Nie tylko szkoła
Zamieszczony w „Newsweeku” artykuł prof. Jana Hartmana Szkoła do przebudowy opatrzony został zajawką: „Szkołę jako instytucję najchętniej wysadziłbym w powietrze, skoro jednak szkoła być musi (bo nikt jeszcze nie wymyślił niczego w zastępstwie), to należy ją przebudować od piwnicy po dach”. Dodałbym do tego: a przede wszystkim wymienić fundamenty. Rzecz w tym, iż owa przebudowa winna objąć nie tylko szkołę, lecz cały system szkolnictwa, ze studiami doktoranckimi włącznie. Także bowiem w szkołach wyższych można by wywiesić plakaty ze słowami z artykułu Hartmana: „System szkolnictwa jest imperium fikcji, uczącym kłamstwa, gry pozorów i zadufania w siebie”. Więcej – system szkolnictwa jest maszynką do produkowania dyplomów, co niekoniecznie oznacza wpajanie wiedzy, a nawet ma z tym coraz mniej wspólnego. Nie stawiamy dwójek i pał, bo oskarżą nas o „zaniżanie poziomu” instytucji, tym samym więc nie wymagamy od uczniów/studentów rzetelnej nauki. To kiedyś musi zakończyć się dramatycznym kolapsem, implozją całego systemu.
Coraz częściej słyszę, zwłaszcza w okresie kampanii wyborczej, że jednym z najbardziej dramatycznych problemów młodego pokolenia jest to, iż po studiach ludzie ci nie są w stanie znaleźć stałej pracy, że zatrudniani są na „śmieciowych umowach”, niedających poczucia stabilizacji i perspektyw na przyszłość. Oto, czytam w licznych artykułach, „najlepiej wykształcone po wojnie pokolenie” spisywane jest na straty. I rzeczywiście – jeśli mierzyć rzecz liczbą dyplomów, to z formalnego punktu widzenia jest to pokolenie najlepiej wykształcone. Lecz nikt nie mówi o wartości owych świadectw i o jakości przyswojonej wiedzy. A poza tym masowa produkcja dyplomów spowodowała, że na rynku pracy znalazło się o wiele więcej absolwentów uczelni, niż to było przedtem – siłą rzeczy więc podaż przewyższa popyt i „bezrobocie” w tej grupie społecznej wzrasta. tym bardziej, że przecież panie i panowie magistrowie nie podejmą pracy poniżej swych kwalifikacji; słusznie zresztą, gdyż w końcu liczy się dyplom.
Jednym z wyjść jest dostosowanie programów nauczania do potrzeb rynku, promowanie konkretnych kierunków i specjalizacji. I jest to rozwiązanie sensowne, ale pod jednym warunkiem: że przed wyborem owych specjalizacji będziemy w stanie wyposażyć studentów w porządny „podkład” ogólnej wiedzy o świecie. Inaczej będziemy co prawda mieli wybitnych być może znawców „początku środka początku ogólnowojskowej dzidy bojowej”, ale niemających pojęcia o tym, czym owa dzida bojowa jest i do czego służy. Rzecz przypomina sytuację wypracowaną przy systemie taśmowym: pracownik nie musi tu wiedzieć, co wytwarza, gdyż jego jedynym zadaniem jest kilka obrotów śrubokrętem – ma to robić jak najlepiej, reszta nie musi go obchodzić. Celowo przerysowuję sytuację, ale nie sądzę, by w ogólnym planie obraz był wypaczony. Bo przecież specjaliści od wykrywania planet w odległych układach gwiezdnych nawet nie muszą się dziś interesować stanem kosmologii, wystarczy, że się skupią na swoim zadaniu i to wystarczy.
Chciałbym być dobrze zrozumiany – nie jestem przeciwnikiem wąskich specjalizacji; wręcz przeciwnie, doskonale sobie zdaję sprawę z tego, że zwłaszcza wobec przyspieszenia przemian w nauce w ostatnich dziesięcioleciach takie specjalizacje są nieuniknione. Ale przeciwny jestem nastawieniu całego procesu edukacyjnego na specjalistyczną selekcję, gdyż byłby to w istocie proces dehumanizacyjny. Jak powiadają snajperzy: naszym celem jest człowiek. Redukcja człowieczeństwa do profesji ten cel likwiduje. Oczywiście, nie każdy musi się zastanawiać nad sensem swej egzystencji i swym miejscem w kosmicznym porządku, lecz edukacja winna każdemu dawać podstawy do takiej refleksji.
Jednocześnie, nawet zdając sobie sprawę z tego, iż specjalizacje są współcześnie nieuniknione, nie mogę sobie nie zdawać sprawy z faktu, że wąska profesjonalizacja może stanowić dla wielu ludzi pułapkę, gdyż przemiany naszego życia bywają tak gwałtowne, iż to, co do niedawna stanowiło w miarę bezpieczne źródło utrzymania, nagle może stać się umiejętnością bezużyteczną (przypomnę ruch przekwalifikowujący w początkach lat 90. ubiegłego stulecia rusycystów). A to winno nas uczyć takiego kształcenia, które umożliwi w miarę bezbolesny i szybki sposób zmiany zawodu, w czym bez wątpienia pomocne jest wyposażenie uczniów w możliwie szeroką i zróżnicowaną wiedzę. Takim ludziom po prostu łatwiej szukać nowych możliwości, podejmować pojawiające się niespodziewanie wyzwania.
Jan Hartman ma więc rację, gdy powiada, że cały nasz system szkolnictwa należy dokumentnie przebudować. By to jednak uczynić, trzeba wiedzieć, ku czemu ma szkoła przygotowywać, a także, jak ma wyglądać całość systemu edukacyjnego. Tym bardziej, że za sprawą umów międzynarodowych jest on w tej chwili uwikłany w szereg zależności, które z jednej strony rzeczywiście otwierają nowe możliwości, z drugiej jednak ujawniają – co wychodzi dopiero w praktyce – zastanawiającą niewydolność. Jedno nie ulega wątpliwości: nie można dokonać owej przebudowy „po kawałku” i osobno.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.