Spór o umowy
W medialnej dyskusji o nowelizacji ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym (PSW) podkreśla się, że wprowadziła ona nowe, prostudenckie rozwiązania. Wskazuje się m.in. to, że wprowadzono możliwość zawierania umów ze studentami stacjonarnymi. To uproszczenie. Pojawiła się bowiem obowiązkowa forma pisemna (nadal bez rygoru nieważności) umowy na usługi edukacyjne, o jakich mowa w art. 99 PSW. Relacja cywilnoprawna (niespisana umowa) w zakresie, w jakim student płacił uczelni za usługi istniała już przed 2005 r., a w zakresie, w jakim za studia stacjonarne płaci podatnik, student nadal nie uzyskał cywilnoprawnej ochrony.
Dlaczego jednak umowa?
Przy okazji ujawnił się spór, czy umowa określająca warunki odpłatności za usługi edukacyjne powinna obejmować pełen ich wachlarz, możliwy do zastosowania przez okres całych studiów w zależności od wymogów wynikających z toku studiów. Czy może nie należy „przesadzać z biurokracją”, a umowę proponować dopiero gdy – zdaniem uczelni – student będzie musiał wnieść opłatę, np. za powtarzanie zajęć. Odrębne umawianie się na każdą usługę (opanowanie danej umiejętności, zdobycie wiedzy z zajęć podstawowych, powtarzanych, dodatkowych) byłoby lepsze, gdyby student mógł każdą nabyć od innego usługodawcy. To jednak koliduje z polskim systemem organizacji studiów, opartym na: niezbędności posiadania dyplomu w wielu miejscach legalnej pracy, monopolu uczelni na jego wydawanie, łączeniu kształcenia z egzaminowaniem, związaniu studenta programem studiów, jego podległości administracyjnej i dyscyplinarnej uczelni.
Jeśli jednak uznamy, że studia niestacjonarne na uczelni publicznej stanowią – tak samo jak stacjonarne – systemową, regulaminową całość, to dlaczego usługi związane z kształceniem na tych studiach, wymagane do wykupienia czy zrealizowania regulaminem czy planem tych studiów, miałyby stanowić niezależne od siebie świadczenia? Tym bardziej, jeśli student nie może wykupić („umówić”) każdej z nich (np. powtarzane zajęcia) w innej uczelni. Jeśli więc usługi te stanowią pewien pakiet wyróżniony jedynie źródłem ich finansowania (bezpośrednio z kieszeni studenta), to mimo iż aktualizacja elementów tego pakietu bywa potencjalna, umowa opisująca te usługi powinna być jedna.
Inny problem to treść tej umowy. Nawet jeśli efekty kształcenia, jakie student powinien uzyskać, znajdą odzwierciedlenie w umowie, to i tak może on nie mieć praktycznie żadnego wpływu na ich treść, cenę, a czasem i konieczność zakupu od uczelni danej usługi. Uczelnie, podlegające rozporządzeniom i finansowaniu z budżetu państwa, nie mogą lub nie chcą dostarczać usługi zdefiniowanej jedynie przez strony umowy. Dlatego bez zmiany zasad finansowania szkolnictwa wyższego, uwolnienia studenta z pęt regulaminów, a uczelni z gorsetu rozporządzeń, umowa może sprowadzać się do studenckiej akceptacji wysokości opłat ustalonych przez uczelnię. W takiej sytuacji – mimo zawarcia umowy – pozycja kontraktowa studenta na uczelni nawet nie zbliży się do tej, jaką ma klient w supermarkecie.
Dlaczego nie regulamin?
Próba „rozwiązania” problemu poprzez poszerzenie zakresu regulaminów studiów – w mojej skromnej ocenie – nie byłaby dla studentów korzystna. Regulamin studiów nie jest właściwy do określania warunków odpłatności za studia lub usługi edukacyjne czy udzielania gwarancji „bezpieczeństwa” w tym zakresie.
Po pierwsze dlatego, że nie pozwala na to ustawa PSW. Wg jej art. 160 ust. 1: regulamin studiów określa organizację i tok studiów oraz związane z nimi – tj. z tokiem i organizacją tych studiów – prawa i obowiązki studenta. Wg jej ust. 3 warunki odpłatności za studia lub usługi edukacyjne, o których mowa w art. 99 ust. 1, określa umowa zawarta między uczelnią a studentem w formie pisemnej. Do takich warunków zaliczam nie tylko „ile” i „kiedy” ma student zapłacić, ale także właśnie „pod jakimi warunkami”. Tzn. co musi zrobić uczelnia, by student musiał zapłacić. Albo jakiej treści, jakości czy adekwatności do wymogów prawa świadczenie ma być przez uczelnię spełnione, by wiązać z nim wymóg opłaty. W mojej ocenie odpłatne „usługi” związane z kształceniem to nie to samo, co „studia” regulowane ich regulaminem. Czuję się jednak zobowiązany przywołać tu odmienny pogląd przedstawiony przez prof. Huberta Izdebskiego (wyrażony na str. 315 Komentarza do nowelizacji … Wyd. LEX a Wolters Kluwer Business) oraz wyjaśnić, że na mój pogląd może rzutować poparcie dla przewartościowania w stosunkach student-uczelnia dominanty relacji administracyjnoprawnej na rzecz relacji cywilnoprawnej, wynikające z głębokiego przekonania, że tylko konkurencja, nieskrępowana administracyjnymi regulacjami, służy „jakości za rozsądną cenę”.
Po drugie dlatego, iż studenta z uczelnią – wbrew woli czy niewoli kogokolwiek – łączy relacja cywilnoprawna w zakresie i na skutek uiszczania jej opłat przez studenta innych niż wskazane kwotowo w prawie powszechnie obowiązującym. Już w 2005 r. potwierdził to Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów (XVII Amc 80/04 z 5.12.2005 r.), kolejnych argumentów dostarczyła opinia prof. Marka Wierzbowskiego z 23.10.2011 r., sporządzona dla Parlamentu Studentów RP. To, czy relacja cywilnoprawna jest jedynie dodatkowa i uboczna, a jej zakres jest ograniczony (argumenty za taką tezą zawarł w opinii z 24.10.2011 r. dla Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich prof. Hubert Izdebski), jest dyskusyjne. Ale sam fakt istnienia tej relacji nie jest już kwestionowany.
Po trzecie, oparta na regulaminach ochrona (sądowo)administracyjna studenta nie jest i nie może być dla studenta wystarczająca. Im mniej na uczelni regulaminowego przymusu, a więcej umownego partnerstwa, tym dla studenta lepiej. Wniosek ten potwierdza lektura raportów rzecznika praw studenta, orzecznictwo UOKiK. Dlatego tezy o zagrożeniu dla studentów, wynikającym z zastąpienia ochrony administracyjnoprawnej regulacjami cywilnoprawnymi, uważam za nietrafne. Choć przyznam, że wypieranie relacji administracyjnoprawnej relacją cywilnoprawną w mojej ocenie może powodować pewne „zagrożenie”, ale… dla uczelni, zwłaszcza zasilanych z budżetu państwa. Pokazuje bowiem, że z uczelnią można się umawiać i umowę egzekwować w sądzie cywilnym, a nie podlegać jedynie jej regulaminom czy wąskiemu zakresowi ochrony sądów administracyjnych. Sprawia także, iż uczelnia (choć w pewnym zakresie) sama ponosi odpowiedzialność za swoje relacje ze studentem, nie przerzuca jej na koszt podatnika lub barki polityka.
Student „zerem czy partnerem”?
Problem więc może tkwi nie tylko w takim czy innym odczytaniu przepisu ustawy. Dyskusyjna jest istota właściwej relacji student-uczelnia. Czy student ma być „poddanym” uczelni, która zwiąże go regulaminem, zdyscyplinuje karą czy skreśleniem, która ponad jego głową porozumie się z państwem, czego, jak i za ile go nauczy. Czy też student może być na uczelni klientem, który sam wybiera z niej to, czego potrzebuje; partnerem, który płacąc bez pośrednictwa urzędników, sam wpływa na jakość i cenę uczelnianej oferty.
Póki uczelniom „starczało” pieniędzy z kieszeni podatnika, student był skazany na „ochronę” ich regulaminami. Dla uczelni ważniejszy od studenta mógł być wtedy polityk, który dzieli podatkowe fundusze. Skoro chcemy studenta traktować podmiotowo, powinniśmy uznać, że relacja cywilnoprawna jest automatycznym skutkiem sięgania po jego prywatne pieniądze. Utrzymywanie administracyjnoprawnej podległości studenta uczelni to kształcenie „poddanych”, a nie obywateli. Ale próba rozciągania tej podległości także na zakres kształcenia finansowany z kieszeni prywatnych sugeruje, że uczelnie chcą jednocześnie „zjeść ciastko” i „mieć ciastko”.
„Stłucz pan termometr – nie będzie gorączki”?
Brak spisania treści umowy nie usuwa jej istnienia, jedynie utrudnia dowiedzenie swych racji, zwłaszcza stronie słabszej. Czy „proponowanie” wysokości opłat tuż przed koniecznością ich poniesienia służy studentom? Czy ryzyko, że student się na opłatę „z zaskoczenia” nie zgodzi (moim zdaniem opłata nieuzgodniona nie stanowi przesłanki skreślenia z listy studentów za jej niewniesienie), służy stabilności budżetu uczelni? Skoro uczelnia i tak ma obowiązek od 1.1.2012 r. publikować informacje o wysokość opłaty za swe usługi, to dlaczego nie chce mieć dowodu (w postaci pisemnej umowy), że student je zna i akceptuje?
Poza tym życie dorosłe, po studiach, to także zawieranie poważnych umów; chyba warto, by ten „umowny” „pierwszy raz” z uczelnią był sympatycznym wspomnieniem.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.