Najlepiej poinformowany człowiek na uczelni

Rozmowa z dr. Tadeuszem Zaleskim, koordynatorem Bałtyckiego Festiwalu Nauki

Nagromadziło się w ostatnim czasie kilka jubileuszy akademickich związanych z 20-leciem okresu transformacji. Pan także ma swój udział w tamtych działaniach.

– Rok 1989 zastał mnie na Uniwersytecie Gdańskim, w laboratorium fizyki, gdzie z mozołem przygotowywałem dysertację doktorską na temat oddziaływania światła z materią – ściślej rzecz biorąc: ciekłych roztworów luminezujących. Równocześnie miałem, pewnie po moim śp. Ojcu Jerzym, profesorze geografii gospodarczej UG, inklinacje do szerszego działania, np. działań społecznych czy pisania artykułów popularnonaukowych. W grudniu 1990 roku, po pierwszych na uczelni demokratycznych wyborach, władzę przejęła ekipa rektorska prof. Zbigniewa Grzonki. Prorektorem ds. nauki został mój kolega z roku i serdeczny przyjaciel Maciej Żylicz, wówczas doktor, obecnie profesor tytularny i prezes Fundacji na rzecz Nauki Polskiej. On przekonał rektora, aby UG zaczął wydawać swoje uczelniane czasopismo. Rektor propozycję zaakceptował. Wówczas dr Żylicz namówił mnie, bym się tego zadania podjął. W maju 1991 roku ukazał się pierwszy numer „Gazety Uniwersyteckiej” UG. Pierwszym redaktorem był Adam Pawłowicz.

Czy już wówczas ukazywały się na polskich uczelniach inne gazety?

– Chwilę wcześniej, bo w styczniu 1991 r., pojawiła się na Akademii Medycznej w Gdańsku „Gazeta AMG”, której pierwszym redaktorem naczelnym był prof. Jerzy Rogulski. W maju 1991 roku, równocześnie z nami, ukazał się pierwszy numer „Wiadomości Uczelnianych” Politechniki Opolskiej, redagowany przez p. Krystynę Dudę (na przełomie sierpnia i września wspólnie świętowaliśmy w Opolu 20-lecie „WU”), nieco później, w kwietniu 1992 r., został wznowiony „Głos Uczelni” UMK, śp. dr. Jana Bełkota, a w grudniu 1991 zaczął wychodzić w Lublinie ogólnopolski dwutygodnik „Przegląd Akademicki”…

To akurat doskonale pamiętam, ponieważ po zmianie tytułu to dzisiejsze, nadal ukazujące się w Lublinie, „Forum Akademickie”...

– Ponad rok później zaczęła się ukazywać „Gazeta Uniwersytecka” UŚ red. dr. Franciszka Szpora i „Głos Uczelni” sióstr Wanke z AR Wrocław. To były początki pism akademickich.

Gazety pełnią ważną, często niedostrzeganą rolę, którą można określić jako przechowywanie pamięci uczelni. To widać dobrze właśnie przy powrocie do korzeni czy wydarzeń sprzed lat, kiedy staramy się coś odtworzyć.

– Zdecydowanie tak. Na UG tak właśnie było, kiedy w 1995 roku przygotowywany był album z okazji 25‑lecia uniwersytetu. Udokumentowanie pierwszych 21 lat było szalenie trudne, natomiast ostatnie cztery lata, kiedy istniała już uczelniana gazeta, poszło nam znacznie łatwiej.

Wróćmy do historii z 1991 roku.

– W czasie wakacji Anglicy zaproponowali kilku polskim rektorom uniwersytetów studyjną podróż po uniwersytetach Wielkiej Brytanii. Jedną z tych osób był nasz rektor. Wrócił stamtąd pod mocnym wrażeniem roli, jaką na uczelni pełni press oficer i z postanowieniem, że na UG taka funkcja także powinna istnieć. Na początku października wezwał mnie do siebie i zaproponował objęcie podobnego stanowiska. Zdałem sobie sprawę, że funkcja rzecznika prasowego oznacza rewolucję w moim życiu, w szczególności pożegnanie się z rzemiosłem fizyka. Warto dodać, że w 21-letniej wówczas historii uniwersytetu nie było nigdy wcześniej funkcji rzecznika prasowego, a z tego, co wiem, tylko sporadycznie występowała ona na innych uczelniach, np. na Uniwersytecie Warszawskim. Miałem być rzecznikiem, ale należało do mnie także powołanie komórki zajmującej się promocją uczelni. Kiedy myśleliśmy nad propozycją nazwy tej jednostki, pojawiła się zbitka słów wówczas zupełnie nieznana: Ośrodek Informacji i Promocji. I taką nazwę rektor zaakceptował.

Można zatem powiedzieć, że był to początek public relations w polskim środowisku akademickim?

– Na to wychodzi. W tej chwili takie jednostki, z nazwą Biuro IiP czy Dział IiP, istnieją pewnie na więcej niż co drugiej uczelni w Polsce. Zacząłem swoją pracę na początku listopada. Większość z nas już chyba tego nie pamięta, ale wówczas był to czas kryzysu ekonomicznego i galopującej inflacji. Rektor każdą złotówkę kilkakrotnie obracał w ręku, zanim zdecydował się na jej wydanie. Tym większy szacunek dla rektora Grzonki, bo taki ośrodek nie jest powołany do generowania pieniędzy, a raczej do wydawania ich – na promocję właśnie. Do ośrodka przeszła także „Gazeta Uniwersytecka”. Czasy były absolutnie pionierskie. Nie było wówczas u nas w ogóle znane pojęcie public relations, czyli kształtowanie wizerunku, brakowało artykułów i książek na ten temat. To była terra incognita.

Jak funkcjonowanie rzecznika wyglądało w praktyce?

– Rektor zdecydował, że będę uczestniczył w posiedzeniach kolegium rektorskiego, kolegium dziekańskiego i senatu. To był bardzo ważny krok. W związku z tym byłem blisko wszystkich ważnych wydarzeń i informacji, co pozwalało mi elastycznie reagować na wydarzenia, które dotyczyły uczelni. To bardzo istotne np. w kontaktach z mediami.

Po kilku miesiącach zwróciły się do mnie dwie uczelnie: Uniwersytet Warszawski i Politechnika Gdańska, z prośbą, by mogły podpatrzeć jak działamy. Z otwartością dzieliłem się swoją wiedzą. Stopniowo takie biura zaczęły powstawać na większości uczelni.

Dziś często na uczelniach oddziela się funkcję rzecznika od biura informacji, od promocji i od uczelnianego periodyku.

– Uważam to za błąd, gdyż takie rozwiązanie utrudnia przepływ informacji i skuteczną koordynację działań.

Rzecznicy z reguły uczestniczą także w obradach senatu i kolegium rektorskiego, ale nie zawsze.

– To jest absolutnie niezbędne. To podkreśla się dziś w wiedzy fachowej dość często, ale nie dla wszystkich jest to nadal oczywiste. Rzecznik musi być najlepiej poinformowanym człowiekiem na uczelni. I musi znać całą prawdę. Rzecz bardzo ważna: rzecznikowi prasowemu za żadne skarby nie wolno mijać się z prawdą, czyli... kłamać. Musi też wiedzieć, co należy powiedzieć, co może powiedzieć, a czego nie wolno mu powiedzieć. Taką rzetelną wiedzę jest w stanie zdobyć najskuteczniej w bezpośredniej bliskości rektora i gremiów decyzyjnych uczelni. To powinien być jeden z najbardziej zaufanych współpracowników rektora. W związku z tym dobór osoby na to stanowisko musi uwzględniać również aspekt osobowościowy, aby umożliwić dobre porozumienie.

Jak wspomina Pan ten pierwszy okres? Dużo się wówczas działo, choćby zmiana systemu, nowe ustawy dotyczące szkolnictwa wyższego i nauki.

– Sprawowałem tę funkcję przez pięć lat, do końca pierwszej i przez całą drugą kadencję ówczesnego rektora (kadencje były wówczas trzyletnie). Rzeczywiście problemów była cała masa. Jedną z najważniejszych umiejętności rzecznika jest zdolność odpowiedniego reagowania przy okazji ważnych wydarzeń oraz w tzw. sytuacjach kryzysowych. Pierwsza taka znamienna sytuacja to było spotkanie w roku 1993 trzech urzędujących prezydentów: Polski – Lecha Wałęsy, Niemiec – Richarda von Weizsäkera i Francji – Françoisa Mitteranda. Okazją było wręczenie doktoratów honoris causa Uniwersytetu Gdańskiego prezydentom Niemiec i Francji. Lech Wałęsa już wcześniej otrzymał taki tytuł. Spora część przygotowań spadła na Ośrodek Informacji i Promocji. Spotkanie przygotowywaliśmy oczywiście w porozumieniu z Ministerstwem Spraw Zagranicznych, służbami odpowiadającymi za bezpieczeństwo i urzędnikami Wojewody Gdańskiego. W związku z tym przez kilka miesięcy niemal mieszkaliśmy w rektoracie, jedynie śpiąc w domu. Było to także spore wyzwanie dla mnie jako rzecznika prasowego, ponieważ media – polskie i zagraniczne – relacjonujące to spotkanie były naprawdę liczne. Jedną z przyczyn tego niezwykłego zainteresowania dziennikarzy był również fakt – warto to przy okazji przypomnieć – że było to równocześnie pierwsze, a więc historyczne spotkanie głów tych państw w ramach powołanego dwa lata wcześniej przez ministrów spraw zagranicznych Trójkąta Weimarskiego.

Wówczas odbył się także pierwszy Zjazd Redaktorów Gazet Akademickich.

– Przy okazji tego spotkania wpadłem na pomysł, aby rozkolportować informacje o uroczystości w środowisku akademickim całej Polski. Już wcześniej, na zasadach niepisanej współpracy, rektorzy wysyłali sobie wzajemnie gazety uczelniane. Stąd wziął się pomysł, aby zaprosić ich przedstawicieli na uroczystości, a przy okazji poznać się. Przyjechało wówczas dwanaście redakcji, nasza „Gazeta Uniwersytecka”, jako gospodarz, była trzynasta. Nikt się nie spodziewał – a ja sam w szczególności – że przerodzi się to w coroczne zjazdy, których odbyło się do tej pory dziewiętnaście.

Niemal podręcznikowa (ale to wiemy dzisiaj, wówczas takich podręczników nie było) sytuacja kryzysowa miała miejsce w 1995 roku, kiedy to Aleksander Kwaśniewski, kandydat w wyborach na prezydenta RP, oświadczył, że ma wyższe wykształcenie, a studia ukończył na UG. Środowisko ma swoją pamięć i szybko przypomniało sobie, że coś tu chyba jest nie tak. Wówczas zwracały się do nas media z prośbą o wypowiedź w tej sprawie. Rektor uznał, że ponieważ sprawa jest polityczna, niekoniecznie powinniśmy się w to angażować. Jednak redaktorka jednego z dzienników Wybrzeża przyszła do nas z oficjalnym pismem, powołującym się na odpowiednie paragrafy ustawy medialnej i zażądała jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy kandydat ukończył studia? Nie było wyjścia, musieliśmy wystąpić z otwartą przyłbicą. Odpowiedzieliśmy, w zgodzie z dokumentami, że kandydat studiów nie ukończył. Po ukazaniu się tej informacji przez kilka tygodni byliśmy oblegani przez liczne media polskie i zagraniczne. Musiałem wielokrotnie odpowiadać na kolejne oświadczenia sztabu kandydata i tłumaczyć całą sprawę. To był zresztą wielki PR-owski błąd sztabu, który zamiast przyznać się otwarcie, że Aleksander Kwaśniewski nie ma dyplomu ani absolutorium, przez długi czas uparcie tłumaczył coś zupełnie odwrotnego. Kilka miesięcy później sprawa była rozpatrywana przez Sąd Najwyższy, który jednoznacznie stwierdził, że uczelnia miała rację.

Pracował Pan później w dziale promocji Gdańska, a następnie jako rzecznik prasowy Komitetu Badań Naukowych.

– Po pięciu latach bycia rzecznikiem UG odszedłem z uczelni i przez półtora roku pracowałem jako zastępca naczelnika Wydziału Informacji, Współpracy i Promocji Urzędu Miejskiego w Gdańsku. Trafiłem na bardzo ciekawy okres, ponieważ była to końcówka przygotowań, a następnie realizacja obchodów 1000-lecia Gdańska. Dużo się przy tej okazji nauczyłem.

W styczniu 1998 roku z Wrocławia nieoczekiwanie przyszła propozycja objęcia funkcji rzecznika prasowego Komitetu Badań Naukowych. To była jedna z najtrudniejszych decyzji w moim życiu, m.in. dlatego, że wiązała się z przeprowadzką do Warszawy. Poprosiłem o kilka dni namysłu i pojechałem do Wrocławia porozmawiać z prof. Andrzejem Wiszniewskim, ówczesnym szefem KBN. Odbyliśmy długą i sympatyczną rozmowę, po której zdecydowałem się na objęcie funkcji. Zaproponowałem – co w ówczesnym Komitecie było absolutną nowością – stworzenie, a jakże, Departamentu Informacji i Promocji. Minister wyraził na to zgodę i departament powstał. Z czasem liczył siedem osób. Przejęliśmy całą informację – m.in. redakcję biuletynu KBN „Sprawy Nauki” oraz redagowanie stron internetowych. Do tej pory stronami zawiadywali informatycy, co tylko pozornie było rozwiązaniem logicznym, ponieważ mieli oni zwyczaj wrzucania niemal wszystkich informacji, jedna po drugiej, na stronę główną i szybko zaczęła ona przypominać stajnię Augiasza. W kwietniu 2001 roku na Website Festival w Warszawie (pierwszym ogólnopolskim konkursie na najlepsze witryny internetowe w Polsce), gdzie w 14 różnych kategoriach stanęło do rywalizacji ponad 1800 stron internetowych, w kategorii „edukacja” otrzymaliśmy wyróżnienie, czyli de facto drugie miejsce.

Tak się składa, że obecnie znowu działa Pan w obszarze promocji nauki – tym razem jako koordynator Bałtyckiego Festiwalu Nauki.

– Po niemal pięciu latach pracy w KBN, jeszcze przed jego przekształceniem w Ministerstwo Nauki i Informatyzacji, wróciłem we wrześniu 2002 roku do Gdańska ponownie na stanowisko rzecznika prasowego UG, a Rada Rektorów Województwa Pomorskiego powierzyła mi misję przygotowania i koordynowania Bałtyckiego Festiwalu Nauki. W 1997 roku rozpoczęła się w Polsce era festiwali naukowych. Zaczęło się od Warszawskiego Festiwalu Nauki dr. hab. Macieja Gellera i prof. Magdaleny Fikus, a kilka miesięcy wcześniej odbył się, również w Warszawie, pierwszy Piknik Naukowy prof. Łukasza Turskiego, pod patronatem Polskiego Radia BIS kierowanego przez panią red. Krystynę Kępską-Michalską i z udziałem Roberta Firmhofera, wówczas przewodniczącego komitetu organizacyjnego, obecnego dyrektora Centrum Nauki Kopernik. Kolejne festiwale pojawiały się jak grzyby po deszczu. Jest ich obecnie kilkadziesiąt, istnieją we wszystkich większych ośrodkach naukowych. Co ciekawe, włącza się w nie całe środowisko naukowe – zarówno uczelnie, jak i placówki Polskiej Akademii Nauk oraz instytuty naukowe (dawniej JBR-y).

Jesteśmy jednym z największych festiwali w Polsce pod względem liczby wydarzeń i uczestników. Festiwal Bałtycki jest dość specyficzny, ponieważ odbywa się w kilku ośrodkach. Poza Trójmiastem również m.in. w Słupsku, Elblągu, Pelplinie, Malborku, a nawet na leśnej polanie w Wąglikowicach koło Kościerzyny nad jeziorem Wdzydze, gdzie realizowane są, w konwencji kawiarni naukowej, Letnie Spotkania z Nauką . Mamy bardzo dobrą współpracę i wsparcie władz miast, w których odbywa się nasz festiwal, np. Gdyni. Wielkim finałem festiwalu jest co roku piknik naukowy na gdyńskim Skwerze Kościuszki z dwoma wielkimi namiotami i blisko setką stoisk. Całą jego infrastrukturę zapewniają władze Gdyni. Tuż obok cumuje wówczas prawie cała naukowo-badawcza flota, jaką Polska dysponuje: r/v Baltica, s/v Oceania, rt/v Horyzont II oraz r/v Oceanograf II, oczywiście udostępnione do zwiedzania.

To, co się dzieje w promocji polskiej nauki i szkolnictwa, chyba powoli wypełnia obszary i działania, które od lat funkcjonują na świecie?

– Promocja badań naukowych to kiedyś była orka na ugorze. Dziś jest trochę lepiej. Uczyniliśmy znaczące postępy, natomiast do doskonałości z pewnością nam daleko. Nie jest to zresztą problem lokalny, głowią się nad tym na całym świecie. Oprócz festiwali i pikników nauki powstają coraz liczniej, wzorem rozwiązań funkcjonujących na świecie, uniwersytety dziecięce, uniwersytety trzeciego wieku, kawiarnie naukowe…

A właśnie – żeby dopełnić Pańskich powiązań z promocją nauki, trzeba powiedzieć, że prowadzi Pan także kawiarnię naukową w Sopocie.

– To już traktuję jako hobby, które sprawia mi dużą przyjemność. Od 2004 roku nieprzerwanie co miesiąc zapraszam znanych ludzi ze świata nauki – zazwyczaj z Trójmiasta, ale również czasami z kraju. Już 56 razy kawiarnia naukowa otworzyła swe podwoje i ma swoich stałych słuchaczy.

Wracając do poprzedniego wątku: przeciętny Kowalski raczej nie rozumie nauki, a funkcjonujący stereotyp to szalony profesor, zajmujący się rzeczami skomplikowanymi.

Ale profesor to zawód cieszący się największym szacunkiem w hierarchii profesji.

– To także, ale docieranie do świadomości tegoż Kowalskiego, że dzięki badaniom naukowym mamy Internet, telefony komórkowe czy teflon, co znacząco wpływa na podniesienie jakości jego życia, jest cały czas szalenie ważne. Być może zacznie on wtedy naciskać na elity rządzące, by wsparły uczelnie i badania nie tylko w deklaracjach.

Jak Pan ocenia działanie środowiska PR-owców w obszarze naukowym i akademickim? Część z nich zrzeszona jest w Stowarzyszeniu PR i Promocji polskich uczelni PRom, ale już instytuty naukowe rzadko zatrudniają takie osoby.

– Niektórym myli się PR z marketingiem, ale generalnie – jak sądzę – idzie ku lepszemu. Znaczenie PR na uczelniach będzie intensywnie wzrastać, gdyż czasy, gdy było 16 kandydatów na jedno miejsce – z nielicznymi wyjątkami – już minęły, coraz rzadziej mamy 6, a widmo, że na większości kierunków będzie 0,6, jest coraz bardziej realne. PRom obserwuję z pewnego oddalenia, ale jestem przekonany, że jego działalność jest jak najbardziej pozytywna i potrzebna. Także dlatego, że upowszechnia on poprzez szkolenia profesjonalną wiedzę i, mam nadzieję, także właściwe standardy zachowań. Piętnaście lat temu powstał kodeks Polskiego Stowarzyszenia Public Relations. Powinien on być czymś w rodzaju dekalogu tego środowiska. A wiedzy, także tej dotyczącej etyki, nigdy za dużo, zwłaszcza że to obszary nowe i działają w nich najczęściej ludzie młodzi. W tym obszarze dzieje się jednak ciągle za mało – doskwiera choćby brak osób odpowiedzialnych za profesjonalną promocję w wielu instytucjach związanych z badaniami naukowymi – ale mam nadzieję, że i to zmieni się w bliskiej przyszłości.

 

Rozmawiał Andrzej Świć