czytelnia czasopism

Małgorzata Pawełczyk

Przedsiębiorstwo zwane nauką

W niezwykle ciekawym artykule polemicznym zamieszczonym w „Konspekcie”, piśmie Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie (nr 1/42/12), Kazimierz Mrówka dzieli się swoimi refleksjami krytycznymi na temat znowelizowanej ustawy o szkolnictwie wyższym. Dotyczą one nie tyle szczegółowych ustaleń, ile samego „ducha” ustawy.

Nowelizacja wprowadza dwie ważne zmiany, które powodują raczej rewolucję niż ewolucję szkolnictwa wyższego. Pierwsza dotyczy nauki, druga zaś – dydaktyki. Po pierwsze – pisze autor – nowelizacja osadza naukę w ramach gospodarki rynkowej (krajowej, europejskiej i światowej). Słuszniej zatem byłoby odtąd mówić nie o nauce, lecz o rynku nauki. Dla przedstawicieli nauk humanistycznych to szok – bo czy np. filozof da się zamknąć w przedsiębiorstwie produkcyjnym zwanym nauką? Jednak buntować mogą się wszyscy: filozofowie, inżynierowie, matematycy itd. Dlaczego? Ponieważ ten „wolny rynek nauki” nie daje nic tym, którzy mają być twórcami i wytwórcami dóbr nauki. Od polskich naukowców żąda się więcej, ale nie obiecuje nic w zamian. Jeśli np. polski naukowiec będzie publikował bardzo dobre artykuły w prestiżowych czasopismach, to kto go za to godziwie wynagrodzi? Przecież na wolnym rynku praca ludzka ma swoją cenę.

Autor podkreśla też, że środowisko ucierpi naukowo w następstwie nowelizacji, ponieważ przyjęte metryczno-rynkowe kryteria oceny wartości prac naukowych unieważniają niemal cały dorobek średniego i starszego pokolenia. Jeśli zaś chodzi o dydaktykę, to rewolucja w tym obszarze polega na decentralizacji organizacji kierunków studiów i specjalizacji otwieranych na uczelniach. Instytuty naukowe otrzymują niemal pełną wolność w tworzeniu nowych kierunków. Np. w Instytucie Filozofii i Socjologii UP, prócz tradycyjnej filozofii na studiach magisterskich, powstaje etyka oraz filozofia dla gospodarki. Nauczyciele akademiccy będą uczyć coachingu, negocjacji społecznych, gospodarczych itd. Jednym słowem, zgodnie z ustawą – podsumowuje autor – „otwieramy się na rynek”.

Wyższość doświadczenia nad wykształceniem

Pięć lat na uczelni, dyplom renomowanego uniwersytetu, obrona na piątkę. A potem? Zgrzytanie zębami, pośredniak, a w najlepszym przypadku praca na „śmieciowej” umowie. Wyższe wykształcenie przestało już być gwarancją spokojnej przyszłości. Dane Głównego Urzędu Statystycznego – czytamy w „Głosie Uczelni”, piśmie Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu (nr 207/12) – wskazują, że co czwarty młody człowiek z dyplomem wyższej uczelni nie ma pracy. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego próbuje skłonić maturzystów do wybierania studiów ścisłych, określając tzw. kierunki zamawiane, czyli strategiczne w odniesieniu do gospodarczego rozwoju kraju. Wśród kierunków zamawianych, które można studiować we Wrocławiu w tym roku akademickim, znalazły się jedynie biotechnologia i ochrona środowiska oraz inżynieria gospodarki wodnej na UP. Nikt jednak nie zrobił wcześniej badań, czy rzesza biotechnologów lub specjalistów od ochrony środowiska znajdzie miejsce pracy w tym zawodzie.

Ze wspólnych badań Polskiej Konfederacji Przedsiębiorców Prywatnych i Deloitte wynika też, że polski system szkolnictwa nie potrafi dostosować programu nauczania do rynku pracy. Ankieta przeprowadzona na losowej próbie 400 dużych przedsiębiorstw pokazuje bowiem, że pracodawcy poszukują raczej doświadczonych, a nie wykształconych pracowników. Chętniej wybiorą absolwenta technikum z pięcioletnim stażem niż świeżo upieczonego absolwenta politechniki.

Jak z tym problemem próbują sobie radzić inne europejskie kraje? Np. w Szwajcarii po 9 latach nauki w szkole, młodzi ludzie rozpoczynają „Lehre”, czyli naukę zawodu, która trwa od 3 do 4 lat. 16– i 17-latkowie otrzymują normalne pensje i podobny zakres obowiązków, jak pracownicy firmy. W wieku 26 lat, gdy polscy absolwenci uniwersytetów wchodzą dopiero na rynek pracy, młodzi Szwajcarzy mają już często 10-letnie doświadczenie i robią zawrotne kariery w korporacjach.

Głusi na wulgarność języka

Kiedy mówimy „język ojczysty” – uwznioślamy go. Kojarzymy z takimi określeniami, jak np. „dziedzictwo kultury”. Tymczasem język ojczysty używany jest tu i teraz, na co dzień, na ulicy, w sklepach, na bazarach. Jak w tym kontekście rozumieć sformułowanie „język ojczysty”?

Językoznawcy ostatnio często odchodzą od określania języka mianem ojczystego – mówi prof. Tadeusz Zgółka, językoznawca, członek Prezydium Rady Języka Polskiego PAN, w wywiadzie zamieszczonym w „Życiu Uniwersyteckim”, piśmie UAM w Poznaniu (nr 3/2012) – gdyż przywołuje to opozycję do języka obcego, a obcy brzmi źle. Coraz częściej więc w publikacjach na temat języka używa się sformułowań język pierwszy lub język wyjściowy. Prof. Zgółka odnosi się również do zagrożeń dla naszego języka. Językoznawcy nie są w tej materii zgodni. Niektórzy uważają, że niebezpieczna jest globalizacja. Inni wskazują na tendencję do szybkiej, byle jakiej komunikacji.

Jednak według Zgółki najbardziej powinien niepokoić fakt, że ogłuchliśmy na wulgarność języka i jego agresywność. Środki ekspresji języka ubożeją przez mnogość wypowiadanych słów wulgarnych i chamskich. Język staje się prymitywny. Jeśli proces ten miałby postępować – to zdaniem uczonego – mamy się czym niepokoić. Coraz mniej też używamy słów własnych, wysmakowanych. One giną, a wraz z nimi wielobarwność nazywanego dzięki nim świata.

Małgorzata Pawełczyk