Deregulacja szansą przyszłych absolwentów
Dyskusja nad dereglamentacją zawodów regulowanych staje się jednym z dominujących wątków debaty publicznej. W dyskusji tej zbyt rzadko jednak wybrzmiewa argument o istocie planowanych zmian dla sytuacji na rynku pracy osób, które obecnie studiują. Debata skupia się na jałowych przepychankach, czy dany zawód może wykonywać osoba kompetentna, czy też nie. Są one oparte na głęboko wrytym w polską mentalność przeświadczeniu, że tylko sztywna regulacja ustawowa jest w stanie zapewnić jakość i prestiż, przeświadczeniu nieadekwatnym do rzeczywistości. A szkoda, bo właśnie aktualni studenci mogą być głównymi beneficjentami proponowanych zmian, które likwidują, nierzadko absurdalne, bariery w dostępie do zawodów.
Praktycznie każdy artykuł dotyczący deregulacji przytacza dane Komisji Europejskiej, według których Polska przoduje w Unii Europejskiej pod względem liczby zawodów regulowanych. Zgodnie z metodologią przyjętą przez Komisję, w Polsce funkcjonuje obecnie 368 zawodów regulowanych. Niezależnie od sposobu sporządzania aktualnej listy zawodów regulowanych, około jednej trzeciej tych profesji wiąże się z uzyskaniem wykształcenia wyższego oraz nierzadko posiadaniem kilkuletniego doświadczenia zawodowego, odbyciem dodatkowych kursów, staży, aplikacji czy też koniecznością zdania egzaminu.
Łatwiej na rynku pracy
Jednym z kluczowych motywacji dla dereglamentacji zawodów regulowanych jest sytuacja absolwentów na rynku pracy. Według danych z ostatniego kwartału 2011 r., pracy nie miało 18,2 proc. absolwentów uczelni, zaś średni okres wejścia absolwentów uczelni na rynek pracy wynosi prawie 10 miesięcy, a w przypadku zawodów regulowanych sięga średnio dwóch lat. Główne działania o zasięgu długofalowym powinny być oczywiście skierowane na większe dostosowanie oferty edukacyjnej do oczekiwań pracodawców i kształtowanie kompetencji kluczowych, a także na reformy strukturalne dotyczące rynku pracy. Nie zmienia to jednak faktu, iż deregulacja jest jednym z najbardziej koniecznych działań na rzecz ograniczenia barier w dostępie do rynku pracy dla absolwentów uczelni, gdyż wiąże się z obiektywnym skróceniem okresu wejścia na rynek pracy w określonych zawodach.
Na tym nie kończą się potencjalne korzyści dla absolwentów płynące z deregulacji. Dereglamentacja powinna ograniczyć zjawisko eliminacji z rynku adeptów niektórych zawodów, którzy posiadają dyplom uczelni, jednakże nie są w stanie poświęcić dodatkowych lat swojego życia oraz środków finansowych na zdobywanie kolejnych kwalifikacji wymaganych na podstawie restrykcyjnych przepisów. W przypadku niektórych profesji zmniejszy też w dużym stopniu proceder faktycznego limitowania miejsc pracy przez osoby z danej branży, które uczestniczą w postępowaniu kwalifikacyjnym, m.in. w roli egzaminatorów. Będzie też okazją do ograniczenia zjawiska wyzysku, polegającego m.in. na zastępowaniu etatowych pracowników przez stażystów i praktykantów, którzy, co gorsza, bardzo często odbywają praktykę bezpłatną, a czasami muszą wręcz sami zapłacić za możliwość jej odbycia. Nie bez znaczenia dla obecnych absolwentów jest też uelastycznienie ścieżki awansu zawodowego.
Przede wszystkim jakość kształcenia
Z perspektywy całego systemu szkolnictwa wyższego istotne jest z kolei inne potencjalne pozytywne następstwo deregulacji, czyli zwiększenie znaczenia odpowiedniej jakości kształcenia przygotowującego do wykonywania danego zawodu. W debacie publicznej często pojawiają się wątki odnoszące się do rzekomego „oszustwa”, polegającego na tym, że studenci marnowali czas idąc na określone studia, studia podyplomowe czy kursy, gdyż zdobyte dyplomy i certyfikaty nie będą już potrzebne. To wyraźnie ukazuje edukacyjną fikcję, polegającą na tym, że główną motywacją do podejmowania studiów było zdobycie „papierka”, co podczas regulowanego procesu kształcenia jest zapewnione, jednakże niekoniecznie przekłada się na jakość edukacji i faktyczne umiejętności osób, którym uprawnienia udało się zdobyć.
Zgadzam się z minister Barbarą Kudrycką, która w artykule Deregulacja zawodów zaczęła się na uczelniach (FA nr 4/2012) napisała, iż „po wdrożeniu Krajowych Ram Kwalifikacji w uczelniach i wprowadzeniu w życie całości reformy deregulacji zawodów przez rząd, ciężar odpowiedzialności za jakość przygotowania do wykonywanych zawodów przejmą w pełni szkoły wyższe”. Oparcie zasad kształcenia na jego efektach, przy jednoczesnej likwidacji centralnej listy kierunków studiów i standardów kształcenia, stwarza możliwości dla zasadniczego przeformułowania przez uczelnie programów studiów, zgodnie z dynamicznie zmieniającymi się potrzebami rynku pracy oraz społeczeństwa. Stwarza także techniczną możliwość dla włączenia do programów kształcenia opisów efektów odnoszących się do wiedzy i umiejętności zdobywanych podczas dodatkowych kursów, studiów podyplomowych, staży, aplikacji czy praktyk. Pracodawcy natomiast zyskali kilka instrumentów realnego wpływu na kształt programu studiów, do których należy zaliczyć m.in. zasady kształtowania programu na profilu praktycznym, udział w ocenie jakości przez PKA.
Mniej regulacji, mniej absurdów
Wkrótce do Sejmu powinien trafić projekt „ustawy o zmianie ustaw regulujących wykonywanie niektórych zawodów”, odnoszący się do tzw. pierwszej transzy zawodów przeznaczonych do pełnej bądź częściowej deregulacji. Objęła ona m.in. pośredników w obrocie nieruchomościami i zarządców nieruchomości, trenerów i instruktorów sportu, przewodników turystycznych i pilotów wycieczek, doradców zawodowych i pośredników pracy, niektórych geodetów i bibliotekarzy, a także, w ograniczonym zakresie, zawody prawnicze.
Projekt mierzy się z restrykcyjnymi wymaganiami kwalifikacyjnymi, warunkującymi możliwość wykonywania zawodów czy też dostęp do określonych stanowisk. Nie trudno znaleźć wśród nich przykłady absurdalne. Nie brakuje ich np. w przypadku przewodników turystycznych. Hipotetycznie profesor historii sztuki, będący pasjonatem historii Gdańska i posiadający Certificate of Proficiency in English, chcąc zgodnie z prawem oprowadzić grupę znajomych profesorów z Wielkiej Brytanii po Trójmieście, musi zapisać się na kurs, który kosztuje 2 600 zł i nie może trwać krócej niż 6 miesięcy, a następnie przystąpić do egzaminu w cenie 240 zł. W przeciwnym wypadku grozi mu kara ograniczenia wolności bądź kara grzywny. Nieuzasadnione bariery czekają także na absolwentów uczelni chcących mieć licencję pośrednika w obrocie nieruchomościami czy zarządcy. Są oni zmuszeni odbyć dodatkowo studia podyplomowe oraz zmierzyć się z obowiązkiem odbycia praktyki zawodowej, która jest odpłatna. O stricte komercyjnym charakterze praktyk, prowadzonych na ogół przez firmy szkoleniowe, świadczą chociażby jej ceny (w przypadku pośrednika oscylujące wokół 2 tys. zł, a zarządcy wahające się w przedziale 2-3 tysiące zł.), różniące się w zależności od stopnia nasycenia rynku w danym regionie, a także różnego rodzaju promocje, jak chociażby rabaty grupowe.
Pierwsze efekty
Debata już odnosi pierwsze sukcesy, ponieważ obnaża charakter studiów na niektórych kierunkach, które mimo tego, że mają przygotowywać do wykonywania określonego zawodu, prowadzone są w zupełnym oderwaniu od rzeczywistości rynku pracy. Dotyczy to m.in. studiów na kierunku prawo, które może skończyć osoba, która nigdy w życiu nie odwiedziła sali sądowej. Ta sytuacja jest z kolei doskonałym pretekstem do utrzymywania aktualnego systemu aplikacji, które często faktycznie są pierwszą okazją do nabycia umiejętności praktycznych w zakresie świadczenia usług prawnych. Pojawiające się nierzadko artykuły prasowe, nie pozostawiające suchej nitki na studiach prawniczych, być może przyspieszą podjęcie wiążących decyzji w ramach trwającej od pewnego czasu debaty nad modelem tych studiów.
Z otwartą krytyką pracodawców spotkał się także, przy okazji debaty nad deregulacją, system kształcenia na kierunku geodezja. Zarzuty pracodawców kierowane pod adresem uczelni mają w tym zakresie charakter fundamentalny i dotyczą istoty działalności geodety: „braku przygotowania absolwentów do pracy w terenie, braku znajomości instrukcji technicznych przez absolwentów, niewystarczającej znajomości przepisów z zakresu prawa” (z listu organizacji geodetów i kartografów z 27 lutego 2012 r. do sekretarza stanu w Ministerstwie Administracji i Cyfryzacji, p. Włodzimierza Karpińskiego). W odpowiedzi na tę krytykę, przedstawiciele branży już przygotowują się do debaty nad modelem kształcenia przyszłych geodetów.
Zręcznie postąpili w tym kontekście architekci. Poluzowanie kryteriów dostępu do zawodu (na całkowitą deregulację nie pozwala prawo UE), nie jest przewidziane w pierwszej ustawie deregulacyjnej, ale być może będzie uwzględnione w kolejnej „transzy”. Izby architektów podjęły działania wyprzedzające, organizując bardzo interesującą i budzącą optymizm konferencję na temat kształcenia architektów, która odbyła się 13 kwietnia br. w murach MNiSW. W jej trakcie przedstawione zostały m.in. propozycje dotyczące zmiany zasad nabywania uprawnień.
W świetle zadań nałożonych na rzecznika praw absolwenta, oczywiste jest podkreślenie w tym artykule roli deregulacji w poprawianiu pozycji absolwentów na rynku pracy. Jednakże, beneficjentem może być cały system szkolnictwa wyższego, o ile wszystkim interesariuszom szczerze zależy na tym, by to jakość wykształcenia była główną kartą przetargową absolwenta na rynku pracy. Jeśli tak jest, to w interesie środowiska akademickiego leży to, by przedstawione w artykule argumenty wybrzmiały w debacie dobitniej. Będzie ku temu okazja. Największa batalia o otwarcie kolejnych 200 zawodów dopiero przed nami.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.
Droga mlodziezy ,tak wam zderegulują jak nam znieśli habilitacje .
Deregulacja niczego nie zmieni i nie spowoduje ułatwienia w dostępie do wykonywania pracy w tzw. zawodach deregulowanych. Jest to kolejne mydlenie oczu społeczeństwu przez władzę. Zniszczono po 1989 r. system szkolnictwa zawodowego i technika, wymuszające zdobywanie tzw. wykształcenia wyższego, głównie w szkołach prywatnych (biznes to był i jeszcze jest niezły) - żeby mieć wysokie wskaźnik studentów itp. w zupełnym oderwaniu od realiów. W zasadzie nie chce mi się pisać o tym kolejnym bzdurnym pomyśle. Przedwczoraj rano był cytat z Tuska w radio w nawiązaniu do Grecji. Mniej więcej: "w trudnej sytuacji państwa nadbałtyckie obniżyły społeczeństwu emerytury, więc czemu nie Gracja". Jeśli to ma być droga do poprawy sytuacji gospodarczej, to jest to szczyt bezczelności.