśli tylko przebywał rok lub dwa na stażu w USA czy w Kanadzie, taki tekst po angielsku sam napisze. Ja też pisuję od lat teksty naukowe po francusku. Ale przetłumaczyć książkę w sposób prawidłowy, zgodnie z językiem literackim, musi fachowiec. To są duże pieniądze. I nie wierzę, że fundusze resortowe okażą się tu satysfakcjonujące. Mam w swoim dorobku naukowym obszerną 500-stronicową książkę o Prusach ogłoszoną po niemiecku. Jej wydanie zajęło mi kilka lat. Niemcy wzięli na siebie koszty tłumaczenia i druku, ja musiałem zrezygnować z honorarium. To była cena satysfakcji zaistnienia na międzynarodowym rynku nauki.
Jest takie powiedzenie: dżentelmeni o pieniądzach nie mówią, dżentelmeni je posiadają. W ciągu swojego życia opublikował Pan 30 książek i ponad 1000 artykułów, recenzji, referatów. Jakie korzyści finansowe przyniosła Panu ta twórczość?
Na użytek tej rozmowy zrobiłem sobie takie zestawienie. Otóż w ciągu ostatnich pięciu lat opublikowałem sześć książek. Za trzy nie otrzymałem żadnego honorarium, za trzy pozostałe moje honorarium wyniosło łącznie ponad… 2 tys. zł. Równocześnie Polacy tłumaczyli bardzo kiepskie prace o sensacyjnych tytułach, zwłaszcza z zakresu historii XX wieku, tylko dlatego, że napisano je po angielsku albo po niemiecku. Sam się zastanawiam, dlaczego to się naszym wydawcom opłaca, bo przecież płacą i autorowi, i tłumaczowi, i nawet jeśli autorzy zachodnioeuropejscy nie mają wielkich roszczeń, to coś przecież dostają. Podejrzewam – dużo więcej, aniżeli ja. Potem te książki trafiają do przeceny, tam je kupuję i pytam sam siebie: po co je przetłumaczono?
Rozmawiała Janina Słomińska
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.