Za a nawet przeciw
Nie starczyło mi silnej woli i – jakbym nie miał co z czasem robić – ślęczę całymi dniami przed telewizorem, oglądając Igrzyska Olimpijskie. Niestety czas wie co ze mną robić, o czym boleśnie przekonuję się codziennie rano wstając z łóżka. Z wyrzutami sumienia, że zaniedbuję inne obowiązki, jakoś bym sobie poradził. Na moim namiętnym podziwianiu olimpijczyków kładzie się jednak cieniem hipokryzja zawarta w milcząco przyjmowanym założeniu, że sport to zdrowie. Od Starożytności do dzisiaj Igrzyska Olimpijskie niezmiennie są uznawane za święto całej cywilizowanej ludzkości. Z Olimpiady na Olimpiadę rosną ich koszty finansowe ponoszone przez organizatorów i skutki zdrowotne dosięgające zawodników.
Srebrna medalistka w strzelaniu z broni pneumatycznej w wywiadzie telewizyjnym powiedziała: „Sport ma swoją cenę. Tą ceną jest zdrowie. Dlatego kiedyś trzeba z nim skończyć”. Jeżeli tak statyczna dyscyplina, jak strzelanie z karabinka, uprawiana na najwyższym poziomie niesie z sobą ryzyko utraty zdrowia, to rozpisywanie się na temat skutków zdrowotnych np. dźwigania ciężarów urągałoby inteligencji Czytelników.
Każdy, kto próbuje przekroczyć samego siebie, płaci wysoką cenę. Być może sportowcy wyczynowi najwyższą. Nie mam nic przeciwko temu. Tylko człowiek jest zdolny płacić taką cenę za samą satysfakcję bycia lepszym i w tym wyraża się humanistyczny sens sportu. Trudno mi jednak pogodzić się z towarzyszącym temu zakłamaniem na temat jego walorów zdrowotnych.
Swego czasu napisałem podręcznik dla studentów Teoria fizycznej edukacji . Książka miała dwa wydania, a obecnie funkcjonuje już tylko w formie kserokopii. Próbowałem namówić wydawcę, aby nie zamieszczał na jej okładce hasła: sport to zdrowie. Przekonywałem, że będę się czuł niezręcznie z tym zakłamaniem. Nie udało się. Przeważyły – jak mi wyjaśniono – względy komercyjne.
W trakcie pisania tego tekstu z artykułu w katowickim wydaniu „Gazety Wyborczej” (z 3.08.2012) dowiedziałem się, że jeden z profesorów tamtejszej Akademii Wychowania Fizycznego w wieku 70 lat pobił rekord Guinnessa w stawaniu na rękach. Odetchnąłem z ulgą. Przynajmniej mogę mieć pewność, że w tym jednym przypadku kolejność zdarzeń przyczynowo-skutkowych była odwrotna: profesor ów musiał najpierw upaść na głowę, a dopiero później przystąpić do bicia rekordu.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.