Doboszyńscy

Magdalena Bajer

Kiedy Janina i Leon Doboszyńscy wysiedli z pociągu w Warszawie, przybywając – via Białystok – z okolic odciętych nową granicą, pani profesor Anny, która opowiadała mi rodzinne dzieje, nie było jeszcze na świecie; matka spodziewała się pierwszego potomka.

Przywieźli stos bagaży w skrzyniach oraz walizkach, ale więcej jeszcze zasobów niewidzialnych – pamięci o gruzińsko-polskiej przeszłości pokoleń Kokoczaszwilich, Iwaszkiewiczów, Doboszyńskich, której skarbnicą i strażniczką była babcia Barbara-Bebi, córka właściciela aptek i doktora farmacji z Kutaisi. Drugi raz w życiu przyszło jej zmienić ojczyznę – przybywając z Gruzji do litewskiego (w granicach przedwojennej Polski) majątku męża, po rosyjskiej rewolucji i znowu, po drugiej wojnie światowej, rozpoczynając miejski żywot daleko stamtąd.

Od prababki Anny Doboszyńskiej jej imienniczka, przyszła pani profesor, dostała książkę księdza Sebastiana Kneippa Wodolecznictwo. Tak leczyć potrzeba , którą pamiętam z lwowskiego domu jako lekturę modną w latach mego dzieciństwa. Może był to prognostyk na przyszłe lekarskie życie?

Pradziadkowie Anna i Hieronim Doboszyńscy, rodzice Ireneusza, dziadka mojej rozmówczyni, mieli dziesięcioro dzieci, z których większość ukończyła studia, w następnym zaś pokoleniu – mimo trudnych warunków i w Gruzji, gdzie znalazł się dziadek, i w Polsce, gdzie części tego pokolenia przyszło dorastać – pojawili się nieliczni lekarze.

Śledząc uczoną tradycję rodziny, jej kontynuatorka wspomina stryja Tadeusza Doboszyńskiego, który po studiach trafił do wojskowej służby zdrowia i przeszedł kolejne etapy drogi naukowej. Jest profesorem medycyny o rzadkiej specjalności, zajmuje się bowiem hiperbarią – reakcją organizmu, zwłaszcza układu ciśnieniowego, na nurkowanie. Mieszkając w Gdyni całe naukowe życie poświęcił badaniu tych skomplikowanych zagadnień.

W rytmie pór roku

W powojennej Polsce życie zaczęło się od nowa. Przygarnięci najpierw przez przypadkiem spotkanych krewnych, państwo Doboszyńscy przeżyli w Warszawie kilka lat. Urodzili się tam dwaj starsi synowie – Wojciech i Marian. Do wybranego niegdyś, dla gospodarowania na swoim, zawodu i rozpoczętych przed wojną studiów rolniczych Leon Doboszyński wrócił w Warszawie a przeniósłszy się do Skierniewic już pracował zawodowo.

Tam przyszła na świat moja rozmówczyni i jej trzeci brat – Piotr. Ojciec kontynuował pracę w jednym z zakładów SGGW, który później stał się samodzielnym Instytutem Melioracji Użytków Zielonych. Jeszcze przed ukończeniem studiów rozpoczął wykłady dla studentów oraz badania naukowe pod kierunkiem prof. Jana Grzymały, wybitnego specjalisty w zakresie łąkarstwa. W r. 1977 został profesorem nadzwyczajnym, pracując w instytucie do osiemdziesiątego roku życia, pełniąc różne funkcje w jego kierownictwie. Zamknął ten okres pionierskim artykułem o dziejach łąkarstwa w Polsce.

Ojcowskie zamiłowania badawcze pozostawiły trwały ślad w pamięci czwórki rodzeństwa. Pani Anna wspomina wyprawy nad Biebrzę, gdzie znajdowała się część instytutu, w porze wiosennych pokosów, z których zbierano próbki traw, aby je suszyć, ważyć, badać cechy morfologiczne, skład chemiczny etc. Z podziwem mówi, że ojciec umiał nazwać niezliczone ich gatunki, podobnie jak świetnie rozpoznawał głosy ptaków, a z melancholią, że ona sama rozróżnia tylko kilka jednych i drugich. Nawet ta niedoskonała znajomość bardzo urozmaicała wakacje spędzane przez nią i braci albo na Mazurach z rodziną stryja albo w Jaworkach koło Szczawnicy, gdzie filia instytutu nastawiona była na łąkarstwo górskie.

Jak mówi pani Anna, badania ojca toczyły się w rytmie pór roku i związanych z nimi przemian „tematu” badań. Dokonał kilku bardzo ważnych odkryć dotyczących uprawy, nawożenia łąk i pastwisk, ochrony roślin.

Pora roku wyznaczała także wizyty dziadka Leona (imię dziedziczone w rodzinie), samotnego brata dziadka Ireneusza, który przyjeżdżał z Lęborka na każde wakacje. W pamięci małej wtedy wnuczki utrwaliło się obserwowanie jak wysoki, szczupły, łysy pan zapalał fajkę… szkłem powiększającym, od słońca.

W dwupokojowym skierniewickim mieszkaniu żyli wówczas rodzice z czwórką dzieci oraz babcia Barbara Kokoczaszwili-Doboszyńska i gość. Rozmowy o przeszłości, teraźniejszości i planach na przyszłość były ożywione, dla dzieci zawsze ciekawe oraz inspirujące. Przypominały, poznane znacznie później, wielogodzinne biesiady z toastami i dysputami przy stołach gruzińskich krewnych, jakich pani Annie w Polsce brakuje.

Podjęty trop

W planach babki trwał niezmiennie imperatyw, aby któryś z jej synów został lekarzem. Kiedy się tak nie stało, skupiła ambicje na jedynej wnuczce, z którą była bardzo zaprzyjaźniona. Dziewczynkę w wieku przedszkolnym uczyła robić… zastrzyki domięśniowe na sobie, co pani profesor wspomina jako bardzo interesujące.

Tak samo reagowała później na widok otwartego złamania własnej nogi podczas wypadku, w którym zginął jej brat. Pobyt w szpitalu opisywała jako bardziej ciekawy niż przykry, co zapewne upewniało babkę, że ziści się jej marzenie.

– Od przedszkola jestem doktor – mówi dzisiaj pani Anna. Nigdy się nie wahała, co do wyboru studiów. Spełnienie niewzruszonego zamiaru okazało się trudniejsze niż myślała – nie dostała się za pierwszym razem na medycynę. Za drugim przyjęto ją na stomatologię w Gdańsku, skąd po dwóch latach przeniosła się na Wydział Lekarski, żeby skończyć studia w Warszawie. Wszystkie kolokwia oraz egzaminy zdawała dobrze i w terminie.

Po studiach wybrała staż w Płocku, gdzie była lekarzem w szpitalu, w przychodni kombinatu petrochemicznego, w pogotowiu. Później poszła na studia doktoranckie, z ukierunkowaniem na pulmonologię, w warszawskiej Akademii Medycznej, o których dowiedziała się trochę przypadkowo.

Poświęcając się tej specjalności przyszła pani profesor rozszerzyła rodzinne spektrum lekarskich zawodów, bowiem w Tbilisi pracuje dwójka lekarzy – wnuki ciotecznej babci, dzieci również lekarzy – psychiatra i ginekolog. Z nimi utrzymuje bodaj najżywsze kontakty, choć jeżdżąc do Gruzji kilka razy w życiu, poznała właściwie wszystkich tam żyjących krewnych. Spotkała także bliską przyjaciółkę babci Barbary, znaną jej ze starej fotografii, uwieczniającej grupę uczennic szkoły dla dobrze urodzonych panien – w długich sukniach – Sonię Cereteli. Mocno starsza pani uosabiała, zdaniem mojej rozmówczyni, wielką kulturę dawnej gruzińskiej inteligencji i „wielką osobistą klasę”. Rodzinne kontakty stanowią dzisiaj ważne przęsło mostów między Gruzją i Polską, umacniają poddawane historycznym próbom wzajemne relacje i poświadczają ową, kilkakroć wspominaną, tradycyjną gościnność. W różnych domach przekonywano ją, że skoro dziad Polak zabrał ze sobą Gruzinkę, babkę Barbarę, wnuczka powinna w Gruzji zostać.

Na pewno...

– Wiedziałam, że muszę skończyć studia, muszę zrobić doktorat i mieć swoje mieszkanie . Rodzice mogli dać trójce dzieci wykształcenie, i bardzo się o to starali. Pani Anna pamięta czasy, kiedy z trudem wystarczało na utrzymanie, ale pamięta także to, że ojciec zawsze zwracał jej pieniądze za kupione książki.

W 1980 r. rozpoczęła pracę w Klinice Pulmonologii warszawskiej Akademii Medycznej. Doktorat poświęcony był badaniom czynnościowym u osób chorych na astmę, co i dzisiaj uważa za problematykę bardzo ciekawą. Przed obroną nie miała tremy, zdając sobie sprawę z wartości swojej pracy, ale pamięta „jak strasznie denerwował się tata”.

Po doktoracie, po uzyskaniu pierwszego i drugiego stopnia specjalizacji z interny, pani Anna zainteresowała się zmianami w płucach w przebiegu twardziny układowej. Przytaczam dokładnie tę nazwę, gdyż badania mojej rozmówczyni były pionierskie, a choroba, choć dosyć rzadka (występuje głównie u kobiet), upośledza nie tylko układ oddechowy. Zmiany dotyczą także serca, nerek, innych narządów. Jest to, jak mówi pani profesor, „choroba pogranicza – dermatologii pulmonologii, reumatologii, interny”. Uciążliwa dla pacjentów i trudna w leczeniu, właściwie nieuleczalna.

Badania prowadzone we współpracy z Kliniką Dermatologiczną przyniosły rozprawę habilitacyjną – pierwszą o tej tematyce. Teraz zajmują się nią także kardiolodzy. Badania prowadzone u stu pacjentów w znaczącym stopniu wzbogaciły obraz twardziny układowej, ale jak mówi autorka, nieznacznie tylko przyczyniły się do polepszenia terapii.

Układanka

Po habilitacji moja rozmówczyni opuściła klinikę, gdzie przepracowała 20 lat. Składając papiery wymagane w konkursie o stanowisko ordynatora w jednym z warszawskich szpitali, poprzedziła to „rozmową” z babcią Bebi, która w tym szpitalu umierała, a której najgorętsze pragnienie wnuczka zdążyła już spełnić z naddatkiem. Zaziemska interwencja okazała się skuteczna, choć opóźniona, bo konkurs odwołano, ale za parę miesięcy nowy dyrektor szpitala zaproponował pani Annie objęcie stuosobowego oddziału wewnętrznego, powstałego z trzech wcześniej istniejących.

Siedmioletnia praca z zespołem, który pani profesor wspomina bardzo serdecznie, przyniosła postęp w badaniach naukowych, do których wciągała młodych współpracowników, co w miejskim szpitalu nie jest częste, a zawsze bywa trudne. W tym zespole powstało sporo opublikowanych prac, jego członkowie wyjeżdżali na międzynarodowe kongresy z referatami.

– Dla mnie praca naukowa to jest rozrywka intelektualna. Rodzaj układanki; złoży się – nie złoży, pasuje – nie pasuje, miałam rację czy nie?

Zawodowe i naukowe życie pani prof. Doboszyńskiej jest układanką dobrze złożoną. Osiem lat temu została kierownikiem Zakładu Pielęgniarstwa Klinicznego w Warszawskim Uniwersytecie Medycznym. Ma już doktorantki, jedna z nich przygotowała pracę z zakresu opieki paliatywnej, która stanowi przedmiot zainteresowania promotorki od początku jej pracy lekarskiej. – Przeżyłam różne etapy podejścia do osób umierających, jak ten, gdy chorym na nowotwory wpisywano do karty fałszywą diagnozę, a ich rodzinom oznajmiano rzeczywistą. Byłam temu przeciwna, uważając zawsze, że opieka paliatywna nie powinna się ograniczać do łagodzenia objawów choroby, ale być staraniem o zaspokojenie wszystkich potrzeb człowieka – codziennych i duchowych . Stąd idea zespołów terapeutycznych, w skład których wchodzą: lekarz, pielęgniarka, psycholog, czasem prawnik, pracownik socjalny, ksiądz. Takiej opieki wymagają ludzie w końcowym stadium choroby nieuleczalnej, nie tylko nowotworowej, ale np. przewlekłej obturacyjnej choroby płuc, która była przedmiotem badań pani profesor. Ona sama jest wolontariuszką w warszawskim Hospicjum Społecznym od momentu jego powstania. Obserwując pracę pielęgniarek upewnia się, czego można nauczyć, co musi być cechą charakteru, predyspozycją, wewnętrznie ugruntowaną postawą wobec innych. To ostatnie waży chyba więcej, a powinno być wsparte – poza wiedzą medyczną – znajomością tradycji zawodu, w którym są piękne i ważne, także rodzime wzory. ☐