O sytuacji donosiciela

Piotr Müldner-Nieckowski

Wrzucają nam do skrzynek pocztowych, pakują przez szparę pod drzwiami, wtykają za klamkę, wciskają między sztachety naszego ogrodzenia, wsuwają pod wycieraczki samochodu, ale też i rzucają bez ładu na schody, przed wejściem do domu, gdzie tylko można – przynoszą nam stosy papierów reklamowych. To znamy od dawna, przestaliśmy się dziwić, wielu się przyzwyczaiło, a są i tacy, którzy tylko na to czekają, bo reklam używają do rozpalania w kominku, wypychania butów zimowych, wypełniania przestrzeni w paczkach wysyłanych pocztą, stabilizowania kapeluszy na głowie, ocieplania komórek na narzędzia, likwidowania szpar w oknach, podkładania pod nogi chwiejącego się stołu, zasłaniania telewizora, gdy z Sejmu idzie pornografia, wypychania siedzenia samochodu tam, gdzie pies wygryzł gąbkę, izolowania fragmentu sufitu, przez który słychać sąsiadów z góry – i do wielu innych jeszcze rzeczy. Rozdawnictwo reklamowe jak widać ma wiele pożytecznych funkcji, bo choć kosztuje duże pieniądze, nie my za nie płacimy. Oczywiście reklamujące się firmy robią wszystko, żeby koszty zmniejszyć (kosztem obywatela), a efektywność reklamy zintensyfikować, jednak my jesteśmy ponad to i jeszcze odnosimy korzyść.

Gorzej mają reklamonosze, czyli jak się zwykło poprawnie politycznie mawiać – dostarczyciele reklam, ostatecznie: donosiciele. Są to ludzie, którzy do żadnej innej pracy się nie załapali. Niekoniecznie prymitywy i debile. Tak czasem jest, że mamy tytuł profesora, stopień doktora albo rzadko już spotykane kwalifikacje zegarmistrza, a jednak zostaliśmy wyrzuceni z pracy i teraz czepiamy się wszystkiego, co tylko da tych pięć złotych na chleb.

Można więc trafić na robotę, która polega na rozdawaniu reklam. Dają ci trzy torby, w każdej inny rodzaj reklamówki, razem trzydzieści kilo (papier jest ciężki, a co dopiero farba drukarska!), do ręki mapkę ulic i domów, termin wykonania i na końcu obietnicę dwóch groszy za każdą anonimowo dostarczoną reklamówkę. Rachunek jest prosty – żeby zarobić jeden złoty, trzeba donieść pięćdziesiąt reklamówek.

Ponieważ w związku z ustawą o ochronie danych osobowych reklamodawca nie poda ci żadnych nazwisk, możesz donosić każdemu, kto znajduje się w mieszkaniu wymienionym na liście adresów, czyli mówiąc otwartym tekstem – byle komu, i jeszcze szczerzej – ludziom anonimowym. A skoro są to odbiorcy tak bardzo teoretyczni, to tak, jakby ich wcale nie było. Inteligentny roznosiciel natychmiast się orientuje, że reklamówki można dawać co drugiemu, co trzeciemu i nie pojedynczo, ale po pięć, nawet dziesięć egzemplarzy, bo strony odbiorczej w rzeczywistości nie ma i nikt się w niczym nie połapie. Anonimowe roznoszenie. Reklamodawca odbiorców tylko sobie wymyślił. W drugim dniu pracy już wiemy, że kiedy na bezpieczną odległość oddalimy się od rezydencji zleceniodawcy, cały ładunek można zwalić do kanału lub zostawić w parku pod kupą liści i spokojnie udać się na piwo, bo i tak dostaniemy swoje sto złotych. Kto to sprawdzi.

A jednak! Jeśli reklamodawca się zorientuje, że akcja nie spowodowała zwiększenia sprzedaży jego towarów, pojawia się kontrakcja – na naszej trasie zaczynają występować kontrolerzy roznosicieli reklam. Trzeba być czujnym. Kontroler może być łatwy do rozpoznania, zwłaszcza jeśli jest podobny do Humphreya Bogarta z filmu „Casablanca”, w kapeluszu i skórzanym płaszczu. Trzyma peta w kąciku ust i jest skłonny do bicia. Jednak mimo wszystko walka z nim jest możliwa. Może polegać na ukradkowym rozdawaniu reklam nie tylko rezydentom domów, bloków, ale wprost ludziom na ulicy, matkom przez wrzucanie do wózków z niemowlętami, kioskarzom przez okienko, kierowcom przez uchyloną szybę na kolana pasażerki, rowerzystom na bagażnik do torby z włoszczyzną. Nie trzeba wtedy szukać włazu do kanału ani chyłkiem skradać się do parku. Kontroler niczego nie zauważy.

Tajniak jak to tajniak, nie zbliży się, żeby nie być rozpoznanym, a mimo to prowadzona przez niego kontrola bywa nieskuteczna, bo przecież rozpoznany został. Jednak może nie być tak głupi, na jakiego wygląda, i ustawić się na końcu trasy, gdzie możemy już nie mieć żadnego materiału, gdyż pozbyliśmy się go na początku. Gdyby mimo wszelkiej naszej ostrożności, przemyślności i umiejętności nabytych w czasie studiów i doktoryzowania się, taki kontroler (a każdy jest wyszkolony) złapał nas na tym, to dysponujemy dwiema możliwościami. Możemy zastosować stary greps w postaci „szczytu bezczelności” (podkr. moje) i poprosić go, żeby nam przyniósł jeszcze trochę materiału do rozdawania. Można też – i to jest zalecane jako zgodne z empatią – zaprosić go na obiad. Jeśli reklamodawca i w tym się zorientuje, może wyznaczyć nadkontrolera, który będzie kontrolował kontrolera. Ale przecież sami wiemy, że nawet supertajniak jest człowiekiem. Z nim też można się dogadać.

Tylko uwaga. To już bezpieczne może nie być. Reklamodawca, zaniepokojony nie na żarty, potrafi nagle zwinąć interes i zostaniemy nawet bez takiej pracy. Naprawdę.

e-mail: piotr@muldner.pl