Technologia bełkotu

Piotr Müldner-Nieckowski

Mógłbym napisać o pewnej firmie, i nawet powinienem, ale nie mogę tego zrobić, bo o niej da się pisać w zasadzie tylko źle, jako że nie dba o moje i moich bliskich interesy, a nawet o interesy osób zupełnie mi niebliskich. Po prostu lekceważy mię i całą resztę. O drugiej firmie, konkurencyjnej, nie mogę napisać, bo o niej mogę tylko dobrze, gdyż nie tylko mnie nie lekceważy, ale wyraźnie chce dbać o interesy moje i mojej rodziny. Gdyby mogła, uchyliłaby nieba, mimo że niebo nie jest aż tak elastyczne, żeby się łatwo uchylało, nawet dla mnie. Otóż powiedzmy, że chodzi no, na przykład, o firmę samochodową. A nawet dwie. Jestem zaproszony do telewizji, ale niezupełnie, bo rozmowa odbywa się na dworze, na tle naprędce ustawionego ekranu ze znakami tejże, z rabatką u stóp i błękitem nad głową, i mam odpowiedzieć na proste pytanie, co mi się podoba, a co nie. W pytaniu wyczuwam, że bardziej chodzi o to, co mi się nie podoba, ale w tej sytuacji lepiej udać, że się tego nie słyszało. Trochę tak jak na egzaminie, gdy pada pytanie o Boską komedię , a my z zapałem opowiadamy o Nie-Boskiej komedii , bo lubimy tylko tę drugą, a pierwszej nawet nie widzieliśmy na oczy, gdyż w bibliotece jak rok okrągły zawsze była w czytaniu, a kiedy przestała być, brakowało jej pierwszych dziesięciu kart, sześciu ostatnich i trochę środkowych, nie mówiąc o brutalnych ingerencjach czerwonym flamastrem. To znaczy pytająca (mniemam, że dziennikarka, bo któż inny by mógł reprezentować telewizję) udaje, że nie rozumie, że nie zrozumieliśmy i naprowadza na właściwy trop mniej więcej jak na egzaminie: „Słyszał pan o Dantem”? W domyśle firma, marka samochodu i to, czy przyczyna wypadku, o którym mamy mówić, miała jakiś związek z tą firmą lub tą marką, a jeśli nie miała, to jaką markę byśmy polecili, żeby nie powodowała katastrof. Jak nakazuje rzeczywistość – ze względu na lęk przed kryptoreklamą absolutnie nie wolno wymieniać ani firm, ani marek, dlatego nie wypowiadam tych nazw i tyle. Stojąca poza zasięgiem kamery reprezentantka mediów pokazuje mi, czy mam o czymś mówić, czy nie, a nawet jak mam mówić, to znaczy, gdy trzyma kciuk do dołu, to mam przywalić, a kiedy do góry, to odpuścić, a gdy zaciśniętą pięść, to się skupić, słowem mam się wykazać aktorstwem co najmniej serialowym. Żadne nazwy nie padają, gdyż mógłbym być posądzony o reklamowanie jednej z firm albo o straszenie reklamodawcy drugiej, nawet gdyby to miało wpływ na życie człowieka, a konkretnie na wypadki powodowane przez tę daną firmę za pośrednictwem jej samochodu. Odpowiadam więc przeciągle, że o Dantem słyszałem i owszem, ale Krasiński jest mi bliższy… Tu znowu gesty przywołują mnie do porządku, zapewne dlatego, że dziennikarka myśli, że mam zamiar się wypowiedzieć nie o tym Krasińskim, tylko o tamtym. To akurat wiem, jeden Krasiński jest telewizyjnie be, mimo że żyje, ale jest też drugi, który nie żyje, i to od stu czterdziestu dwóch lat, i ten jest telewizyjnie całkowicie cacy. Robi się coraz trudniej, bo marka co prawda jest ta sama, Krasińska mianowicie, tylko fabryka inna. Powinienem się orientować, co jest grane, bo prawie wszyscy uczestnicy wszystkich programów doskonale wiedzą, co im wolno, a czego nie, i tylko najmniej ostrożni wypowiadają zdania o Boskiej komedii niczym o Komedii ludzkiej (a to ponad 130 tytułów). Doszło do tego, że co prawda wolno podać tytuł, ale z autorem ostrożnie, a co do czynnika popierającego autora – w ogóle nie należy. W pewnym momencie i tak się zorientuję, że wywiad się kończy i że potem, przed wyświetleniem na ekranie w programie z udziałem publiczności, zostanie sprawdzony, przykrojony, powycinany, tak że zostanie tylko jedno zdanie, niemające nic wspólnego ani z tematem, ani z moimi poglądami. Tymczasem dziennikarka zza kamery pokazuje, żebym się uśmiechnął, robi ruch rozciągający usta (wszystko nadal zza kamery, a usta ma bardzo rozciągliwe), i jeśli się nie uśmiecham, ponieważ mi nie do śmiechu, bo ciągle nie mogę dojść do słowa i powiedzieć o tej marce i tej firmie. W tym momencie pyk, czerwone światełko na kamerze gaśnie i następuje zakończenie ulicznej sesji nagraniowej. Kamerzysta zwija kable, dziennikarka trzęsącymi się rękami wyjmuje papierosa, a ja mimo wszystko nie powiedziałem, jakie mam o tym wszystkim zdanie. Słowem – zawiodłem na całej linii i jestem idiotą, bo się nie domyśliłem, co myśli przedstawicielka czwartej władzy, i nie powiedziałem tego wszystkiego w taki sposób, żeby wyszło na to, że to ja tak myślę, a nie ona, chociaż ona myśli co innego i chciałaby, żeby widzowie usłyszeli to, a nie moje. Są takie programy, w których dziennikarka (ostatnio też dziennikarze) nie tylko pokazuje, co ma się mówić, minami, gestami, trzymaniem się za kolczyk, ale wręcz krzyczy, przerywa, rzuca ciałem, byleby nie zostało powiedziane to, co jest lub czego nie ma, ale to, co powinno być w związku z tą marką i daną firmą, a nie całkiem przeciwną.

I tak oto z bólem dobrnęliśmy do końca opisu technologii bełkotu.

e-mail: piotr@muldner.pl