Żygulscy

Magdalena Bajer

Kiedy historycy zrekonstruowali (na początku XIX w.) rejestry konfederatów barskich, figurował w nich Stanisław Żygulski, pochodzący z Krakowa. Potomek, prof. Zdzisław Żygulski, znany historyk sztuki, specjalista od dawnej broni, wiąże z tym wyjaśnienie swego nazwiska, „niezbyt pięknego”, jak powiada. Otóż, po klęsce konfederacji jej uczestników wywożono w głąb Rosji i jego przodek znalazł się w górach o nazwie Żyguły. Wróciwszy do kraju przybrał nazwisko „zsyłkowe”, co było dość częstym obyczajem. Jak się nazywał przedtem, nie wiadomo.

Syn konfederata, Jan Żygulski, zaangażował się w działalność polityczną w okresie Wiosny Ludów, o czym mówią dokumenty znajdujące się w Bibliotece Jagiellońskiej. Prześladowany przez Austriaków emigrował do Paryża, śladem wielu Polaków walczących o niepodległość pod zaborami. Zachowały się piękne listy stamtąd pisane.

Pamięć żywa

Franciszek Żygulski – dziadek pana profesora, który gościł mnie w krakowskim mieszkaniu, pełnym dzieł sztuki i pięknych przedmiotów użytkowych – był inżynierem budującym w Galicji tory kolejowe i mosty. Przenosił się w związku z pracą na wschód od Krakowa i na dłuższy czas osiadł w Przemyślu. Wnuk powiada, że Przemyśl jest uważany za jedno z gniazd rodzinnych.

Poza technicznymi, dziadek miał zainteresowania humanistyczne. Zgromadził dużą bibliotekę literacką, a że pieczętował swoje książki, potomkowie mogą odtworzyć jej zasobność. Szczególnym zamiłowaniem darzył teatr, znajdując czas na prowadzenie sceny amatorskiej, która stała się początkiem Fredreum, placówki i środowiska istniejących do dziś i stanowiących ważny rozdział w dziejach miasta oraz polskiej kultury. Osobę i zasługi Franciszka Żygulskiego pamiętają w Przemyślu dobrze.

Babka, z domu Sądecka, pochodziła z dość zamożnej i bardzo rozgałęzionej rodziny szlacheckiej. Prof. Żygulski dobrze pamięta „białą babcię” (wcześnie osiwiała) Wandę, osobę bardzo wykształconą, choć nie kończyła studiów uniwersyteckich. Mówiąc o niej zwracał uwagę na jeden z walorów domowej edukacji w rodzinach inteligenckich – staranną naukę języków. Babcia Wanda znała biegle niemiecki i francuski, w tych językach czytała przez całe życie książki, na równi z literaturą polską, w której nowościach doskonale się orientowała. Dzieci zapamiętały, że co tydzień chodziła do wypożyczalni i przynosiła stamtąd kolejną książkę, świadcząc przykładem, jakie zajęcie jest właściwe dla ludzi darzonych szacunkiem i kochanych.

Po kądzieli pan profesor spokrewniony jest z rodziną Leów, której znaną postacią był zasłużony dla miasta prezydent Krakowa Juliusz Leo, mający ulicę swego imienia. Jego trzech synów mój rozmówca nazywał „swoimi wujami”. Jeden z wnuków, nieżyjący już Andrzej Fischinger (spolszczona rodzina niemiecka), poszedł tą samą drogą co kuzyn – ukończywszy historię sztuki, pracował na Wawelu.

Osoba kluczowa – ojciec

Dla tradycji uczonego rodu kluczową osobą jest ojciec, Zdzisław senior. Po nim odziedziczył imię mój rozmówca. Starszy brat, Kazimierz, jest profesorem socjologii, a najmłodsza z rodzeństwa Helena Żygulska-Mach, profesorem medycyny, okulistką o europejskiej renomie. Zdzisław Żygulski, żył w latach 1888–1975. Podczas studiów w Wiedniu wyróżniał się inteligencją i doskonałą pamięcią, a zainteresował szczególnie literaturą niemieckiego romantyzmu. Przed wojną uczył niemieckiego, kilka lat w Borysławiu, potem w III gimnazjum im. Stefana Batorego we Lwowie, gdzie większość uczniów stanowili synowie domów inteligenckich, poziom był wysoki, opinia o szkole bardzo dobra.

Syn wspomina, jak będąc jej uczniem musiał przed końcem każdego roku zdawać egzamin z niemieckiego u innego germanisty niż ojciec, który uczył jego klasę. Droga naukowa prof. Żygulskiego seniora miała początki typowe dla dużej części pokolenia wchodzącego w dorosłe życie w niepodległej Polsce, kiedy trzeba było własne, najszlachetniejsze ambicje godzić z pilnymi potrzebami ojczyzny. Pilną potrzebą było kształcenie i wychowywanie następnego pokolenia, dlatego wielu późniejszych profesorów uniwersyteckich zaczynało od profesury w gimnazjach.

Ojciec mojego rozmówcy już przed wojną uzyskał docenturę z literatury niemieckiej. Nie ograniczał jednak do niemieckiego romantyzmu zainteresowań czytelniczych. W domu były stale czasopisma – z „Wiadomościami Literackimi”, stanowiącymi w epoce międzywojennej źródło ocen i wskaźnik popularności. Zajmował się też naukowo historią.

Osobiste znajomości z ludźmi kultury i sztuki datowały się jeszcze z czasu wiedeńskich studiów, kiedy to kolegą Zdzisława Żygulskiego seniora był Wilam Horzyca, późniejszy dyrektor teatru we Lwowie. Z tego kręgu zainteresowań pochodziła bliska znajomość z Leonem Schillerem (może echo przemyskich teatraliów dziadka Franciszka?).

W opinii syna-imiennika Zdzisław Żygulski znał większość profesorów UJK. Przyjacielem domu był Stanisław Łempicki, historyk, znawca dziejów oświaty, ojciec chrzestny Zdzisława juniora, który opowiadał mi o swoim lwowskim domu. Dom był otwarty. W kamienicy babci rodzice zajmowali na pierwszym piętrze mieszkanie, w którym bywało i pół setki osób, a przyjęcia słynęły wśród lwowskiej inteligencji. W dużym ogrodzie był plac do gry w krokieta, którą pan profesor wspomina jako „coś bardzo eleganckiego i zabawnego zarazem”.

Przyjaźnie i znajomości przenosiły się na młode pokolenie. Zdzisław Żygulski junior odwiedzał często dom wielkiego filozofa Romana Ingardena, którego najstarszy syn Roman był jego drużynowym w skautingu, a średni, Jerzy, wieloletnim przyjacielem, z którym siedział w jednej ławce przez osiem szkolnych lat. W czasie wojny wywieziony do Kazachstanu, ocalony przez Andersa, Jerzy Ingarden latał później na bombowcach RAF. Szkolnym kolegą był też Bronisław, syn Kazimierza Ajdukiewicza, jednego z najwybitniejszych polskich logików.

Rozmowy nieustanne

„Atmosfera mojego domu była intelektualna od początku do końca. I ona zasadzała się na nieustannych rozmowach” przy obiedzie, który trwał około dwóch godzin, podczas spacerów, na które obaj synowie chodzili z ojcem prawie codziennie. Mówiąc o tym pan profesor zrobił dygresję o urokach spacerowania po lwowskich parkach, po biegnących w górę i w dół ulicach, po terenach sportowych, a mnie przypomniały się dziecinne wyprawy na Pohulankę, gdzie jesienią czerwieniały buki, a w lecie oglądało się pływające w płytkich stawach traszki. Do ważnych rozmów wtedy jeszcze nie dorosłam. Podczas lwowskich spacerów Zdzisław Żygulski rozmawiał z synami o historii, nawiązując do dat, do postaci, interpretując zdarzenia, poruszając sprawy mniej znane i, jak mówi młodszy syn, niebanalne. Rozmawiali także o zagadnieniach filozoficznych i to pozostało we wspomnieniach jako „ogromnie inspirujące”.

Zapewne w tych rozmowach nieustających – o wszystkim – kształtowały się postawy wobec świata, stosunek do innych ludzi, podstawowe cnoty człowiecze i obywatelskie, gdyż mój gospodarz nie przypomina sobie, żeby rodzice stawiali mu jakieś określone wymagania albo coś nakazywali. Przy zupełnej swobodzie dzieci wiedziały zapewne, czego rodzice oczekują jako zachowań oczywistych.

Kiedy przyszedł światowy kryzys, ośmioletni Zdzisław Żygulski przeżył utratę rodzinnego gniazda – dom trzeba było sprzedać razem z ogrodem. Mając 12 lat zaczął pracować zarobkowo jako korepetytor. Uczył młodszych kolegów łaciny i matematyki. W tym miejscu profesor z nutką żalu stwierdził: – Jest taka szalona różnica między człowiekiem, który zna łacinę, może przeczytać tekst w oryginale, a człowiekiem, który w ogóle nie wie, co to jest. W gimnazjum klasycznym nauczył się także greki.

Zdzisław Żygulski zdał maturę w r. 1939. Grożąca Europie wojna była stałym przedmiotem rozmów „obiadowo-spacerowych”. Chcąc zapisać się na studia, musiał odbyć miesięczny obóz wojskowy. Ostatnie przedwojenne urodziny (18 sierpnia) obchodził z kolegami na szczycie Pop Iwan w Czarnohorze, popijając likier morelowy kupiony tam, na ówczesnej granicy z Węgrami, od węgierskiego przekupnia.

Rozmowy pamiętne

Zmobilizowany pierwszego września, pełnił służbę wartowniczą w lwowskiej Cytadeli, obserwując na nocnym niebie niemieckie samoloty. Niedługo, gdyż 18 września, na wieść o sowieckiej agresji na Polskę, poborowych wysłano do domu. Za kilka dni Armia Czerwona wkroczyła do Lwowa. Starszy o dwa lata brat Kazimierz uciekł na wschód, chcąc przejść granicę rumuńską. Nie udało mu się to i wrócił, przeżywając po drodze groźbę rozstrzelania przez bolszewików.

Mój rozmówca w okupowanym przez sowietów Lwowie studiował w Akademii Handlu Zagranicznego, gdzie wykładali polscy profesorowie. Spotkał tam i zaprzyjaźnił się z Pinkasem Katzem z Oxfordu, który uczył angielskiego. Był to człowiek wielce oczytany, bardzo inteligentny i dowcipny. Zdzisław Żygulski odwiedzał go i rozmawiali o książkach z bogatej biblioteki. Pożyczał wiele z nich; przeczytał wtedy Joyce’a, co – jak wspomina – nie było łatwą lekturą. Pamiętając z „nieustannych rozmów” w domu i wiedząc już z doświadczenia, jak potrzebna jest znajomość języków, przez dwa pierwsze wojenne lata opanował dobrze angielski. Po kilkudziesięciu powiedział mi w Krakowie: – To był potem dla mnie wielki handicap.

Wojna stała się rozstajem dróg dla synów docenta Zdzisława Żygulskiego. Mieszkanie było jedną z siedzib Delegatury rządu londyńskiego, czemu patronowała matka. Starszy syn Kazimierz przed wojną student prawa, został szefem konspiracyjnego sądu, który wydawał wyroki na konfidentów i kolaborantów.

Młodszy Zdzisław uniknął prawie cudem wcielenia do Wehrmachtu i pracował na utrzymanie właśnie założonej rodziny. Ewa, z domu Voelpel Żygulska, była córką profesora Wydziału Artystycznego Lwowskiej Szkoły Przemysłowej. W krakowskim pokoju, gdzie rozmawialiśmy, wisi duży, piękny portret teściowej pana profesora „w stylu nieco młodopolskim”.

Końcowe miesiące wojny młodzi państwo Żygulscy przesiedzieli niemal cały czas w piwnicy swego nowego mieszkania przy ul. Batorego, która była linią frontu, patrząc na walkę wypieranych z miasta Niemców z bolszewickimi czołgami, które płonęły, wpadając na założone wzdłuż ulicy miny.

Lwowski delegat rządu londyńskiego, Adam Ostrowski, zdecydował się na dekonspirację, w następstwie czego wszystkich członków delegatury sowieci aresztowali, także brata mojego rozmówcy. On sam, poszukiwany jako żołnierz AK, w porę ostrzeżony przez ojca, ukrył się, zjeżdżając po rynnie z pierwszego piętra. Kazimierz Żygulski przeżył proces, zakończony wyrokiem skazującym na 15 lat zsyłki i został wywieziony do republiki Komi.

Powojenne losy braci Żygulskich, a także ich ojca, były wyborem tego, co obiecywało więcej swobody i pewną możliwość decydowania o sobie, tj. pracy naukowej. Mieli do niej zdolności i przygotowanie. O ich humanistycznych drogach opowiem w następnym numerze. ☐