Humanistyczny kapitał uczelni

Wojciech Zieliński

Podczas jednego z pierwszych zebrań, w jakich uczestniczyłem jako osoba funkcyjna na uczelni, usłyszałem słowa: „Nie po to robiłem habilitację, żeby teraz stać w korkach!”. A przedmiotem uzgodnień była godzina rozpoczęcia następnego planowanego zebrania. Pomyślałem: „Elita!”. I do dzisiaj nie mam pewności, w jakim stopniu usłyszane słowa pozostają reprezentatywne dla charakterystyki naszego, szeroko lub wąsko pojmowanego, środowiska. Bo jeśli ich stopień reprezentatywności miałby być wysoki, to może cieszyć się tylko trzeba, że są jeszcze u nas ludzie, którym taka aspiracja habilitacyjna żadną miarą nie odpowiada.

Trzy fotografie

Wiele razy, przy okazji rozmów korytarzowych, bufetowych i tym podobnych, słyszałem narzekania moich koleżanek i kolegów na rozmaite wady dzisiejszego systemu naszego naukowo-dydaktycznego funkcjonowania. Na moje pytanie, czy publicznie wyrażasz to, o czym teraz mówisz, najczęściej słyszałem odpowiedzi dwojakiego rodzaju: „Nie, bo ja się tym nie zajmuję naukowo” albo – gdy pytanie kierowałem do osoby funkcyjnej: „Nie, bo po co się szarpać, wolę spokojnie doczekać końca swojej kadencji”. W obydwu przypadkach tłem odpowiedzi była niewiara w możliwość wyeliminowania choćby części tego, co krytykowane: „Przecież tak niewiele zależy dziś od jednostki, wszyscy musieliby się postarać”. No pewnie, że tak. Tymczasem, jak tu wyzwolić „postaranie” wszystkich, skoro nawet pojedynczych chętnych do działania brakuje. A przecież już w pamiętnym Rejsie (1970) Marka Piwowskiego powiedziane było, że w tego rodzaju sprawach zawsze „ktoś musi zacząć pierwszy”.

Zdarzyło mi się któregoś razu odbyć długą rozmowę z osobą, która wpadła w psychicznej natury kłopoty zdrowotne, w pewnym momencie budząc swoimi zachowaniami niemalże popłoch wśród koleżanek i kolegów, studentów oraz pracowników uczelni prowadzących zajęcia. Rozmawiałem na jej warunkach, najpierw cierpliwie wysłuchując tego, co ma do powiedzenia… Nie wiem, czy pomogła jej ta ze mną rozmowa, ale faktem jest, że powody bezpośredniego niepokoju otoczenia ustały, a potem jej tok studiowania wrócił na zwyczajne tory. I nie byłoby tu o czym pisać, gdyby nie irytacja, jaką z opisanego zdarzenia pamiętam. Jej powodem nie było, bynajmniej, niepokojące zachowanie osoby, z którą rozmawiałem, ale postawa tych, z którymi przed rozmową się konsultowałem. Jako adresata sprawy – a pytałem przecież ludzi nieprzypadkowych – wskazywano mi bowiem pogotowie psychiatryczne, a w razie potrzeby także uczelnianą straż i w ostateczności policję. A ja w naiwności swojej myślałem, że wśród uczelnianych specjalistów od rozmaitych indywidualnych i społecznych problemów można wskazać kogoś bardziej niż wspomniane służby powołanego i bardziej ode mnie kompetentnego do udzielenia pierwszej pomocy człowiekowi, który znalazł się w psychicznym dole.

Te trzy wyjęte z mojego albumu i zestawione powyżej fotografie doświadczenia uczelnianego mają problemowe części wspólne. Łączy je pytanie o pierwiastek humanistyczny w uczelnianym działaniu. Permanentnie obowiązujące – a dla humanisty(ki) kluczowe – wydaje mi się bowiem pytanie podmiotowe w mikroskali moralnej: Jaki i w imię czego realizowany jest mój osobisty udział w kształtowaniu obecnych warunków studiowania i pracy naukowo-dydaktycznej? Czy jest w nim jeszcze miejsce na myślenie różnozakresowymi kategoriami dobra wspólnego, z całym bagażem rozmaitych lokalnych trudów jego realizacji? Czy może zaprząta moją głowę już tylko wtłaczana mi przez rozmaitych „rankingofilów” potrzeba doganiania – za wszelką cenę i gdzie popadnie – „światowych standardów” i praktyczny egoizm codziennego działania, ukrywany pod maską prospołecznych zachowań? Bo może na uczelni jesteśmy już tylko aktorami, mniej lub bardziej zręcznie odgrywającymi przypisane role…

Skojarzenie sceniczne jest tu nieprzypadkowe. Otóż napisano swego czasu o teatrze i realiach jego funkcjonowania, że „biurokracja, która paraliżuje działalność wszystkich zaatakowanych przez nią instytucji, nie jest w stanie dać rady teatrowi, ponieważ ten, podobnie jak biurokracja, tworzy byt fikcyjny, umowny, nierzeczywisty, a więc zdolny do jej akceptacji” (Andrzej Hausbrandt). Śmiem twierdzić, przywołując te słowa, że również dzisiejsza wyższa uczelnia dobrze sobie radzi z biurokracją, ponieważ – podobnie jak ona – w znacznej mierze tworzy byt na swój sposób fikcyjny, umowny i nierzeczywisty, a więc zdolny do jej akceptacji.

Tryumf Nikodema Dyzmy

Ponieważ na łamach „Forum Akademickiego” o uczelnianej biurokracji kompetentnie już pisano (zob. m.in. Edward Majewski, Nauka w pajęczynie biurokracji , FA 3/2012), ograniczę się tylko do kilku uwag – kwestii do rozważenia, treścią nawiązujących do sytuacji wyżej przeze mnie przywołanych. Są to kolejno: demonizacja awansu naukowego, kolektywizacja myślenia i dehumanizacja relacji międzyludzkich. Można te zjawiska traktować jako, być może niezamierzone, konsekwencje szybko postępującej w ostatnich latach biurokratyzacji i proceduralizacji funkcjonowania wyższych uczelni, a można też, tamtego nie wykluczając – jako przejawy kreowania coraz większej „fikcyjności, umowności i nierzeczywistości” działania podejmowanego w uczelnianych murach.

Pisząc o demonizacji awansu naukowego mam na myśli sytuację, w której – żartobliwie rzecz ujmując – uczelniany pies przestał merdać ogonem, bo uczelniany ogon zaczął merdać psem. Wspomniany awans, czyli to, co miało być – i chyba przez wiele lat było – wyrazem kompetencji uzyskiwanych w trudzie wykonanej pracy, stał się dzisiaj swego rodzaju legitymacją kompetencji wystawianą na kredyt. Tylko że trudno tu nie mieć skojarzeń choćby z wirtualną księgowością nieuczciwych banków, skoro także byle jak uzyskany awans znaczy dzisiaj dla uczelni więcej niż kompetencje formalnym awansem niepoparte. Nikodem Dyzma, rzec można, triumfuje i klepią go po plecach możni hierarchowie.

Pisząc o kolektywizacji myślenia mam na myśli to obrzydliwe w myśleniu posłuszeństwo, które sprawia, że ludzie – także ci tytułowani i honorowani – po rozmaitych kątach, klubach i kawiarniach zdolni do wygłaszania długich narzekań na dzisiejsze realia wykonywanej pracy naukowo-dydaktycznej, w celu poprawy kontestowanej sytuacji nie podejmują żadnej aktywności publicznej, ale czekają chyba aż ktoś inny za nich zaryzykuje i odwali przysłowiową brudną robotę. Tymczasem bywa, że prosty robotnik na budowie gotów jest rzucić niezbyt eleganckim słowem, ale także łopatą w piach, gdy uzna, że miarka absurdu w jego robocie się przebrała. Kto jednak zechce uczyć się od niego godności? Myląc prostotę z prostactwem głowy uczone wiele kompetencji tracą.

Pisząc o dehumanizacji relacji międzyludzkich mam na myśli owijanie ich papierami i ślepą wiarę w wyższość procedur nad zaufaniem budowanym w bezpośrednim działaniu. Powtórzę tu słowa, które już pozwoliłem sobie publicznie wyrazić (zob. http://wojciechzielinski.blogspot.com/2011/05/sama-rama-bez.html), że człowiek myślący racjonalnie – poważnie traktujący zarówno idee reformowania szkolnictwa wyższego, jak i jego społeczne, ekonomiczne, mentalne, moralne i inne realia – nie może całkiem poważnie traktować tego wszystkiego, co wylewa się z rozmaitych uczelnianych debat, szkoleń i tym podobnych kursokonferencji, poświęcanych coraz to nowym pomysłom biurokratów na podnoszenie jakości nauki i kształcenia, funkcjonowania wyższych uczelni itp. Musi być krytycznym treści tych recenzentem i dysponentem, bo chyba tylko taka postawa daje względną gwarancję, że forma działania nie przygniecie jego pożądanych treści, i że chociażby te głośno dziś promowane krajowe czy światowe „ramy kwalifikacji” nie przekształcą się w ramy kompromitacji środowiska akademickiego, wypchanego papierami biurokratów w miejscu, które niegdyś zajmował, owszem niedoskonały, ale jednak względnie zdrowy rozsądek.

Słusznie napisano na stronach „Forum Akademickiego”, że „inteligencja to tylko zdolność kojarzenia faktów, dopiero mądrość nadaje im sens” (Emilia Grzędzicka, Czas docenić cenny czas naukowca , FA 7– /2011). Nic mi nie wiadomo o tym, by zdobywanie i korzystanie z mądrości w nauce i pracy na uczelni było dziś zabronione, więc chodzi tylko o to, by się takowego nie bać – nie tylko w horyzontalnym wymiarze uczelnianych relacji, ale także w ich wymiarze wertykalnym, związanym z funkcjonowaniem rozmaitych hierarchii akademickich. I nic mi nie wiadomo o tym, by humanizowanie tych relacji przestało być potrzebne. A biorąc pod uwagę to, że na uczelniach świat i ludzkie życie ani się nie zaczynają, ani nie kończą, można mieć pewność – i przekonywać do niej licznych biurokratów! – że ten humanistyczny kapitał przez uczelnie pozyskiwany i na nich pomnażany zaprocentuje też na rozlicznych rynkach dzisiejszego zbytu.

Dr Wojciech Zieliński, socjolog i etyk, pracuje w Instytucie Filozofii, Socjologii i Dziennikarstwa Uniwersytetu Gdańskiego oraz w Instytucie Ekonomicznym Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Elblągu. Stara się o habilitację, ale nie za wszelką cenę. Jest autorem bloga Rozmaitości WZ. Mieszka w Gdańsku.