Brytyjska wojna domowa
Wielka Brytania, będąca do niedawna głównym celem studentów międzynarodowych chcących ukończyć studia anglojęzyczne oraz uzyskać dyplom uznawany na całym świecie, w ciągu kilku miesięcy utraciła pozycję budowaną przez dziesięciolecia. Głośno krytykowana przez obywateli decyzja podniesienia czesnego w brytyjskich uniwersytetach jest jedynie częścią większej rewolucji, a raczej wojny, która toczy się za zamkniętymi drzwiami ministerstw, biur poselskich i gabinetów kanclerskich, za to bardzo rzadko na łamach mediów. Ten konflikt jest bardzo bliski sercom polskich rektorów, ponieważ dotyczy dwóch diametralnie różnych części sektora szkolnictwa wyższego: uniwersytetów publicznych i szkół prywatnych.
Strategia monopolistów
Szeroko omawiane podniesienie czesnego na uniwersytetach brytyjskich było wynikiem długotrwałego lobbingu ze strony kanclerzy największych i najbardziej wpływowych uczelni, szukających nowych dochodów w trudnej sytuacji ekonomicznej, spowodowanej globalnym kryzysem finansowym, spadkiem dostępności pieniędzy na badania i rozwój oraz zmniejszeniem wydatków na naukę osób prywatnych. Dokładnie przeliczone i zaplanowane, zwiększone czesne obiecywało dramatyczny wzrost dochodów przy zachowaniu naborów z lat „tańszych”: zarówno naboru Brytyjczyków (niechętnie wyjeżdżających za granicę), jak i komercyjnych studentów międzynarodowych. Życzliwi politycy, sami w większości wykształceni w państwowych uczelniach, przychylili się do próśb włodarzy swoich Alma Mater i przegłosowali deregulację poziomu czesnego. Nagła seria oświadczeń brytyjskich uniwersytetów, decydujących się na maksymalne czesne (9 tys. funtów) zaskoczyła społeczeństwo, przyzwyczajone do łatwego i taniego dostępu do szkolnictwa wyższego z lat rządów Tony’ego Blaira. Protesty aktualnych i przyszłych studentów widzieliśmy wszyscy w telewizji, a debata w brytyjskich mediach nie milknie do dzisiaj, podsycana przez labourzystów będących poza rządem.
Radość kanclerzy trwała krótko. Zarówno oni sami, jak i zaprzyjaźnieni politycy szybko dostali zimny prysznic, który przekształcił się w zarzewie konfliktu dobrze znanego w Polsce: brytyjskie szkolnictwo wyższe to nie tylko wielkie i prężne uniwersytety czy politechniki, ale setki instytucji prywatnych, prowadzących kształcenie na poziomie licencjackim, magisterskim czy MBA. Tęgie mózgi uniwersyteckie, po wywindowaniu swojego czesnego na niebotyczny poziom 9 tys. funtów odkryły, że dookoła nich znajdują się setki instytucji, których czesne nie przekracza 4–6 tys. funtów, a dyplomy przez nie oferowane mają taką samą wartość, szczególnie dla (wysoce zyskownych) studentów międzynarodowych, którzy decydują się na studia głównie dzięki kryterium cenowemu. „Monopoliści” z perspektywy pożądania klientów (dobra jakość + rynkowy dyplom przy czesnym 2–4 tys. funtów z dofinansowaniem państwa) odkryli, że nimi nie są przy czesnym wysokości 9 tys. Przerażenie kanclerzy znalazło swój równoważnik w radości właścicieli prywatnych koledżów, do tej pory rekrutujących głównie średniej lub niskiej jakości studentów z Azji, a niemających praktycznie żadnych Brytyjczyków, którzy preferowali tańsze (dofinansowywane) studia w uczelniach publicznych. Jednym ruchem rządowej pałeczki biznesplany uniwersytetów legły w gruzach, a prywatne koledże stały się oferentami tańszej oferty dydaktycznej, wspartej średniej jakości dyplomami, możliwością przenoszenia się na ostatni rok do innych uczelni wraz z pełnym transferem kredytów oraz znośną lub dobrą jakością.
Zaraz po ogłoszeniu pułapu 9 tys. funtów przestrzegałem znajomych właścicieli koledżów, by nie cieszyli się za bardzo z naborów na 2011, które przerosły wszelkie oczekiwania, ponieważ błąd uniwersytetów publicznych nie mógł trwać długo. Mając doświadczenia z Polski, wiedziałem, że ci sami kanclerze szybko wymyślą strategię, aby wyeliminować swoją konkurencję i zagwarantować swoim uczelniom zwiększone nabory z niebotycznie wyższym czesnym. Być może „strategia” nie jest jednoznacznie zdefiniowana, spisana ani kontrolowana z jednego miejsca, a jest raczej wynikiem instynktownej reakcji obronnej pewnej elity, niemniej jej macki stają się powoli widoczne. Wojna o wpływy z czesnego przyjęła ton jakościowy, a wytaczane armaty to pompatyczne hasła o jakości, poziomie usług, dbałości o dobre imię państwa i jego obrazu na arenie międzynarodowej, wsparte argumentami o kontroli imigracji itd. Oficjalnie wrogiem koledżów nie są uniwersytety, a stało się nim państwo, reprezentowane przez swoje instytucje.
Zweryfikowani
Praktycznie z dnia na dzień podniesiono wymogi wizowe, kładąc szczególny nacisk na poziom znajomości języka angielskiego u kandydatów spoza Unii, którzy często lądowali w koledżach, ponieważ te miały niższe wymagania niż uczelnie publiczne (np. IELTS 4.5 lub 5 zamiast IELTS 6, a nawet 7). Oficerowie wizowi, zarówno w ambasadach, jak i na lotniskach, zaczęli uważniej przesłuchiwać przylatujących, weryfikując ich poziom angielskiego i bezwzględnie odsyłając do domu tych „budzących wątpliwości”. Kolejnym posunięciem było ograniczenie możliwości przyjazdu z rodziną oraz przedłużenia pobytu poza okres studiów, co pozwalało nie tracić kontaktu z najbliższą rodziną w przypadku studentów dorosłych oraz odpracować inwestycję w studia lub zarobić na następne, wyższego stopnia, lub też zdobyć doświadczenie zawodowe (graduate experience). Ostatnim posunięciem, mającym na celu zniechęcenie studentów międzynarodowych, stało się ograniczenie prawa do pracy podczas studiów, dzięki czemu większość z nich nie jest w stanie opłacić programu dłuższego niż rok – na tyle starczają im oszczędności, a liczą, że po przyjeździe do Anglii uda im się znaleźć pracę i dorobić na brakujące czesne (ten sam problem mamy w Polsce, o czym pisałem w FA 2/2011).
Prowadzona od kilku lat (słuszna) kampania niszczenia uczelni-duchów (bogus colleges) została dramatycznie rozszerzona na ciągłe kontrole praktycznie wszystkich prywatnych koledżów, zwiększając dramatycznie koszty transakcyjne oraz zmuszając właścicieli do ponoszenia ogromnych wydatków na obsługę wymogów dokumentacyjnych oraz przeróżnych wizytacji, za które płaci oczywiście ich „ofiara”. Zwiększenie zakresu certyfikacji wymuszono procedurami wizowymi: by móc rekrutować studentów spoza Unii, każda uczelnia musi uzyskać status zaufanego sponsora (trusted sponsor – instytucja występująca o przyznanie wizy obcokrajowcowi i biorąca na siebie odpowiedzialność za legalność jego pobytu), a to wymaga uzyskania serii akceptacji i certyfikatów, poprzedzonych żmudną procedurą weryfikacyjną. Raz uzyskane uprawnienia można bardzo łatwo stracić, np. poprzez niedopilnowanie, by student „wizowy” miał dokładnie udokumentowaną nie mniej niż 80-procentową obecność na zajęciach lub jego (samodzielne i niekontrolowalne) podjęcie pracy i złamanie warunków wizowych.
By urozmaicić życie dyrektorom działów rekrutacji, wprowadzono ograniczenia liczby wystawianych dokumentów o przyjęciu, uprawniających kandydata do starania się o wizę – uczelnia może wystawić ich np. 1000 na dany cykl rekrutacyjny, ale nie ma gwarancji, ile osób dostanie wizę w ambasadzie. Dyrektor finansowy, budujący budżet na podstawie planowanego naboru 500 osób (50-procentowa skuteczność/wiarygodność wizowa kandydatów na spotkaniu w ambasadzie), może nagle się dowiedzieć, że ambasady wydały tylko 150 wiz z tysiąca wysłanych listów o przyjęciu (tzn. 850 kandydatów spełniało wymogi przyjęcia na studia w koledżu, ale już nie spełniali wymogów wizowych lub nie spodobali się konsulowi). System nie pozwala na „atak wyprzedzający” ze strony uczelni, która chciałaby wysłać 2 tys. listów o przyjęciu i zagwarantować sobie wymierny nabór (np. owe zaplanowane 500 osób), ponieważ Agencja Graniczna (UK Border Agency) prowadzi system w trybie online, w którym uczelnia wystawia zaproszenia, a który odcina możliwość drukowania dalszych listów po wyczerpaniu przyznanego limitu.
Podwyżka znaczy śmierć
Poza pozyskaniem wiedzy i umiejętności ważnym celem studiów jest zdobycie dyplomu. Prywatne koledże, niemające żadnych własnych uprawnień dyplomowych, są de facto operatorami cudzych programów studiów. Uprawnienia uzyskują na bazie franczyzy, walidacji lub współpracy z firmami mającymi zaaprobowane przez państwo kursy, niebędące pełnymi programami studiów. W tej sferze widać już pierwsze „wrogie działania zwiadowcze”, dokonywane na razie rękoma dziennikarzy, którzy nagle zaczynają pisać o problemach z jakością kursów lub programów prowadzonych w imieniu tej czy innej uczelni przez prywatny koledż. Pod mur stawiany jest nie tylko operator, ale i właściciel/dostawca dyplomu, co według mnie jest wstępem do próby odebrania koledżom ich umów programowych oraz skutecznego zastraszania uczelni myślących o dorobieniu dzięki sprzedaży swoich dyplomów przez takiego pośrednika/operatora. Bez cudzych programów koledże nie istnieją, ponieważ w systemie brytyjskim praktycznie nie mają możliwości starania się o własne, „imienne” uprawnienia dyplomowe.
Do kolejnego ataku przymierza się angielski odpowiednik naszej PKA (ale bardziej zdecentralizowany i nie tak sformalizowany). Całkiem niedawno rozpoczęto budowanie specjalnego zespołu, którego głównym zadaniem jest przygotowanie propozycji rozwiązań w sferze nadzoru koledżów, czyli objęcia prywatnych szkół nadzorem podobnym lub identycznym do prowadzonego wobec uniwersytetów publicznych. Jest oczywiste, że każda procedura może zostać (i pewnie zostanie) spaczona na korzyść jednej części sektora, np. poprzez wprowadzenie wymogów dotyczących wielkości zasobów bibliotecznych, liczby afiliowanych publikacji lub przelicznika wykładowca-student. Polscy rektorzy uczelni niepublicznych wiedzą dobrze, jak trudno jest sprostać tym samym wymogom co wielkie uniwersytety czy akademie, utrzymywane przez Skarb Państwa. Dla brytyjskich koledżów dramatyczne poniesienie poprzeczki oznacza śmierć, ponieważ te instytucje utrzymują swoje niższe czesne dzięki optymalizacji operacji, zarówno biznesowych, infrastrukturalnych, administracyjnych, jak i akademickich (np. poprzez podbieranie kadry najbliższym uniwersytetom i prowadzenie przez nich zajęć na umowy o dzieło).
Prywatne koledże mogą się oczywiście próbować bronić przed wygórowanymi wymaganiami, np. dzięki stwierdzeniu, że państwo brytyjskie nie finansuje studiów na ich programach (argument brzmi bardzo znajomo dla nas, śledzących debaty o reformie polskiej ustawy). Mogą również oświadczyć, że chętnie podejmą się wdrożenia wszelkich wymogów, ale muszą mieć równouprawnienie w dostępie do brytyjskich studentów lub np. funduszy na badania albo rozwój instytucjonalny. Niestety, gotowość koledżów do podjęcia „wyzwania jakościowego i organizacyjnego” oraz spełniania coraz to wyższych wymogów narzucanych przez różne instytucje nie zagwarantuje ich przetrwania, ponieważ w tej zamaskowanej wojnie chodzi wyłącznie o wycięcie w pień tańszej konkurencji. Jej ciągłe istnienie uniemożliwia chciwym kanclerzom publicznych molochów uniknięcie reform i reorganizacji, niezbędnych, by ich rozleniwione uniwersytety mogły funkcjonować w dramatycznie trudniejszej rzeczywistości ekonomicznej. Brzmi znajomo?
Zamaskowane działa
Osobiście mam jeszcze jedno podejrzenie, nie do potwierdzenia w żadnej instytucji oraz nigdy nieporuszane w żadnych mediach. Prywatne koledże brytyjskie mają za klientów w większości obywateli z Bliskiego i Dalekiego Wschodu. Gdybym był szefem MI5 lub MI6 i miał na głowie Al Kaidę, Afganistan, światową wojnę z terrorem oraz olimpiadę letnią Londyn 2012, z radością powitałbym (a może nawet wsparł nieformalnymi kontaktami lub na poziomie spotkań Rady Bezpieczeństwa?) każde działanie utrudniające dostęp do Wielkiej Brytanii osobom z krajów podwyższonego ryzyka, czyli typowych studentów tego czy innego koledżu w Londynie, Birmingham czy Glasgow. Tak jak porywacze z 9/11 wjechali wcześniej do USA, by „uczyć się latać”, tak i potencjalni terroryści planujący atak na Londyn 2012 mogą już „studiować” w Anglii albo właśnie starać się o wizę studencką. Ale to jest wyłącznie moje podejrzenie, a nikt w Anglii nie może przyznać się do antyselekcji na tle rasy/pochodzenia (racial profiling), gdyż jest to politycznie niepoprawne i samobójcze politycznie. Gdybym miał rację, oznaczałoby to, że przeciw prywatnym uczelniom wytoczono największe działa i ustawiono/zamaskowano je tak, że żaden koledż nawet nie wie o ich istnieniu, nie mówiąc już o możliwości obrony przed gigantycznymi pociskami z pompatycznymi nazwami „jakość”, „procedury”, „akademickość”, „kontrola imigracji” oraz (nieformalnie) „wojna z terrorem”.
Chciwym brytyjskim kanclerzom i tak nie poprawią się przyszłe budżety, ponieważ międzynarodowy rynek rekrutacyjny już zaczął przesuwać swoje kanały dystrybucji w inne miejsca – żaden rekruter nie chce ryzykować utraty klientów, więc szybko i sprawnie znajdują przyjaźniejsze kraje z prostszymi procedurami wizowymi, możliwością podjęcia pracy podczas studiów i przyjazną procedurą uzyskiwania stałego pobytu. A rdzenni brytyjscy studenci, po informacji w mediach o tym, jak duży i trudny do spłacenia będzie ich dług po ukończeniu studiów, zaczną preferować natychmiastowe wejście na rynek pracy po szkole średniej, omijając studia, awansując szybciej i zarabiając więcej dzięki dłuższemu i pełnemu stażowi pracy. Mój brat do dzisiaj pluje sobie w brodę, że wziął angielski kredyt na studia – system spłacania nie służy motywowaniu do sukcesów zawodowych, ponieważ im więcej się zarabia, tym większe są raty, a bezrobotni absolwenci nie płacą nic. Brat wziął kredyt przy czesnym 3 tys., a nie 9 tys., lecz i tak musi go spłacać przez 15 lat.
Co ciekawe, chaotyczna sytuacja na rynku brytyjskim tworzy interesujące szanse dla zagranicznej konkurencji, w tym dla polskich uczelni myślących o ekspansji za granicę.
e-mail: marcin.duszynski@yahoo.co.uk
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.