Rowerem

Marek Misiak

Poprzedni tekst stanowił swego rodzaju apel do pieszych – aby zwracali większą uwagę na sposób przemieszczania się po mieście, w trosce o bezpieczeństwo własne i rowerzystów. Dziś chciałbym zwrócić się do rowerzystów i kierowców. O ile animozje między pieszymi i rowerzystami kończą się na ogół na szybkich wymianach zdań na ulicach, to starcia między cyklistami a kierowcami przenoszą się na dziesiątki forów internetowych i rozpalają emocje do czerwoności. Spory rowerzystów i pieszych koncentrują się na zagadnieniach praktycznych – jak jeździć/chodzić, żeby było bezpiecznie. Batalie kierowców i cyklistów szybko zahaczają o kwestie ideologiczne, bywa, że ujawniają wręcz czyjąś filozofię życia, obraz świata, preferowany wzorzec męskości lub kobiecości. Interesujące – biorąc pod uwagę fakt, że zaczyna się od tego, jak bezpiecznie dotrzeć na uczelnię czy do pracy.

Fundamentaliści

W dyskusjach takich ujawnia się np. pewien konkretny typ rowerzysty. To człowiek bywały w świecie – zwiedził wiele krajów Zachodniej Europy, a nierzadko był tam na stypendium lub wręcz kilka lat mieszkał i pracował. Rower to dla niego nie tyle hobby, co sposób życia. Inwestuje – ma dobry rower (nierzadko złożony z indywidualnie dobranych przez właściciela części), kask, światła, odblaski, specjalną odzież za ciężkie pieniądze. Mogłoby się wydawać – rowerzysta idealny. A jednak w dyskusjach okłada nie tylko kierowców (tych nie akceptuje z definicji – to „blachosmrodziarze”, których miejsce jest co najwyżej na autostradzie), ale też większość, nie tak jak on „fachowych”, rowerzystów. To człowiek przede wszystkim wiecznie niezadowolony. Ścieżki rowerowe w polskich miastach nazywa „śmieszkami”, nie spełniają one bowiem wyśrubowanych standardów, które poznał na Zachodzie. Zamiast choć raz podziękować władzom miasta, w którym mieszka za to, że inwestują ciężkie pieniądze w rozbudowę infrastruktury rowerowej, wciąż wyśmiewa i narzeka. A potem płyną zdziwione głosy, że rowerzyści są niewdzięczni i wciąż chcą więcej. Inni rowerzyści to dla niego laicy i amatorzy. Nie mają prawa zwrócić mu na nic uwagi, bo a) nie byli w Holandii, b) jeżdżą na rowerze w zwykłym ubraniu, c) śmią nawoływać do kompromisu z kierowcami, pieszymi czy kimkolwiek innym.

Takim ludziom chciałbym powiedzieć tylko jedno: uświadommy sobie, że jesteśmy w Polsce, nie w Niemczech czy Holandii. To kraje bogatsze od nas, o zupełnie innej kulturze. Oczekiwanie, że Wrocław czy Warszawa staną się dla rowerzystów drugim Amsterdamem, jest utopią. A maksymalizm wymagań i marudzenie do momentu, gdy spełni się ta wizja, jest po prostu niekonstruktywne. Przez ostatnich 10 lat w infrastrukturze rowerowej w Polsce nastąpiły kolosalne zmiany. Doceńmy to, zamiast wciąż krytykować w przerwach między śmiganiem po mieście w kasku za 500 zł na rowerze za 2500 zł. Ktoś może woleć damkę za 300 zł i jeździć na niej w dżinsach i swetrze. Jego prawo. Jest takim samym rowerzystą, jak nasz „specjalista”.

Wśród kierowców również zauważyć można typ dyskutanta, którego nikt i nic nie przekona. To człowiek przekonany, że przyszłością jakiejkolwiek komunikacji są prywatne auta. Jego postawa udowadnia tylko cywilizacyjne zapóźnienie Polski wobec zamożniejszych od niej krajów. Mamy takie same samochody – ale nasze podejście do nich było na Zachodzie normą jakieś 30-40 lat temu. Taki dyskutant twierdzi, że na rowerach jeździ się na wsi lub były one dobre dla robotników za Gomułki. Teraz każdy dorosły człowiek powinien mieć prywatny samochód. Rower to sprzęt rekreacyjny, dobry do lasu albo parku, ale niebędący środkiem transportu, tylko zabawką. Rozbudowę infrastruktury rowerowej takie osoby traktują jako próby zawracania Wisły kijem – podobnie jak zamykanie dla prywatnych samochodów centrów wielkich miast. Czują się nowocześni, bo mają auto – ale nie zdali sobie jeszcze sprawy, że na Zachodzie tendencja jest dokładnie odwrotna od ich sposobu myślenia.

Nikt nie twierdzi, że posiadanie prywatnego auta jest złe. W wielu sytuacjach bardzo ułatwia ono życie, a w niektórych (np. gdy ma się małe dzieci) jest wręcz niezbędne. Ale przy współczesnym stopniu zmotoryzowania społeczeństwa trzeba pogodzić się z tym, że nie wszędzie będzie można nim wjechać i podjechać pod same drzwi.

Stereo-typy

W wirtualnych, a nierzadko i realnych sporach ujawnia się często charakterystyczne dla naszej kultury postrzeganie samochodu jako jednego z atrybutów męskości. Mężczyzna niemający auta bywa postrzegany jako niepełnowartościowy lub dziwak. Sam biorę obecnie udział w kursie nauki jazdy i z niejednych ust już słyszałem: „No, jak zrobisz prawko, to nie będziesz już musiał jeździć wszędzie rowerem. Kupisz sobie auto”. Gdy odpowiadam, że owszem, kupię sobie samochód, ale na co dzień (np. do pracy czy do dziewczyny) nadal będę jeździł rowerem, bo to lubię (również w zimie), reakcją jest szok. Najczęściej mój rozmówca nawet nie próbuje argumentować – to, że oczywistym środkiem lokomocji dorosłego, pracującego mężczyzny jest prywatny samochód, jest dla niego równie naturalne jak oddychanie. Osobiście myślę, że dobra kondycja, odporność na warunki pogodowe oraz umiejętność czerpania przyjemności z czegoś, co na pierwszy rzut oka nie jest zbyt komfortowe, jest bardziej męskie niż prowadzenie samochodu.

Swoją drogą, fascynujący jest zakres stereotypów związanych z jazdą na rowerze w mieście. Jak to ze stereotypami bywa, rozpowszechniają je ci, którzy danej rzeczy nigdy w praktyce nie próbowali i opierają się wyłącznie na swoich wyobrażeniach. Rozprawmy się więc z tymi stereotypami krótko. 1. Na rowerze da się jeździć w zimie – wystarczy goreteksowa kurtka, czapka i rękawiczki do jazdy na motocyklu. Jeśli ktoś próbuje jeździć w kożuchu i skarży się, że się poci, albo jeździ we włóczkowych rękawiczkach i narzeka, że marzną mu ręce – przykro mi, ale jest sam sobie winien. 2. Na rowerze da się jeździć w deszczu – są odpowiednie peleryny i są skuteczne. 3. Na rowerze da się jeździć po śniegu – to kwestia odpowiedniej techniki jazdy. Jeżdżę w zimie od 15 lat i nie jest to dla mnie bardziej niebezpieczne niż w innych porach roku. 4. Rowerzysta bardzo się poci – zapobiega temu tzw. bielizna termoaktywna, która wcale nie jest droga.

Można też wskazać pewien charakterystyczny rodzaj dyskutanta reprezentującego pieszych. Dla takiej osoby wzorcem jazdy na rowerze jest przejażdżka po parku w spacerowym tempie. Wszelka szybsza jazda to nieodpowiedzialne piractwo. To właśnie takie osoby postulują ograniczenie szybkości rowerów na ścieżkach rowerowych, wprowadzenie możliwości chodzenia przez pieszych po ścieżkach rowerowych czy ograniczenie szybkości rowerów na chodnikach do 5-6 km/h. Odniosę się tylko do tej ostatniej propozycji: 5 km/h to prędkość żwawo idącego człowieka. Jadący z tak małą szybkością rowerzysta może mieć kłopoty z zachowaniem równowagi, a zatem – gdyby taki zaraz wprowadzono, przemieszczanie się po mieście na rowerze straciłoby sens. Rolą infrastruktury rowerowej jest umożliwianie cyklistom szybkiego przemieszczania się po mieście. Rowerzysta, który chce pojeździć w spacerowym tempie, jedzie do lasu lub parku.

Miejsce dla cyklisty

Rowerzysta nie jest i nigdy nie będzie uczestnikiem ruchu drogowego równorzędnym wobec samochodów – nie dysponuje ani odpowiednią szybkością, ani masą. Można, rzecz jasna, wzruszyć pogardliwie ramionami i powiedzieć, że ulice są dla aut i że nikt nie każe jeździć na rowerze. Ale to właśnie jest zawracanie Wisły kijem – rowerzystów będzie tylko coraz więcej, chowanie głowy w piasek nic nie da. Tworzenie śluz rowerowych czy kontrapasów to nie są nieuzasadnione koncesje na rzecz głośno krzyczącej garstki, tylko dostosowywanie się przez władze do ogólnoeuropejskiego trendu. Trzeba tworzyć ułatwienia w przepisach i chronić rowerzystę na drodze – oczywiście w granicach rozsądku. Rowerzyści powinni być świadomi, że z jednej strony mają prawo znajdować się na jezdni, z drugiej jednak – że nie na każdej i że sposób jazdy trzeba dostosować do faktu, że samochód jest po prostu cięższy i szybszy. I że kierowca również ma prawo możliwie szybko dotrzeć do celu.

Wśród kierowców często pojawia się argument, że rowerzyści będą się mogli czegokolwiek domagać (dróg dla rowerów, kontrapasów, śluz itp.), gdy zaczną płacić podatek drogowy. Taki sposób myślenia tylko z pozoru jest logiczny. Po pierwsze, na drogi składamy się wszyscy, bo idzie na nie część PIT płaconego przez każdego podatnika, a nie tylko podatki ukryte w cenach paliw. Po drugie, warunkiem płacenia przez cyklistów podatku drogowego byłoby wprowadzenie obowiązku rejestracji rowerów, a tego praktycznie w żadnym kraju się nie praktykuje. Rower jest urządzeniem zbyt tanim i łatwo zbywalnym, a jego prowadzenie jest zbyt proste (co przekłada się na to, że może go używać praktycznie każdy), aby obowiązkowa rejestracja rowerów zdała egzamin. Po trzecie, władze państwowe nie tworzą różnego rodzaju ułatwień tylko dla tych grup społecznych, które są w stanie za to zapłacić, ale dla tych, które tego potrzebują. Taka jest właśnie funkcja państwa – świadczenia od niego otrzymują nie tylko ci, którzy płacą podatki, a zakres tych świadczeń nie jest związany z wysokością płaconego podatku.

Generalnie rzecz biorąc, dyskusje na temat miejsca rowerzysty w ruchu miejskim przywodzą mi na myśl grę w tenisa – każdy stara się przerzucić piłkę jak najszybciej na stronę oponenta. Dla pieszych rowerzysta to pojazd, a zatem jego miejsce jest na ulicy. Dla kierowców cyklista nie jest równorzędnym uczestnikiem ruchu – jest powolny i delikatny – więc z chęcią wyprawiliby go na chodnik. Oczywiście ideałem byłoby, gdyby wszędzie i zawsze była ścieżka rowerowa, ale to nierealne. I piesi, i kierowcy muszą iść na kompromisy i godzić się z obecnością rowerzysty na „swoim terenie”. Obawiam się, że przemieszczanie się rowerem to nie przejściowa eko-moda lub wynik biedy. W dobie kryzysu ekonomicznego i wyczerpujących się powoli złóż paliw liczba cyklistów będzie tylko wzrastać. ☐