Doboszyńscy

Magdalena Bajer

Kiedy Anna Doboszyńska, dzisiaj pani profesor, która opowiadała mi rodziną historię, była na drugim roku medycyny, umarła jej babka. „Umarła spokojna, że ja już na pewno będę lekarzem”. Sama pani Anna była tego pewna dużo wcześniej, ale wybór przypisuje w znacznej mierze właśnie babci, z którą bardzo się przyjaźniła. Długim rozmowom wnuczka zawdzięcza także pamięć o przodkach – geograficznie dalekich, a serdecznie bliskich. Zasługą babcinych wspomnień jest poszerzanie tożsamości potomków, co owocuje tak potrzebnym dzisiaj budowaniem mostów – intelektualnych oraz duchowych – między narodami, w których rodzinom inteligenckim przypadła rola chronienia w złych czasach, a rozwijania i upowszechniania w lepszych, wartości stanowiących fundament dorobku kulturalnego gromadzonego przez stulecia.

Mazurki po gruzińsku

„Babcia była Gruzinką, urodzoną w Kutaisi, jako jedna z pięciu córek Lewana Kokoczaszwili i Zofii Iwaszkiewiczówny, córki zesłańca z 1830 roku”. W tym jednym zdaniu pani profesor mieści się cały splot rodzinno-narodowościowy, a bardziej precyzyjnie opisała te sprawy jej córka chrzestna, Justyna Kowalowa (żona europosła Pawła Kowala), w pracy magisterskiej poświęconej losom Polaków w Gruzji. Dotarła do tamtejszej rodziny i znalazła… przepisy kuchenne pisane ręką prababki mojej rozmówczyni. Córka polskiego powstańca zapisała po rosyjsku, że do mazurka orzechowego (mazurki nie są popularne w Gruzji) potrzebne są «oriechi italianskije», które tam nazywa się «grecziskije»”. Językowy przyczynek do polskiego pochodzenia autorki, która pewnie odziedziczyła przepisy, cieszy prawnuczkę.

Barbarę Kokoczaszwili-Doboszyńską nazywano w domu pani Anny Bebi (po gruzińsku babcia) albo Bebisią, a była w tym domu osobą bardzo ważną. Opowiadała o swoim dzieciństwie, o zwyczajach, czasem innych niż w Polsce, czasem bardzo podobnych, o ojcu, który był właścicielem kilku aptek w Kutaisi i Batumi.

Pod koniec XIX w. uzyskał doktorat na podstawie rozprawy zatytułowanej Wpływ temperatury ciała na pracę narządów wewnętrznych. Tekst (po rosyjsku) i kopia dyplomu doktorskiego pradziadka pani profesor są w rodzinnym archiwum. Jest tam również starannie opracowane drzewo genealogiczne gruzińskiej części rodziny, sporządzone dzięki synowi najmłodszej siostry Bebi, zaprzyjaźnionemu z wszystkimi polskimi krewnymi i koligatami, który zmarł kilka lat temu. Widać na nim, jak splatały się losy rosyjskie, polskie, gruzińskie od XVIII wieku po XX, pośród historycznych przemian, nowego wytyczania granic, wzajemnych wpływów narodów tej części Europy.

Kokoczaszwili byli rodziną inteligencką. W pokoleniu babki większość jej przedstawicieli miała wyższe wykształcenie, w następnym pojawili się lekarze. Córka najmłodszej siostry babci Doboszyńskiej została psychiatrą, a jej z kolei dzieci – kuzyni pani profesor Anny – są lekarzami różnych specjalności w Tbilisi. Ona sama zapoczątkowała medyczną tradycję po polskiej stronie, na czym tak bardzo zależało Bebi, może dlatego, żeby ten wolny, tj. niepodlegający historycznym zmiennościom, zawsze jednoznacznie pożyteczny zawód łączył obie narodowe linie.

Chwile przed burzą

Pradziadek Leon (Lewan) Kokoczaszwili był chrzestnym ojcem swego wnuka, także Leona, urodzonego w r. 1918 w Kutaisi. W r. 1920, kiedy Gruzja ostatecznie utraciła niepodległość, stając się na długo częścią sowieckiego imperium, dziadek przyszłej pani profesor postanowił wrócić na Wileńszczyznę do rodzinnego majątku – z piękną gruzińską żoną Barbarą i synem. Młodszy syn, stryj pani Anny, przyszedł na świat w Polsce.

Część podzielonej między dziesięcioro dzieci wielkiej posiadłości, jaka przypadła Ireneuszowi Doboszyńskiemu, stanowiło około 300 hektarów lasów, łąk i pól. Wszystko było zaniedbane wskutek wieloletniego opuszczenia przez właścicieli. Rychło zagospodarowany na nowo majątek pozostał we wspomnieniach ojca mojej rozmówczyni Arkadią jego dzieciństwa. Matka, która przybywszy do Polski nie miała żadnego doświadczenia w prowadzeniu domu, przez kilkanaście lat, dramatycznie zakończonych wybuchem wojny, nauczyła się doskonale gotować, robić przetwory, hodować pszczoły, zarządzać całym gospodarstwem.

Pośród przyrody, której piękno znają choćby z Pana Tadeusza także ci, którzy nigdy tych stron nie odwiedzili, powstał – dzięki babce Barbarze – żywy ośrodek kultury, spotkań towarzyskich, ale także miejsce pomocy, jakiej potrzebowała okoliczna ludność w różnych życiowych przypadkach.

Pani dziedziczka na tyle opanowała polski, że mogła pisać podania, skargi i inne potrzebne teksty, a że była siostrą Czerwonego Krzyża (dziś powiemy: wolontariuszką), robiła opatrunki i zastrzyki. Wracając do tamtych czasów, znanych jej z pełnych sentymentu wspomnień ojca, pani profesor podkreśla te zasługi babki i te cechy jej charakteru, jakie pozwoliły w nowej ojczyźnie znaleźć pole działania dla trafnie rozpoznanego celu i dla aktywności skierowanej ku otoczeniu. Zapewne nie były wyjątkowe, wiele dworów świadczyło pomoc biednej, zapóźnionej cywilizacyjnie okolicy, ale podjęcie tej roli przez młodą osobę, przybyłą z innych warunków, trzeba w dziejach rodziny odnotować z uwagą. Pewnie w działaniach babci, zwłaszcza tych na rzecz higieny i zdrowia, tkwiło źródło jej usilnego pragnienia, żeby Anna została lekarzem, a wyobrażenie lekarza wiązało się wtedy z ofiarnością i wrażliwością społeczną.

Myślę, że jest w tej gruzińsko-polskiej biografii również bardziej uniwersalny przekaz, dotyczący wspólnych cech etosu inteligenckiego w tych narodach, gdzie warstwa ludzi wykształconych pełniła rolę przewodnika po świecie, który przedstawiciele tej warstwy znali i rozumieli lepiej niż reszta społeczeństwa.

Pamiątki z minionego świata

Pani profesor ma fotografię zrobioną z okazji ukończenia przez babkę Barbarę szkoły dla dobrze urodzonych panien. Widać na niej grupę absolwentek w sukniach białych, inne w czarnych. Pierwsze to córki książęcych rodów, drugie też dobrze urodzone, ale bez klejnotów herbowych.

W tym momencie naszego spotkania zamyśliłam się, tracąc na chwilę z uwagi słowa o dalszych dziejach Doboszyńskich w międzywojniu. Przypomniały mi się, niezwykle żywo, lektury „dla pensjonarek”, pochłaniane podczas okupacji w maleńkim miasteczku na Rzeszowszczyźnie, dokąd rodzice uciekli ze Lwowa. Książki pożyczała mi starsza o kilka lat, prawdziwa przed wojną pensjonarka, również tułaczka. Był to kilkutomowy cykl powieści rosyjskiej autorki Lidii Czarskiej (Czuriłowej) z główną bohaterką księżniczką gruzińską Dżawaha, która niezrównanie jeździła na koniu, walczyła z górskimi rozbójnikami, broniła słabych i nie mogła znieść konwenansów obowiązujących na pensji w Carskim Siole. Wartość artystyczna tych utworów jest nikła, ale obrazy kaukaskiej przyrody, obyczajów i w pałacu, i w aułach oraz wzory prawości mieszkańców jednych i drugich trwale zapadają w pamięć, budząc pragnienie podobnych przeżyć i chęć naśladowania bohaterki. Pomyślałam sobie, że pani Barbara Doboszyńska, choć na szkolnym zdjęciu w czarnej sukience, była dla swojej wnuczki księżniczką Dżawaha, mimo że pani profesor pewnie nie czytała zapomnianych powieści.

Leon Doboszyński miał pierwszy w okolicy rower, który dostał na pocieszenie po… niezdaniu do kolejnej klasy. Szkołę jednak skończył, po czym odbył służbę wojskową – w rodzinnym archiwum jest jego piękne zdjęcie w mundurze. Córka pamięta, jak powtarzał, że jest to patriotyczny obowiązek, który trzeba wypełnić przed rozpoczęciem dorosłego życia. Następnie zapisał się na studia rolnicze na Uniwersytecie Stefan Batorego, przewidując, że będzie do końca życia gospodarował w swoich włościach, a do tego powinien być dobrze przygotowany. Podobnie postępowało wielu ziemiańskich synów.

Studia niedługo przerwała wojna. Leon Doboszyński wstąpił do AK, jak większość rówieśników z jego sfery, jak sporo kolegów studentów, których świat przestał istnieć.

W 1942 r. gestapowcy aresztowali dziadka mojej rozmówczyni. Zamkniętego w jakiejś okolicznej piwnicy, pilnujący chłop, znajomy pana dziedzica, namawiał do ucieczki, którą chciał umożliwić. Więzień jednak odmówił, tłumacząc: nie zrobiłem nic złego, za co mieliby mnie karać? Jakże częste było takie zdumienie, większe od strachu – ludzi wyrosłych w odwiecznie zdawało się utrwalonych zasadach cywilizacji, skonfrontowanych nagle z barbarzyństwem. Ireneusz Doboszyński został rozstrzelany z grupą okolicznych ziemian.

Starszy syn, niedoszły agronom, w czasie okupacji pracował w wileńskiej fabryce butów jako krojczy. W fabrycznej administracji pracowała panna Janina Wołczak, córka „świetnego kolejarza”, kierownika pociągów. W lutym 1945 r. wzięli ślub. Najstarsza z czwórki rodzeństwa, mama pani profesor Anny, kończy w tym roku 90 lat, żaden z jej trzech braci już nie żyje.

Małżeństwo ustatkowało skłonnego do flirtów młodego Leona Doboszyńskiego. W powojennym domu bywały dawne przyjaciółki ze swoimi czasem mężami i potomkami, przyjmowane serdecznie, a długotrwałe małżeństwo swoich rodziców najmłodsze ich dziecko, Anna, ocenia lapidarnie i jednoznacznie: „Żadne z nich nigdy nie miało żadnego innego życia”. Ojciec zmarł dwa dni po sześćdziesiątej drugiej rocznicy ślubu – daleko od kościoła nad Wilejką, gdzie ślub brali, daleko od dworu, w którym się wychował, dokąd pojechał raz tylko, by więcej nie patrzyć na ruinę i spustoszenie.

To życie, które dla Janiny i Leona Doboszyńskich rozpoczęło się, gdy wysiedli na dworcu w Warszawie – z dobytkiem, którego nie mieli gdzie złożyć – było zupełnie inne od poprzedniego i zapewne od wyobrażeń obojga. Powtórzyły się w nim jednak główne watki tradycji – i gruzińskiej, i polskiej, spełniły podstawowe zamierzenia i ambicje. Usłyszałam o tym w drugiej części opowieści pani profesor, którą przedstawię w następnym numerze.

Wędrówki mieszkańców Europy Środkowowschodniej w dwu minionych stuleciach były często niechciane, odbywane pod dyktando historii. Może te dramatyczne wygnania, szukanie nowych miejsc życia, spotkania na tułaczych szlakach, wykształciły, przekazywane w odmienionych warunkach potomkom, cechy potrzebne dzisiaj – do świadomego dzielenia się z innymi tym, co rodzime, o co już nie trzeba się lękać, do śmiałego proponowania i przyjmowania propozycji, do czerpania ze wspólnej kultury. Babcia Barbara, Bebi, z pewnością, choć nie definiując, przekazała to wszystko wnuczce. ☐