Biblioteczne zaplecze nauki

Jacek Wojciechowski

Oczekiwania wobec polskiej nauki są bardziej zróżnicowane niż gatunki sera i trudno sprowadzić je do wspólnej wykładni, a także do wymiaru realności. Ale istnieją nadzieje minimalne, które podziela zapewne większość opiniodawców.

Otóż chciałoby się, żeby najlepsze polskie uniwersytety nie pętały się w rankingowym ogonie pięciuset uczelni światowych, ale wskoczyły do pierwszej setki. Oraz – żeby efektywność kształcenia na poziomie wyższym poprawiła się siedmiokrotnie: o siedem dydaktycznych krów tłustych. No i przydałby się jakiś udział w ważnych globalnych dokonaniach naukowych. Co zresztą czasami ma nawet miejsce, a zważywszy mizerne finansowanie naszej nauki (program KNOW jest dla nielicznych i dopiero startuje), jest to osiągnięcie niezwykłe.

Jednak szanse na dołączenie do naukowej czołówki świata są mniejsze, niż na elitarne wyniki w hokeju. Natomiast dałoby się wszystkich zaskoczyć dobrym standardem trans-misji naukowych dokonań cudzych, więc wykładnią wdrożeniową – co żadną ujmą nie jest. Jak nie można być Newtonem bądź Mendelejewem, to dobrze być Łukasiewiczem albo Olszewskim.

Lecz każdy wymiar nauki potrzebuje stosownego zaplecza. A istotnym, chociaż nie jedynym składnikiem tego zaplecza, bazą informacji bieżącej i archiwalnej, powinny być uczelniane biblioteki. Ich standardy są jednak zróżnicowane, statystycznie biorąc: nierzadko dosyć ułomne. No to jak ma być?

W kącie

Nigdzie biblioteczny raj nie istnieje, lecz u nas bibliotekarstwo (nie tylko akademickie) bywa chętnie odsyłane do kąta. Większość osób sądzi bowiem, że darmowy Internet jest samowystarczalny, jak manna spadająca z nieba, a digitalizacja to przeciwbiblioteczna bomba próżniowa. Trafiają się wprawdzie innowiercy, dlatego trochę uczelnianych bibliotek pobudowano, jednak nie za dużo.

Natomiast rozlały się toksyny niechęci. W światowym piśmiennictwie bibliotekarskim utyskiwania na kadry naukowe są już w powszechnym zwyczaju. Z kolei profesura o bibliotekach nie pisuje, za to często psioczy. Że są to instytucje wyłącznie dla studentów, otwarte przy tym najkrócej w Europie oraz że ich użyteczność do badań jest nieokreślona, a tempo reakcji nie dosyć szybkie. Stąd zaś już tylko pół kroku do opiniotwórczej marginalizacji.

Bywa, że również formalnej. Dyrektor uczelnianej biblioteki głównej jest ustawowo członkiem senatu, jednak wyłącznie na uczelni publicznej i tylko z głosem doradczym. Cóż za uprzejmość: siedź i śledź! Z kolei w wyborach do rad i senatów, bibliotekarze – mimo, że dyplomowani, to wszak nauczyciele akademiccy – startują razem z personelem niemerytorycznym. Ochoczo reprezentując następnie referentów i pracowników obsługi bądź ewentualnie zdając się na reprezentowanie przez te osoby właśnie. Wszystko o nas bez nas?

Jeśli zaś uczelni brakuje środków – a której nie brakuje, skoro studentów jest coraz mniej? – to z sum probibliotecznych (tak wstępnie deklarowanych) znika jak kamfora część, bywa że niemała. Skrajność była taka, że największą ze zlikwidowanych w Polsce bibliotek odesłała w niebyt nie rada gminy Sucha Woda, ale profesura: to była wszak Biblioteka PAN w Warszawie. No więc nie da się powiedzieć, żeby wzajemne relacje były komfortowe.

Różne prędkości

Polskie biblioteki akademickie są jak trakcje różnych prędkości. Niektóre utrzymują standardy światowe lub są do nich zbliżone. Jednak inne (niewykluczone, że większość), przede wszystkim mniejsze, są jak Intercity zimą: odstają od norm znacznie albo jeszcze bardziej. Na ogół nie ze swojej winy.

Jasne, że w kość dają mizerne środki. Zwłaszcza że obok bezkrytycznego zaufania do Internetu przyplątało się przekonanie, że digitalizacja jest tańsza niż druk. To nonsens. Ale jeszcze dramatyczniej odczuwane bywa właśnie to „wirtualne” odesłanie bibliotek do kąta, na margines, na aut.

Jednocześnie – dziwny paradoks – tak się porobiło, że nie wszystkim bibliotekom uczelnianym zapewniono elektronizację. A dziś biblioteki bez Internetu, tak jak i bez piśmiennictwa, są jak klozety bez muszli i bez papieru toaletowego: niech korzysta, kto ma chęć i potrafi. Nie mówiąc już o tym, że niekiedy biblioteki z tej samej uczelni mają odmienne, niekompatybilne wzajemnie, elektroniczne programy biblioteczne. Brakuje bowiem doradztwa, koordynacji oraz zwyczajnie: gospodarza całości.

Rzadko sygnalizuje się mizerię w zaopatrzeniu bibliotek akademickich w piśmiennictwo, zapewne wskutek infamii, którą oblepiono wszystko, co drukowane. Zwłaszcza trudno o piśmiennictwo zagraniczne. Ale nawet rodzimych podręczników oraz monografii też można nieraz nie uświadczyć. To, jakie powinny być, ma odtąd wynikać z sylabusów, teoretycznie aktualizowanych co pół roku. Jednak rysują się kłopoty wykonawcze. No bo wobec tego przeciętna biblioteka główna – jeśli je otrzyma, bo to nie jest pewne – powinna co semestr zweryfikować blisko 10 tys. takich sylabusów, czyli blisko 100 tys. tytułów (zapisów, rekordów). Miłego weryfikowania!

Na niedobór piśmiennictwa polskiego nie narzekają biblioteki największe, w następstwie prawa o egzemplarzu obowiązkowym – mnogim, jak nigdzie na świecie. Publikacje z tego tytułu otrzymują bezpłatnie. Trzeba jednak liczyć się z drastyczną redukcją i co wtedy zrobią te biblioteki uniwersyteckie, które dotychczas książek ani czasopism rodzimych nie kupowały i od lat nie mają na to środków? To jest pytanie dramatyczne.

Tymczasem – z braku lepszego pomysłu – dobrano się do bibliotecznego personelu. W kampanii „otwierania” zawodów postanowiono znieść kwalifikacje i egzaminy dla bibliotekarzy dyplomowanych – w różnej formie istniejące w całym cywilizowanym świecie. Bo to jest elita profesji, popychająca ten zawód oraz biblioteki w kierunku nowoczesności. No to u nas żadnego popychania nie będzie: likwidatorzy wymagań nie wiedzą, o czym sobie pogadali. Bo to tak, jakby na stopień generała wystarczyło pouczyć się w szkole podoficerskiej.

Na rzeczy jest zresztą coś więcej, z kolei bowiem w resorcie kultury wyhodowano projekt zniesienia wobec wszystkich bibliotekarzy wymagań kwalifikacji biblioinformacyjnych – a rozwiązania tego resortu szkolnictwo wyższe zawsze przejmowało bez dyskusji. Nic zatem nie trzeba umieć? Wystarczą same dobre chęci? Przez dobre chęci zawód się przekręci.

Pseudosystem

Ustawowy zapis, że na uczelni „działa” jakiś system biblioteczno-informacyjny, pochodzi z rodziny bajek. Żadnego systemu nie ma. Należałoby napisać po ludzku, że w każdej uczelni musi być jednolita sieć biblioteczna. I tyle.

Praktycznie biblioteki uczelniane funkcjonują przeważnie samopas, bez koniecznej koordynacji, bez jednolitego zarządzania i bez wspólnej gospodarki. Dyrektor biblioteki głównej kierownikowi biblioteki wydziałowej lub instytutowej może – za przeproszeniem – nagwizdać. Każdy sam sobie sterem. W ten sposób koszty rosną niebotycznie, realizacja powinności szwankuje co krok, a droga ku nowoczesności omsknęła się na aut. Biblioteki tej samej uczelni muszą ze sobą współpracować ściśle i taką kooperację trzeba egzekwować, tworząc jednolitą strukturalnie, uczelnianą sieć biblioteczną, przyporządkowaną bibliotece głównej. Bez nazewniczej ekwilibrystyki i bez niedomówień. Inaczej to w końcu nie będzie nic warte.

Poza tym polskie biblioteki akademickie są w większości za małe. Zwłaszcza biblioteki instytutowe – a tych jest najwięcej – to już jest na świecie (z nielicznymi wyjątkami) na ogół przeżytek. Zostały przeważnie scalone w biblioteki wydziałowe, względnie międzywydziałowe, albo w kampusowe. Nie żeby zaraz w molochy, ale to są biblioteki duże, a tylko takie mogą być profesjonalne i nowoczesne. U nas jednak nikt takim łączeniem nie jest zainteresowany.

Współcześnie żadna biblioteka, nawet największa, nie da sobie rady w pojedynkę: międzybiblioteczna współpraca stanowi warunek przetrwania – biblioteki to są organizmy stadne. Bibliotekarze taką świadomość mają, dlatego chociaż nikt nie namawia (czasem bywa, że przeszkadza), tworzą konsorcja międzybiblioteczne: dla skoordynowania nabytków, dla wzajemnej wymiany usług oraz dla wspólnej obsługi informacyjnej. W Polsce jest to trudne, nasze biblioteki akademickie nie mają bowiem osobowości prawnej, ale konsorcja na szczęście powstają. Tyle że jest to odruch spontaniczny.

Inaczej bowiem, niż w większości krajów, nie ma tutaj żadnego organu, który stymulowałby i wspierał biblioteki akademickie (ani żadne inne). Naszych bibliotek uczelnianych nikt do niczego nie nakłania, nikt im nie pomaga, nikt niczego nie ułatwia. Róbta, co chceta.

Istnieje wprawdzie Konferencja Dyrektorów Akademickich Szkół Polskich, grupująca mniej niż połowę dyrektorów bibliotek głównych – ale to także jest struktura spontaniczna i kompetencje ma żadne. Konferencja to konferencja: bez usankcjonowanego organu wykonawczego. Najwyżej może reprezentować – jeżeli jest wobec kogo i jeżeli ktoś zechce posłuchać. Może się zdarzyć, że nie zechce chcieć.

Prognoza

Tymczasem wspierać naukę – i szeroko rozumianą edukację – trzeba: po to biblioteki akademickie powstały i po to nadal są. Ale to wsparcie musi być możliwe. Tymczasem nie całkiem jest i nie bardzo będzie, jeżeli nie dokonają się rozmaite zmiany.

Zwłaszcza od zaraz musi skończyć się psucie zawodu bibliotekarza i dokumentalisty, obdzieranie go z profesjonalnych kompetencji jak węgorza ze skóry, rzekomo w imię innych celów. Inne cele należy osiągać w inny sposób. Skomplikowana rzeczywistość bibliotekarstwa oraz informacji naukowej (mamy wszak XXI wiek!), to nie jest piaskownica dla amatorów, gdzie każdy może dokazywać jak zechce.

Ponieważ wiadomo, że dla małych bibliotek akademickich perspektywy są mizerne, dlatego większość trzeba poscalać w spore, duże bądź nawet w megabiblioteki – pomimo niechęci oraz możliwych protestów. Nikt nie mówi, że to będzie łatwe, ale taka jest konieczność. A swoją drogą tylko wtedy uda się znacznie wydłużyć wymiar otwarcia bibliotek, u nas często bardzo krótki, a czasami krótki wręcz skandalicznie.

Zarazem na każdej uczelni wszystkie biblioteki musi się scalić w jednolitą strukturę: w jedną uczelnianą sieć bibliotek. Oraz trzeba, żeby w końcu powstała centralna jednostka koordynacyjna, wspierająca, doradcza, co najmniej dla bibliotek akademickich, ale jeszcze lepiej – wspólna również dla bibliotek publicznych, szkolnych i pedagogicznych. Tak to na świecie wymyślono, wszak nie dla ozdoby ani dla żartu.

Biblioteki dzisiaj są i powinny być (co najmniej) dwusemiotyczne. Kto neguje pożytek z piśmiennictwa, ten nie wie o czym mówi, ale kto stroni od komunikacji digitalnej, ten w bibliotekarstwie i w transmisji informacji w ogóle nie ma czego szukać. Jednak wszystko kosztuje. Dlatego muszą powstawać kolejne międzybiblioteczne konsorcja, żeby rozumnie wykorzystywać środki, jakie są do dyspozycji. Oraz – żeby nie dać się okpić zagranicznym wydawcom, którzy na produkty digitalne wymyślili licencje (zapłacić, potrzymać i puścić, bez prawa do archiwizacji), a także sprzedaż w pakietach: chcesz kupić wartościowe czasopismo, to dopłać jeszcze za pięć innych, śmieciowych. Otóż konsorcjum złożone ze stu bibliotek to jest potężny nabywca, któremu nikt nie podskoczy.

Przy takim jak teraz finansowaniu polskiej nauki oraz wobec demograficznego niżu, trudno mówić o pieniądzach. Ale sytuacja jest na swój sposób chora, kiedy biblioteki akademickie nie mają żadnej szansy na pozyskanie bezpośredniego grantu do realizacji powinności głównych.

Na świecie biblioteki uczelniane tworzą digitalne repozytoria, więc elektroniczne kolekcje własne, do obsługi użytkowników przez sieć, nierzadko na dystans. W Polsce też ma to miejsce, ale brakuje środków oraz potencjału technologicznego, tymczasem jest to ważny kierunek rozwoju. Niewykluczone, że w efekcie powstanie w ten sposób szansa na przejęcie niszowych (w nauce to typowe) usług wydawniczych, na razie realizowanych przez wydawnictwa w sposób bardzo kosztochłonny.

Poza tym dużo pisze się teraz i mówi za granicą o bibliotecznym udostępnianiu przemieszczalnych (więc nie z sieci) ebooków oraz o realizacji usług zdalnych przez mobilną telefonię. Ale statystyki studzą euforię: biblioteczny obieg ebooków jest sześciokrotnie niższy od obiegu książek drukowanych, zaś telefonia mobilna wkracza tam na razie w trybie eksperymentalnym. To trzeba śledzić, ale może lepiej, żeby koszty eksperymentów ponosili bogatsi; a co z tego wyjdzie, to się jeszcze zobaczy. Zwłaszcza że nadmiaru naukowych ebooków, póki co, nigdzie nie widać.

Sytuacja bibliotek akademickich w Polsce wymaga więc wielokierunkowych zmian – jeżeli zamiar uprawiania nauki ma mieć solidne podstawy. A nie ma racjonalnego powodu, żeby nie miał mieć.

Prof. dr hab. Jacek Wojciechowski, bibliotekoznawca literaturoznawca, pracownik Instytutu Informacji Naukowej i Bibliotekoznawstwa
Uniwersytetu Jagiellońskiego.