Czy już czas na bunt?

Leszek Szaruga

Teoretycznie studenci powinni się zbuntować, ale oczywiście tego nie zrobią, gdyż szkoła ich do tego buntu nie przygotowała i na dobrą sprawę nie bardzo wiedzą, w imię czego mieliby bunt podnosić. To wiedzą – jeszcze – ludzie w moim wieku, tacy jak profesor Ewa Nawrocka z Uniwersytetu Gdańskiego, której referat w czasie sesji Wściekłość i oburzenie. Obrazy rewolty w kulturze współczesnej wywołał szum medialny, który niebawem ucichnie, gdyż chyba niemal nikt nie jest zainteresowany tym, by płomienie buntu podsycać. Zresztą pani profesor trafnie rozpoznaje sytuację, gdy w wywiadzie na łamach „Gazety Wyborczej” powiada: „Swoją drogą tych, którzy nie chcą się wychylać, świetnie rozumiem. Moja odwaga jest tania, bo mam 70 lat i za trzy miesiące przechodzę na emeryturę”.

Mnie do tego terminu pozostało nieco więcej, ale z kolei nigdy się moją „pozycją” nie przejmowałem i zdawałem sobie sprawę z faktu, że także poza uczelnią jakoś dam sobie radę. Rozumiem jednak koleżanki i kolegów, których życie związane jest wyłącznie z „karierą naukową” i odejście z uniwersytetu byłoby dla nich dramatem. Tymczasem sama praca na uniwersytecie staje się zajęciem o sensie dość problematycznym. Fakty są surowe i jednoznaczne. I ma rację profesor Nawrocka, gdy powiada: „Studenci nie są zainteresowani studiowaniem, w większości przychodzą, by mieć «papier», dyplom. Kadra dydaktyczna przymyka na to oko, bo urzędasy wyznaczyły normy, według których np. w grupie na zajęciach musi być co najmniej tylu a tylu studentów. Jeśli będzie mniej, któryś z wykładowców może stracić pracę”. I rzeczywiście: w większości przypadków zajęcia są czystą fikcją i nawet jeśli wykładowca nie udaje, że wykłada, to studenci na ogół udają, że w zajęciach uczestniczą; są obecni, owszem, lecz zajmują się własnymi sprawami. Ci z nas, którzy swe wykłady czytają, są uodpornieni nawet na głośne rozmowy.

Pisze się i mówi o tym od lat – wystąpienie pani profesor Nawrockiej, choć dość zdecydowane w sformułowaniach i ocenach, nie jest pierwszym tego rodzaju sygnałem. Być może po prostu uczestniczymy w procesie, który przy tak wielkim upowszechnieniu studiów musi prowadzić do obniżenia ich poziomu, zwłaszcza gdy środki finansowe, jakimi dysponują uczelnie, pozostawiają, delikatnie rzecz ujmując, wiele do życzenia. Szkolnictwo w Polsce – nie tylko wyższe – jest niedofinansowane i przy obecnym jego traktowaniu przez polityków w najbliższej przyszłości nie można się spodziewać odczuwalnej poprawy sytuacji. Z drugiej jednak strony coraz wyraźniej widać, że coś z tym trzeba zrobić, zaś zmiany muszą dotyczyć systemu jako całości. I może już dziś trzeba by powołać odpowiedni zespół ekspertów, który nie na chybcika, lecz gruntownie, zaplanuje radykalną rekonstrukcję systemu kształcenia – od przedszkoli po studia doktoranckie. Niech to trwa nawet kilka lat, ale jak już taki plan powstanie, winien być konsekwentnie wprowadzany w życie. Kto ma to robić? W cytowanym wywiadzie profesor Nawrocka odpowiada, i słusznie: „Nie wiem. To powinni wiedzieć ci, którzy idą na ministerialne stanowiska”.

Co najważniejsze jednak, obecny system kształcenia nie jest nastawiony na wyławianie talentów – indywidualna praca ze studentami w przeładowanych grupach jest po prostu niemożliwa, a nawet gdyby była możliwa, samo zwrócenie uwagi na uzdolnione jednostki nie daje im szans na zatrudnienie – to jest możliwe dopiero w czasie studiów doktoranckich, na które nie każdego stać. Model, w którym uzdolniony magister otrzymuje stanowisko asystenta, należy do bezpowrotnej przeszłości, co zarazem uniemożliwia ewentualne budowanie relacji między mistrzem i jego uczniami. Taka formuła, kiedyś dość sprawnie funkcjonująca i na ogół przynosząca dobre efekty, została zniszczona w procesie segmentowania studiów na poziomy licencjacki i magisterski, zaniżającego rangę wykształcenia wyższego przez fakt uznania za nie uzyskania dyplomu licencjata.

Wszyscy doskonale znają stan rzeczy i wystąpienie pani profesor Nawrockiej było jedynie publicznym wyrazem tego, co w prywatnych rozmowach wielokrotnie powraca. Najgorsze, że większość naszych koleżanek i kolegów jest z tego obrotu spraw zadowolona i ani myśli domagać się zmian. Przeciwnie, w ich interesie leży traktowanie uniwersytetu jak biura, do którego przychodzi się odrabiać pańszczyznę w wyznaczonym limicie godzin, z możliwością dorobienia do pensji za nadgodziny. W biegu swej kariery naukowej publikują dwie książki – habilitacyjną i „profesorską” – by spełnić wymogi formalne. Jeśli niegdyś było nawet jakieś zaangażowanie, dawno już się wypaliło. Pracowicie zbierają „punkty” za artykuły i udział w konferencjach, co pozwala uzyskać środki na badania statutowe. I tak to się kręci. Jest bezpiecznie i przytulnie, nawet ujutnie . I będzie się to tak kręcić dotąd, aż wreszcie studenci zorientują się, że zostali przez system wywiedzeni w pole, o czym pisał profesor Jan Stanek: „Nie jesteście – większość z Was – dobrze wykształceni, a jedynie tak Wam się wydaje. Zostaliście oszukani najpierw przez nauczycieli, a potem przez wykładowców”.