Deregulacja, czyli rozregulowanie
W roku 1936 dostałem od rodziców w prezencie omegę, nagrodę za pierwsze spośród stu czterdziestu miejsce w egzaminie wstępnym do Gimnazjum im. Stefana Batorego. Codziennie chodziłem z mym skarbem do Ogrodu Botanicznego, gdzie mieściło się Obserwatorium Astronomiczne Uniwersytetu Warszawskiego. Na parterze za szybą chronometr wskazywał – jak obwieszczał napis – „dokładny czas”. Były jeszcze chronometry umieszczone w drewnianych skrzynkach na wystawach sklepów najznamienitszych zegarmistrzów: Woronieckiego, Grabaua, Modro. Ale ten, poświadczony autorytetem naukowym warszawskiej Alma Mater, wydawał mi się najgodniejszy wędrówki z domu w Alejach Jerozolimskich między Nowym Światem a Bracką aż w Aleje Ujazdowskie, naprzeciw gmachu Głównego Inspektoratu Sił Zbrojnych, dzisiejszej siedziby Prezesa Rady Ministrów. Sił dodawał cel wędrówki: ideał szwajcarskiej precyzji. Minęły lata. Moja omega straciła szkiełko podczas Powstania, nałykała się kurzu bitewnego i czekała na czasy, kiedy uda się ją oczyścić, „obciągnąć” i wprawić nietypowego kształtu szkiełko, już nie szklane, lecz z pleksiglasu (demobil lotniczy). Zachowałem w sobie dążenie do doskonałości i kult autorytetu, więc ukochany pamiątkowy zegarek „po przejściach” i dwudziestoletnim oczekiwaniu w pudełeczku na odpowiednią oliwę, oddałem do rąk nie byle kogo, samego pana Modesta Glesmana na Chmielnej, przewodniczącego cechu zegarmistrzów. Nakręcił zegarek, przytknął do ucha i wzruszył się, usłyszawszy miarowe metaliczne tykanie. Na wszelki wypadek wziął go do oczyszczenia i wyregulowania.
Nie słyszałem, aby ktokolwiek oddawał zegarek do rozregulowania. W ogóle pomysł, żeby coś, wszystko jedno co, rozregulować, wydawał się absurdem, skoro kataklizmy wojny uczyniły to spontanicznie, nie zaś na zamówienie. Gdy odmłodzoną omegę odebrałem po zabiegach rehabilitacyjnych, okazała się rzecz przerażająca: po dwóch tygodniach spóźniła się o pół minuty. Natychmiast udałem się do pana Modesta i z wyrzutem wyjaśniłem, z czym przychodzę. On zaś popatrzył na mnie i zapytał: „Czy pan szanowny chce sputniki wypuszczać?”
Ten głos trzeźwego rozsądku trafił na grunt nieco już nadszarpniętej wtedy wiary w regulację. Eufemistycznym mianem regulacji władze Polski Ludowej nazywały bowiem podwyżki cen podstawowych dóbr konsumpcyjnych, a obywatele dodawali: „za to stanieją lokomotywy parowe w hurcie i detalu”.
Wespół w zespół
Hasło deregulacji powitało nas u progu okresu powojennego: „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Nie chcę się mądrzyć na temat deregulacji w wojsku, bo moje własne doświadczenia w tej dziedzinie pochodzą z nietypowej armii i udziału w nietypowych dwumiesięcznych działaniach wojennych. Ale przez lata przyglądałem się kolejnym deregulacjom w życiu nauki. Oczywiście moje obserwacje były ograniczone do własnego podwórka, a raczej tych kilku podwórek, na których się wychowywałem: filozoficznego, filologicznego oraz kilku krajowych komisji i komitetów. A poniższą relację świadomie nieco przerysuję, tak aby nabrała ekspresji właściwej karykaturze.
Deregulacje te miały swych przeciwników, ale miały też zwolenników. Do tych drugich wydawali się należeć moi nowi krakowscy koledzy, studenci w przededniu magisterium, poznani w połowie grudnia 1944 na tajnym komplecie w Szarej Kamienicy. Krytycznie nastawieni w stosunku do feudalnego status quo w swym własnym uniwersytecie, uświadamiali uchodźcę, jaką tu poznam hierarchię akademicką: pani rektorowa, pies pani rektorowej, pan rektor, pani dziekanowa, pies pani dziekanowej, pan dziekan, pani profesorowa, pies pani profesorowej, pan profesor. Gdy zapytałem: „A dalej?”, padła odpowiedź: „Jakie ‘dalej’? Dalej już nie ma nic”. Dwa są – wyjaśniali – sposoby wspinania się po szczeblach uniwersyteckiej kariery aż po profesurę: per hereditatem lub per matrimonium ; tylko zaś w wyjątkowych, niezmiernie rzadkich wypadkach wybitne zdolności oraz epokowe osiągnięcia. Ale tak czy tak – trzeba czekać aż umrze profesor i zwolni okupowaną katedrę. Do tych głosów przyłączał się na piśmie przybyły ze Lwowa Miecio Sośniak, przed wojną kompan naszych chłopięcych zabaw podczas wakacji na Huculszczyźnie w Kamieniu Dobosza nad Prutem, w latach czterdziestych i pięćdziesiątych nauczyciel akademicki na UJ, następnie profesor prawa na Uniwersytecie Śląskim: swe listy z Krakowa datował „Raków”, zaśniedziałość swego nowego azylu przeciwstawiając w ten sposób fantazji i postępowości rodzinnego grodu. Wyznam, że na mnie te malkontenckie uwagi nie wywierały wrażenia: satysfakcję czerpałem z tego, że są szyby w oknach i nie ma gruzów: parva seges satis est...
Pierwsza deregulacja polegała na tym, że katedrę ad unam personam zastąpiono katedrą zespołową. Nie musisz czekać na jedyne profesorskie miejsce. Zamiast wczorajszego profesora danej dyscypliny pojawiło się po kilku profesorów zakładu czy katedry owej dyscypliny. Ten stary profesor niech sobie żyje, niech nawet sprawuje funkcję kierownika katedry, ale tę będą zasilać nowi, w miarę awansowania. Wkrótce więc piramida zaczęła się przechylać, aż stanęła na wierzchołku: namnożyło się tych nowych profesorów, asystentów zaś przybywało wolniej, bo i przydziały pracy, i liche wynagrodzenia. Coś z tym trzeba było zrobić.
Nastąpiła druga deregulacja: zamiast katedry zespołowej danej dyscypliny wprowadzono zespół katedr poszczególnych jej specjalności. Jakież to ulepszenie! Wraz z każdą habilitacją przybywa przecież nowych poletek badawczych. Czemu więc nie przeznaczyć dla nich miejsc w strukturze? Na czele każdej nowej jednostki, zakładu czy pracowni stanął jej kierownik. Dzięki temu powstawały „szybkie ścieżki awansu” (czy nie lepszy szybki marsz po wydeptanej ścieżce?), czyniąc zadość postulatowi demokratyzacji nauki i szkolnictwa wyższego. Łącznie jednostki te tworzą instytut, którego dyrektor wraz z kilku wicedyrektorami zajmują się koordynacją i kierowaniem. Większe zakłady mają sekretarza lub sekretariat. Sekretariaty wymieniają między sobą dokumenty, wysyłają sprawozdania do nadrzędnego sekretariatu przy instytucie, przyjmują zlecenia z sekretariatu instytutowego, by w końcu – powiedzmy prawdę – zlecenia te przekazać do wykonania pracownikom naukowym lub naukowo-dydaktycznym (bo na uniwersytecie cuius regio, eius religio : urzędnicy codziennie są na miejscu, a naukowcy tylko dochodzą, skoro przeważnie nie mają osobnych gabinetów; władza więc należy do administracji). Powstaje wiele nowych stanowisk pracy – nie lada osiągnięcie w zwalczaniu bezrobocia. Nad instytutami pokrewnych dyscyplin opiekę roztacza dziekanat, a w nim oprócz dziekana zasiada kilku prodziekanów: do spraw dydaktyki, badań naukowych, kontaktów z zagranicą itd. Dawniej wystarczył jeden dziekan, jeden prodziekan i jedna sekretarka, a wydziały były większe.
Cykl powrotów
W rozbudowanym systemie szkolnictwa wyższego można było pomyśleć o zderegulowaniu struktury studiów i procesu dydaktycznego. Wprowadzono dwa stopnie kształcenia: studia zawodowe i magisterskie. Niezręcznie było się wtedy przyznać, że reformatorzy zaczerpnęli pomysł z imperialistycznej idei amerykańskiego college’u. Wolano uzasadnić tę zmianę laickim, a więc poprawnym ideologicznie hasłem „nie święci garnki lepią”. Magistrem inżynierem niech sobie zostanie ten, kto wkracza na drogę naukową. Do budowania mostów i domów masom ludowym miast i wsi wystarczy zwykły inżynier, do leczenia zaś robotnika i chłopa – zwykły lekarz, a nie żaden doktor medycyny; co najwyżej można go nazywać „doktorem”. Wkrótce się jednak okazało, że dyplom zawodowy po studiach pierwszego stopnia mniej jest wart od dawnej matury, a dyplom magisterski obniżył poziom do standardów zawodowego. Niezbędna więc była deregulacja. Polegała na powrocie do status quo ante , a więc odejściu od studiów dwustopniowych i wprowadzeniu w życie wypróbowanego modelu: jednolitych studiów pięcioletnich. Było to duże osiągnięcie. I nowe!
Ale po latach doszło do głosu pokolenie, które nie pamiętało czasów studiów dwustopniowych, krytyki, która spowodowała ich zaniechanie i głosów entuzjazmu na cześć powrotu pięciolatki. Ożywiała je natomiast potrzeba wprowadzania i – jak się mówiło – „wdrażania” innowacji deregulacyjnych. Notabene , innowację pokrywała patyna, od wieków bowiem znajdowała się zapomniana w archiwum, tuż pod ręką: licencjat. Zrazu nieuświadomieni myśleli, że „licencjat” to – jak „doktorat” – nazwa stopnia zawodowego czy naukowego, a nie jak „doktor” nazwa mającego ten stopień. Pod ręką też znajdowało się wypróbowane już uzasadnienie: niech magistrem zostaje sobie ten, kto zmierza do doktoratu (który tymczasem osiągnął poziom co najwyżej magisterium) lub do habilitacji (mniej teraz wartej niż poprzednio doktorat). Natomiast w większości wypadków wystarczy stopień licencjata. Deregulacja więc zatoczyła koło i wróciliśmy do studiów dwustopniowych. Ale cierpliwości! Może za jakiś czas znowu będziemy święcić powrót jednolitych studiów pięcioletnich.
Żyj i pozwól żyć innym
U progu lat dziewięćdziesiątych deregulacja wkroczyła na teren szkół średnich. Wydano wojnę kształceniu encyklopedycznemu. Miało je zastąpić rozwijanie zdolności twórczych i umiejętności samodzielnego rozwiązywania problemów. (Stary ograniczony belfer, zadaję sobie pytanie, jak szkoła ogólnokształcąca może się obejść bez uczenia choćby minimum encyklopedycznej, a więc ogólnej, wiedzy „z różnych szuflad”, oraz jak rozwijać zdolności twórcze, zatem tworzenia czegoś, skoro nie wiadomo czego, i wreszcie skąd wziąć te problemy do rozwiązywania; dotychczas myślałem, że problemy wyrastają na glebie danych faktycznych, dostarczonych w przekazywanej wiedzy, zrazu ogólnej, stopniowo zaś coraz bardziej wyspecjalizowanej.)
Nieobciążeni wiedzą ogólną absolwenci szkół średnich, teraz studenci, od samego początku swych studiów przystąpili do ich deregulowania i rozszerzania sobie i innym „dostępu do”. Wzorem swych ojców czynili to „w trosce o człowieka”. Gdy z Zachodu dochodziły hasła „uczenia się przez sen” i wychowania bezstresowego, swą działalność legislacyjną skoncentrowali na programach studiów. Domagali się – w imię „niezbywalnych” praw obywatelskich – usunięcia lub zmniejszenia uciążliwości: przede wszystkim więc przedmiotów i egzaminów wymagających wysiłku, zapewnienia zaś swobodnego dostępu do zalet i uroków życia studenckiego, a więc bezpłatnych studiów – najpierw na jednym, a nieco później na innym wydziale, wreszcie doktoranckich i maksymalnego rozszerzenia systemu stypendialnego, także dla maruderów i oszczędzających siły.
Wiadomo: studia nie tylko kształcą i rozwijają duchowo, ale też – co nie do pogardzenia – przedłużają okres beztroskiej młodości, dostarczają okazji do miłych kontaktów koleżeńskich, chronią od służby wojskowej, obowiązkowej w tamtych czasach, bardziej zapobiegliwym ofiarują możliwość spędzenia wakacji zagranicznych na jakimś stażu w atrakcyjnym miejscu i odsuwają początek kłopotliwego dorosłego życia – widmo starań o pracę zawodową oraz dzień jej podjęcia. Nie powinna ich zakłócać ani sztywność programów, ani rygorystyczne sprawdzanie postępów w nauce, dlatego konieczny jest czynny i szeroki udział młodzieży w ocenianiu swych nauczycieli akademickich i wpływ na selekcję w ich gronie. Niejeden profesor, dbały o swój „elektorat” i własną popularność, wziął kurs na młodzież, głośno zapewniał o swym poparciu dla tych „słusznych” postulatów i o tym, jak kocha młodych. Typ wymagającego, autorytarnego c.k. profesora, który sam siebie prowadzi pod rękę, powędrował do lamusa. Zastąpił go model amerykański: kumpel braci studenckiej, nierzadko przymilny, zabiegający o jej względy i reklamujący swoje leben und leben lassen : „ja niedostatecznych nie stawiam z zasady; uważam, że to nie wypada wobec dorosłych ludzi na wyższej uczelni”.
Primum non nocere
W dobie witania jutrzenki swobody pojawiło się za nią nie tylko wolności (i swawoli) słońce, ale i kapitalizm z twardymi prawami rynku. Nastąpiła gwałtowna komercjalizacja życia naukowego i niejednego zmusiła do wybierania pracy sordidi lucri causa . Słowa przysięgi doktorskiej nabrały ironicznego sensu.
Do deregulowania programów studiów przystąpili też nauczyciele akademiccy. Który przedmiot lepszy? Nie żadne tam „królowe nauk” ani podstawowe w odróżnieniu od stosowanych. Który kierunek studiów lepszy? Ten, który jest w cenie. Dlaczego? Bo „szkolny”, czyli występujący w siatce godzin szkół średnich. Przyciąga słuchaczy, gdyż przygotowuje do zawodu. Za to warto płacić, a nie za teorię. Górą zastosowania! Uniwersytety stawały się stopniowo szkołami zawodowymi; niektóre – wyższymi. Deregulacja programów nauczania i siatki godzin w obrębie danej dyscypliny zapewniła więc pierwszeństwo przedmiotom tzw. kierunkowym przed „cudzymi”, międzywydziałowymi, wśród nich interdyscyplinarnymi, jeszcze wczoraj wychwalanymi pod niebiosa. Każdy wykładający stara się swemu przedmiotowi zapewnić jak największą liczbę godzin na studiach stacjonarnych i umieścić go na zaocznych i doktoranckich, co pociąga większy zarobek. Zarobek zależy też od liczby tych słuchaczy, którzy płacą za swe studia. Trzeba zatem zwiększać nabór uiszczających czesne. Zasada primum non nocere podsuwa w tym wypadku, by nie wznosić przeszkód, lecz je usuwać, a przeszkodą bywa egzamin wstępny na studia zaoczne czy doktoranckie, mający zapewnić selekcję wśród kandydatów, w konsekwencji zaś utrzymanie odpowiedniego poziomu tych studiów. Co więc podpowiada zdrowy rozsądek? Oczywiście – rezygnację z egzaminu wstępnego lub przynajmniej złagodzenie wymagań egzaminacyjnych.
Za progiem czekała kolejna deregulacja. Dotyczyła studiów wieczorowych i zaocznych. Dotychczas ich prestiż był niższy niż stacjonarnych. Były kosztowne dla studentów, ale „za to” gorsze od dziennych. W ich obsadzie nauczycielskiej rzadko dawniej figurował profesor lub docent, przeważali adiunkci i asystenci. Teraz – zarówno dla uczelni, jak i dla nauczycieli akademickich – stały się atrakcyjne z powodów zarobkowych, bardziej opłacalne od stacjonarnych. Co zatem wypada zrobić? Maksymalnie rozwijać ten rodzaj studiów, choćby i kosztem bezpłatnych dla studenta studiów dziennych. Te na skutek deregulacji stają się w coraz większym stopniu mniej ważną przybudówką przy lukratywnych studiach płatnych. Owym płatnym trzeba więc zapewnić jak największy dopływ klienteli. Czym ją zwabić, skoro odstraszają koszty, a poziom dydaktyczny jest niższy niż na stacjonarnych? Obietnicą łatwego otrzymania dyplomu. No, może nie tak łatwego, jak obiecują reklamy internetowe, rozsyłane masowo przez szajki oszustów w różnych częściach świata: po co masz się trudzić i tracić czas, za opłatą przyślemy ci dyplom (może być summa cum laude ) magistra, doktora, profesora; podaj tylko nazwę uczelni (co wolisz: Princeton czy Stanford, a może Sorbonę?), swoje dane, dziedzinę, dyscyplinę oraz temat dysertacji.
Dwa tysiące uniwersytetów
Wkrótce jednak moce przerobowe studiów płatnych przy istniejących uczelniach wyższych okazały się niewystarczające, a napływ chętnych wzrastał, jeszcze szybciej zaś apetyty zarobkowe kadry. Wyłoniła się więc potrzeba dokonania kolejnej deregulacji. Dla młodzieży spragnionej dyplomów, a często i wiedzy, dla skąpo dotychczas wynagradzanych nauczycieli akademickich zbudujemy „dwa tysiące uniwersytetów na dwutysiąclecie”, tak jak w „minionym okresie” zbudowaliśmy „tysiąc szkół (podstawowych) na tysiąclecie”. I nowo powstałe zderegulowane uniwersytety czy akademie, a faktycznie często firmy handlujące dyplomami, zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu i rozkwitać (okazuje się, że nauka i nauczanie to świetny interes, jeśli tylko trzymać się zdrowej zasady handlowej: „nasz klient – nasz pan” i nie wykraczać poza minimum wymagań w zakresie wiedzy absolwentów ani poza maksimum w zakresie czesnego). Po kraju rozbrzmiewa hasło scholaryzacji: nauczony w poprzednich latach, że ilość przechodzi w jakość, niemal każdy nauczyciel akademicki obdarowuje swą wiedzą młodzież w kilku uczelniach, często w różnych województwach; zamiast egzaminować – na to nie ma czasu – rozdaje pisemne testy wzorowane na telewizyjnych quizach (student, który nie wie jak odpowiedzieć, może postąpić według wzorca „będę strzelał”); następnie pojedynczy promotor produkuje po stu i więcej magistrów. A w tuzinach uczelni na kierunki kształcące dawniej w paru zaledwie uniwersytetach po kilku studentów przyjmuje się teraz na każdy rok nawet i setkę. Gdzie później znajdą pracę – mniejsza o to; podobno w bankach bardzo sobie chwalą absolwentów z dyplomami w zakresie elitarnej galanterii humanistycznej. Zaczynamy się czuć – jakże błogie uczucie – potęgą naukową. Nie mówcie tym z Harvardu, Oksfordu czy Cambridge, ilu u nas doktorów przypada na głowę mieszkańca, po co się biedacy mają wstydzić.
Tym nowo powstałym szkołom wyższym – często „wyższym” tylko z nazwy – potrzebna była kadra nauczycielska. Doświadczenia z coraz liczniejszych studiów wieczorowych, zaocznych i „weekendowych” wskazywały, iż z asystenta i adiunkta chęć skora łacno zrobi profesora. Potrzeba jest matką wynalazków. Tym razem przyniosła wynalazek profesora „podwórkowego”. Przestało obowiązywać tradycyjne rozróżnienie, o którym Roman Ingarden senior przypomniał kiedyś pewnemu speszonemu docentowi: docent wykłada więcej niż wie, profesor nadzwyczajny – tyle, ile wie, a profesor zwyczajny – część tego, co wie. Profesor „podwórkowy” jest glebae adscriptus : poza swoją uczelnią, choćby i w tym samym mieście, nie będzie już profesorem, lecz – jeśli nie jest po habilitacji – adiunktem lub wykładowcą. A uczelnie? Te – nie wszystkie – zaczęły się stawać szkołami zawodowymi dla licencjatów, takimi uczelniami wyższymi pierwszego stopnia. Czy zawsze wyższymi?
Postfeudalizm
Kolej tu na następną deregulację. W godnych potępienia czasach feudalizmu akademickiego wykład uniwersytecki, seminarium, egzamin, zwłaszcza magisterski, były domeną profesora i docenta. Asystenci i adiunkci – nie wszyscy – prowadzili co najwyżej proseminaria i ćwiczenia, odbywali kolokwia. Należało to zmienić – w imię równości i braterstwa. W sukurs przyszedł argument, że nieraz asystent lub adiunkt jest zdolniejszy i więcej wie niż jego utytułowany zwierzchnik. Dlaczego więc ma mieć mniejsze uprawnienia zawodowe? Trzeba czym prędzej zburzyć te anachroniczne przeszkody formalne. Promotorami prac dyplomowych niech zostaną zasługujący na to pomocniczy pracownicy nauki. Zderegulowani adiunkci zaczęli więc masowo wykonywać zadania dawniej zastrzeżone dla profesorów. A profesorowie? Ci zwani belwederskimi byli potrzebni do czego innego.
Profesor „belwederski” będzie służył nowo powstającym uczelniom tzw. wyższym do uzyskania prawa nadawania stopni doktora lub doktora habilitowanego. Trzeba, aby w tym celu zasiadał w radzie wydziału w swej nowej drugiej, trzeciej czy dziesiątej uczelni. Aby „zasiąść”, nie musi nawet przyjeżdżać na miejsce, wystarczy, że figuruje na liście płac.
Co innego doktorzy habilitowani. Zatrudnianie ich nie podwyższa uprawnień uczelni w zakresie habilitowania i nadawania tytułów profesorskich. I nie podnosi prestiżu pracodawcy. Tyle, że uczą studentów. Czyż niehabilitowani by nie uczyli? A byliby tańsi. W ogóle po co nam coś takiego? Najwyższy czas znieść habilitację, zderegulować. W takich Stanach nie ma habilitacji, a nauka u nich niekiedy nie gorsza niż nad Wisłą. Francuzi też jakoś dają sobie radę bez habilitacji. Najlepszy dowód: nasi docenci marcowi, choć bez habilitacji, iluż wśród nich znacznie mądrzejszych niż teraz ci z habilitacją. Dlaczego więc ich ambicja ma cierpieć na tym, że przed swym nazwiskiem do „doc.” nie mają prawa dodać „dr hab.”, lecz tylko „dr”.
Aby dać odpór tym zapędom deregulacyjnym, stworzyliśmy różne krajowe komisje do spraw „obrony przed”, „uchronienia od” i „utrzymania na”. Zatwierdzają lub podważają decyzje rad wydziału i senatów. Natychmiast jednak w imię honoru i równości zaczęły się rozlegać gromkie głosy protestu: A cóż to, rady wydziału nie wystarczą? A gdzie autonomia uniwersytetu, od Średniowiecza źrenica niezawisłości jego werdyktów? Nie będą nam, członkom gremiów zrzeszających czołowych specjalistów, dyktować z zewnątrz, kto jest godny stopnia czy tytułu naukowego, a kto nie jest. My sami to najlepiej wiemy. Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie, mieszczanin – szlachcicem, a chłop potęgą jest i basta! Zapalczywym adwersarzem okazuje się pewien mądry skądinąd i bene de patria meritus profesor. Zwalcza te komisje, bo to wymysł sowiecki („ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie!”) i do wtóru swym słowom protestu wystukuje laską rytm werbli bojowych.
Gdy jednak ciała selekcyjne się ostają mimo ataków, które coraz zacieklej przypuszczają zainteresowani zniknięciem przeszkód w zrealizowaniu hasła „stopień i tytuł każdemu według potrzeb”, nadarza się inna okazja do zderegulowania tych organów. Oto niemal każdy naukowiec pracuje w dwóch, trzech czy iluś tam miejscach, wszędzie ma dobrych kolegów, życzliwe koleżanki. Kiedy więc trzeba, powiedzą o nim: to taki fajny facet, to taka miła facetka, trzeba im pomóc („miej serce i patrzaj w serce!”), trzeba poprzeć ich uczniów, ich projekty, ich inicjatywy. Niech więc sobie różne komisje certyfikacyjne, kwalifikacyjne i akredytacyjne działają, żywiąc się iluzją swej skuteczności, skoro zderegulowane, niby gilotyny pozbawione ostrza albo sita selekcyjne z otworami jak Floriańska Brama, stały się nieszkodliwe, a nawet pożyteczne, bo nieflagowych „uczonych” nie zdołają powstrzymać w ich marszu po laury, zaaprobowanym zaś ofiarują satysfakcję, że ich doceniono. Na szczęście każdy ma też wrogów, zachodzi więc deregulacja deregulacji, inaczej sytuacja stałaby się groźna.
Jest lepiej
I tak żyjemy: od deregulacji do deregulacji, czyli rozregulowania. „My Sławianie, my lubim sielanki”, więc odpowiadają nam deregulacje, niosące powiew wolności, ułatwianie „dostępu do” skutkiem łagodzenia rygorów i wymagań, najczęściej za cenę jakości. Grunt, że po każdej jest „lepiej”. A gdyby nie było, istnieje przecież autoregulacja – naturalna siła obronna organizmu narodowego (jeśli także organizm może być narodowy): alergiczna reakcja na wszelkie dura lex, sed lex i Ordnung muss sein .
Jak widać, jestem nie tylko zwolennikiem deregulacji, ale nawet ich entuzjastą (dla tych, którzy nie rozumieją: pasjonatem, czyli fanem). Z jednym wyjątkiem – wolę niezderegulowaną taksówkę z niezderegulowanym taksówkarzem, a nie takim, co to od niedawna w mieście i który mnie pyta „a gdzie to jest?” i „którędy mam jechać?”.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.