Między Scyllą korporacjonizmu a Charybdą etatyzmu
W artykule prof. Jacka Jadackiego Czy Kopernik zasługiwałby na tytuł profesora? („Plus Minus”, dodatek „Rzeczypospolitej”, 27.08.2011) dostrzegam pośrednią krytykę próby obiektywizacji legislacyjnej kryteriów awansu naukowego. Próbę taką, podjętą przez reformę kojarzoną z minister Barbarą Kudrycką, wprowadza nowelizacja, z 18 marca 2011, ustawy o stopniach i tytule naukowym oraz projekt rozporządzenia dotyczącego tych kryteriów. We wchodzących w życie 1 października 2011 przepisach pojawiają się zmiany przesłanek i kryteriów decyzji przyznających lub odmawiających awansu naukowego, podejmowanych w ramach rad jednostek zdominowanych przez członków korporacji tzw. samodzielnych pracowników naukowych, czyli posiadaczy stopni doktora habilitowanego lub tytułu profesora.
Ale moim skromnym magisterskim zdaniem problem kryteriów awansu naukowego jest ważny nie tylko dlatego, że chodzi o naukę jako taką i postęp w jej osiągnięciach, ale dlatego, iż w polskich realiach poważne korzyści materialne tego awansu finansuje głównie podatnik. Uprawnienia uzyskiwane przez osiągających stopnie awansu naukowego są cenne m.in. dlatego, że umożliwiają: ubieganie się o relatywnie stabilne etaty w uczelniach i instytucjach naukowych, opłacane z budżetu państwa, korzystanie z przywilejów pracowniczych (spec-urlopy, limity czasu pracy, minimalne wynagrodzenia itd.) czy możliwości „dawania” uprawnień („firmowania”) kierunków studiów za co najmniej kilka tysięcy miesięcznie. Mało kto spoza „środowiska” wie, że organizacja polskiego sektora dydaktyki wyższej (poprzez np. tzw. minima kadrowe do prowadzenia studiów) zapewnia popyt na posiadaczy stopni i tytułów naukowych, niezależnie od ich dydaktycznej przydatności lub kwalifikacji. Tak więc decyzja, kto zasługuje na tytuł profesora czy stopień naukowy, to nie tylko decyzja, kto jest wybitnym naukowcem, ale pośrednio – komu owe przywileje się dostaną.
Kto płaci, kto wymaga?
Tę decyzję ktoś musi podjąć. Nie może tego zrobić właściciel uczelni, bo takowy nie istnieje. Uczelni prywatnych w Polsce nie ma, niepubliczne podlegają większości tych samych prokorporacyjnych i etatystycznych reguł, co uczelnie publiczne. Z jednej strony decydentem może być więc korporacja naukowców, mających już tytuły i stopnie, z drugiej zaś reprezentacja (formalna chociażby) podatników, finansujących w dużej mierze system i jego benefity, czyli politycy lub urzędnicy. Stąd – w pewnym uproszczeniu – spór, toczący się w światku nauki i szkolnictwa wyższego od wielu lat: ile „władzy” dla „korporacji”, ile dla „etatystów”. Władzy rozumianej – również w uproszczeniu – jako dysponowanie (oczywiście w ramach obowiązujących norm lub przepisów) pieniądzem publicznym przeznaczonym na naukę i szkolnictwo wyższe.
Kolejne „wychylenia wahadła” tego sporu widać w kolejnych zmianach prawa tego obszaru dotyczących. Prawo o szkolnictwie wyższym z 2005 r. i ustawa o stopniach i tytule naukowym z 2003 r. postrzegane są raczej jako sukces „korporacji”, która uzyskała znaczną „autonomię” od „etatystów” w dystrybuowaniu pieniędzy pobieranych od podatnika na naukę i szkolnictwo wyższe. Fala krytyki rozmaitych nieefektywności tego systemu lub rosnąca świadomość problemów, wola zmian, bądź inne jeszcze czynniki przyniosły nowelę tych ustaw, uchwaloną w marcu 2011 r. Od początku prac nad założeniami reformy krytykowano jej cele i promotorów m.in. z pozycji obrońców niezależności korporacji uczonych, zwłaszcza humanistów. Wydaje się, iż ostatecznie „korporacji” udało się obronić bardzo wiele, a rozwiązania przeforsowane przez „etatystów” są skromniejsze niż pierwotne założenia. Np. „kryteria oceny osiągnięć osoby ubiegającej się o nadanie stopnia doktora habilitowanego”, jakie wg art. 16 ust. 4 SNiTN ma określić minister nauki i szkolnictwa wyższego, wg projektu rozporządzenia z 2 czerwca 2011 okazały się głównie spisem tego, co „bierze się pod uwagę”, nie zaś wyznaczeniem ostrych kryteriów, które idealnie nadawałyby się do piętnowania za „iluzję merytorycznej i obiektywnej oceny”.
Odrębną perspektywę krytyki reformy formułowali eksperci przekonani o nieefektywności jakiegokolwiek „ręcznego sterowania” czy urzędowego „centralizmu”. Ale te argumenty były zazwyczaj „przechwytywane” przez „korporację” dla wzmożenia walki o „autonomię” uczelni, wolność badań itp. Rzadko wyprowadzano z nich wniosek o wadliwości obu opcji na rzecz minimalizacji problemu i sporu poprzez ograniczenie ilości środków publicznych, a przez to i regulacji, w systemie. To bowiem byłoby trudne do zaakceptowania i przez „etatystów”, i przez „korporację”.
Należy zaznaczyć, że mówiąc „etatyści” nie wypowiadam się o poglądach politycznych czy umiłowaniu państwa jako takiego. Wskazuję jedynie grupę osób używających państwowej legislacji jako narzędzia wpływu na rzeczywistość. Podejrzewam, że wielu tak rozumianych „etatystów” postrzega tę metodę „naprawiania świata” jako skuteczną, wygodną lub jedyną dostępną. Wielu być może chętnie poszłoby w odważną „deregulację”, ale na przykład nie widzieli ku temu warunków społeczno-politycznych (brak „woli politycznej”) lub widzieli opór „korporacji” przed deregulacją (postrzeganą jako wstęp do odłączania „budżetowej kroplówki”). Mówiąc zaś „korporacja” mam na myśli grupę posiadaczy stopni doktora habilitowanego, uważających, że państwo powinno łożyć na instytucje nauki i szkolnictwa wyższego, jednak bez faktycznego zarządzania nimi. Także pośród „korporacji” znalazłoby się może „deregulatorów”, którzy jednak uznali, że lepsza „korporacja” niż „antyzwiązkowa”, wzmacniająca władze uczelni lub „ślepo kopiująca” eurotrendy deregulacja.
Wnioski, uwaga!
Zajmując się od lat skutkami „legislacyjnego” organizowania życia naukowego i edukacji wyższej, w tym efektów takowego, z wieloma obserwacjami prof. Jadackiego się zgadzam. Praktycznie każde obalane przez niego kryterium awansu naukowego jest protezą. Ale wniosek końcowy publikacji uważam za zbyt łatwy i niepełny. Wierzę, że autor dąży do czegoś więcej niż kolejny głos w ramach sporu „etatystów” z „korporacjonistami”. Tymczasem po trafnym obnażeniu wad parametryzacji, wykazaniu nieuchronności subiektywizacji „obiektywizacyjnych” dążeń, wyzierających z kolejnych kryteriów wychwytywania „wybitności” naukowców, jakie roztrząsa, dokonuje prof. Jadacki zwrotu w kierunku zaufania „żywym”, nieanonimowym recenzentom – ich kompetencjom i „smakowi”. Jeśli jednak podejmowana w tym trybie decyzja ma dotyczyć nie tylko „wybitności” naukowca na użytek czystej nauki, ale jej skutkiem ma być ów pakiet „profesorski”, jaki prawo gwarantuje na koszt podatnika, to ktoś w imieniu podatnika powinien się wypowiedzieć. Kto, jeśli nie ich demokratycznie wybrana reprezentacja? Skoro awans naukowy wiąże się z korzyściami finansowanymi ze środków publicznych, musi być parametryzowany etatystycznymi regulacjami. Oczywiste i trafnie przywołane wady parametryzacji to dobry argument, ale nie na powrót do awansu opartego na subiektywizmie korporacyjnym, lecz do odejścia od finansowania benefitów tego awansu ze środków publicznych. Przy opodatkowaniu na dowolny cel publiczny lub wydatkowaniu środków publicznych argumenty: Zaufajmy „żywym”, „nieanonimowym” decydentom, ich kompetencjom i „smakowi”! Nie wiążmy im rąk formalnymi, a mało diagnostycznymi kryteriami! – nie miałyby szans się utrzymać. Dlaczego więc finansowany ze środków publicznych awans naukowy i szkolnictwo wyższe mają być wyjątkiem?
Czy więc konsekwencją (trafnych antyparametryzacyjnych wywodów) nie powinno być odpublicznienie awansu naukowego poprzez deregulację opartą na niefinansowaniu z pieniędzy podatnika jego benefitów? Nie wyklucza to oczywiście zamawiania, za pieniądze podatnika, badań w danej firmie zatrudniającej utytułowanych naukowców czy utrzymywania nielicznych instytucji państwowych, gdzie utytułowany naukowiec otrzyma pensję, ale nie za tytuł, a za swą pracę. Wtedy deparametryzacja, deetatyzacja, wręcz prywatyzacja kryteriów awansu, będzie automatyczną i zrozumiałą konsekwencją. Każdy współwłaściciel jednostki naukowej (w tym państwo czy samorządy) zatrudni sobie (np. przez zależne od udziałowców władze tej jednostki) naukowca, którego wybitność i wartość oceni wedle własnych kryteriów, być może korzystając z opinii innych naukowców. Sami naukowcy będą mogli wprowadzać dowolne tytuły i szczeble awansu w ramach swej „prywatnej” korporacji, jeśli nadal będą widzieli w tym sens. Zaś jakikolwiek odzew na apel prof. Jacka Jadackiego, iż „chciałoby się natomiast mieć jakieś kryteria obiektywne”, nie będzie już konieczny.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.