Czarna skrzynka z kciukiem do góry

Henryk Hollender

A zatem wiadomo już mniej więcej, że polityka naukowa w Polsce ma być oparta na pomiarach. Pomiar umożliwia porównanie. Tam, gdzie trzeba jakoś ocenić dzieło jednostkowe, które się do pomiaru nie nadaje (na przykład nie mogło jeszcze uzyskać żadnych cytowań), musimy pozyskać narracje zwane opiniami czy recenzjami. Robimy to z największą ostrożnością i dbałością o odpowiednią dywersyfikację źródeł. Zdaje się, że to dla twórców tej polityki moment prawdziwie przykry: recenzja jest zbyt subiektywna jak na bezlitosne bezosobowe piękno tego systemu. Jesteśmy już przecież blisko skonstruowania czegoś w rodzaju czarnej skrzynki, która – załadowana odpowiednimi danymi – wydaje przez pewien czas cichy szum, po czym wysuwa się z niej kciuk obrócony do góry lub do dołu i nieruchomieje, a operację tę można powtórzyć dopiero przy następnej ocenie.

Piękno polega tu między innymi na tym, że skrzynka działa mniej więcej za darmo: uzyskujemy ją albo jako dodatek do produktów, za które rząd (chwała rządowi) i tak jest skłonny płacić, albo jako jedno z narzędzi otwartego Internetu. Innymi słowy, instytucja naukowa może w ciągu minut obliczyć wskaźnik h dla wszystkich swoich pracowników bądź publikowanych przez siebie czasopism, lub siebie samej, albo wartość (mierzoną czynnikiem wpływu) wszystkich czasopism, w których pracownicy publikowali. Choć aparat wykonawczy tej operacji – składający się częściowo z bibliotekarzy, częściowo zaś z urzędników i urzędniczejących młodych uczonych – powstanie liczny jak szarańcza, jej zasadnicze narzędzie, czyli skrzynka, będzie tanie, szybkie i bezstronne. Nie przyjmie reklamacji, nie uwzględni odwołań.

Rozmawiam z osobą z jakiegoś pierwszorzędnego uniwersytetu, co ona powie o tym, jak jest oceniana? Ona nie słyszała, żeby ktoś chciał jej liczyć wskaźniki, jest oceniana przez dwunastu recenzentów, a skojarzenia z pewnym filmem są naciągane. Albo i nie. Być może na sąsiednim, równie dobrym uniwersytecie, mają jednak właśnie czarną skrzynkę, do której zasysają dane prosto z Web of Science, z Journal Citation Reports czy ze Scopusa, i unikają recenzentów. Na innym jeszcze, być może, kwalifikuje się na wyższe stanowiska wyłącznie członków rodzin zasłużonych profesorów, bo nikt inny nie zasługuje na zaufanie. Na kolejnym, kto wie, dobierają same matrylinearne córy Narodu Tlingit albo coś w tym stylu, bo to zdolne dziewuchy i nie ma co szukać po omacku. Dobry uniwersytet ma swoje kryteria i nie musi się ich obawiać, jest do nich przekonany, dopóki opinia i kandydaci są przekonani do niego. W Polsce taka różnorodność tylko by generowała chaos i otwierała drogę do nadużyć. Obecna reforma, wdrażana pod sztandarem jakości, jest zaledwie dramatyczną pogonią za twardymi kryteriami, obiektywnością i uczciwością. Te zasady, nim przyniosą efekty, także stłamszą innowacyjność, która, jak to już dało się wielokrotnie poznać, nie chce się podzielić na dobrą i złą, elitarystyczną i egalitarystyczną, i marnieje w karnym dwuszeregu.

Ale marnieje nie dlatego, by nowy system nie miał charakteru wolnorynkowego, a jakże, będzie go miał, nikt przecież nie zmusza innych autorów, żeby czytali twoje artykuły. Tylko że zaistnieje tyle okoliczności dodatkowych, poza programem napędzającym czarną skrzynkę, że „aparat wykonawczy” (jak wyżej) i jego przełożeni rzucą się do zalepiania ad hoc nieszczelności i dorabiania brakujących ogniw w tym flowcharcie. I będą to robili tak jak umieją: bez ogarniania całości, bez kultury prawnej, bez troski o cele strategiczne, działając w wielkim stresie, że się posypie wielka operacja, która miała „nareszcie” coś zmienić. Powstanie cały kompleks, w którym innowacyjność będzie tylko formalnym priorytetem.

Takie na przykład czasopisma z zakresu STM, wydawane tradycyjnie po polsku. Było tego sporo, byli autorzy i czytelnicy, czasem nawet poza granicami kraju. Można sobie wyobrazić, że niektóre publikowane tam prace pozostawały w rozmaitej, czasem pewnie i znacznej odległości od tzw. nauki światowej, która – zgódźmy się – była i jest jedna. Zapewne w dużym stopniu wynikały z badań dublujących poczynania wysoko publikujących kolegów. Może nawet tworzono je bez odpowiednich lektur, a tym samym i wiedzy o najnowszych konstatacjach i twierdzeniach. W rodzących się z ich kumulowania podręcznikach akademickich krzepłyby wówczas inne nieco treści niż te, których nauczano w Sztokholmie albo Dublinie. Trzeba by badań porównawczych, żeby to ustalić, i to żmudnych, bo podręcznik, dajmy na to, farmakologii czy budownictwa lądowego to jednak nie historia i nawet nie ekonomia. Ktoś się z tego uczył, budował mosty, leczył chorych… może trochę inaczej niż w innych krajach. Cóż, poza Polską nigdzie bodaj nie podano ludności po katastrofie czarnobylskiej w 1986 r. płynu Lugola. Ale może podawano co innego, o czym nie wiemy. Teraz reforma nauki mówi ci to, czego już nie mówią swoim adeptom ekonomiści i specjaliści od zarządzania: bądź pierwszy, masz na to szansę. Droga na szczyt jest jedna, jeden mechanizm cytowania i bycia cytowanym albo plajtowania. Mały obieg, w którym mógłbyś się schronić – publikacje, które nie muszą mieć światowej cytowalności, ale muszą mieć stabilne audytorium – jest likwidowany na naszych oczach. Chociaż stabilne audytorium wcale nie musiało być bezkrytyczne.