Wspomnienia o Estreicherze

Henryk Hollender

Czytam tu sobie dzieje rodziny Estreicherów i ogarniają mnie nieprzyzwoite myśli o dobrej bibliografii. Nieprzyzwoite, bo dobrych prawie nie ma, a jak są, to kosztem wielkiego wysiłku. Ale pamiętam coś takiego, nad czym pracowali znajomi i co zaczynało wyglądać na niezłe – odpalam więc maszynę z nadzieją na pozytywne przeżycie. I ono w pewnym sensie następuje, chociaż… Coś, co na stronie głównej uczelni nazywa się Publikacje, na następnym ekranie nie powinno nazywać się Bibliografia Uniwersytetu (tu nazwa), primo dlatego, że zawodowy webmaster nie ma już w zwyczaju narzucać użytkownikowi, podążającemu za rozgałęziającą się zawartością serwisu, zmian terminologii w obrębie nagłówka, a secundo dlatego, że termin bibliografia w połączeniu z nazwą instytucji konotuje zazwyczaj bibliografię przedmiotową. Tu zaś – czysto podmiotowa: publikacje pracowników, tysięcy autorów z wielkiej uczelni. Jasny układ, wiele możliwości wyszukiwania, prawie nie widać literówek i przeinaczeń. Ale dlaczego taka kolejność: numer czasopisma, rocznik, rok – skoro i tradycja, i norma sugerują odwrotną kolejność? I dalej: dlaczego książki nie mają miejsca wydania? Jeśli czytam Amsterdam University Press, to mniej więcej wiem, gdzie książka się ukazała, i ma to dla mnie znaczenie jako dla czytelnika, bibliotekarza czy urzędnika; jeśli czytam FAFO albo Edward Elgar Publishing, to muszę szukać. Naprawdę listy pól nie mógł skonsultować jakiś bibliotekarz? Czy też konsultował, ale go nie wysłuchano?

W mniejszych uczelniach – pełna dowolność. Gdzieś się tego spisu publikacji na ogół można doszukać, ale niełatwo wydestylować z niego zasady, według jakich był robiony. Nic dziwnego, skoro samo ministerstwo w ankiecie jednostki zaleca sporządzanie wykazu publikacji zgodnie ze schematem: „czasopismo, tytuł publikacji, autor (autorzy), rok, tom, strona”. A to jest żaden schemat i bardzo zła szkoła dla ludzi, którzy w czasie studiów czasopism nie czytali, tylko się przygotowywali do egzaminów – raz na semestr i z podręcznika. Ani cykliczność czasopisma, ani jego kompozycja (tom/rocznik, zeszyt, strona – ale często z odstępstwami i niekonsekwencjami), ani samoistność piśmiennicza artykułu nie są jasne dla tak wychowanego absolwenta, bez względu na jego zdolności i predyspozycje twórcze. Więc „czasopismo i tytuł publikacji” to pierwsza wpadka, bo się te dwie nazwy mieszają i zacierają. Dalej, podanie numeru strony (jednej) umożliwia identyfikację artykułu tylko wtedy, gdy strony mają ciągłą numerację w obrębie woluminu, a tak wcale być nie musi. Opisy w takich zestawieniach są często bałamutne, do czego się jeszcze przyczyniają trudności z przepisaniem bez błędu tytułu, choćby własnej pracy. I na domiar nieszczęścia „prace opublikowane” to też nie jest jasne pojęcie, więc w pewnym spisie publikacji przeczytamy nawet coś takiego: tytuł książki, praca na ukończeniu, złożona do oceny w wydawnictwie (i tu pada rzucająca na kolana nazwa w rodzaju Elsevier, Wiley czy Akadémiai Kiadó).

Skutek taki, że prace magisterskie to już jest zwykły chaos, choć może ten kosmologiczny eufemizm nie powinien przesłaniać zwykłego śmietnika. O, tu się rozsypał jeden taki: Bibliografia dzieli się na Wydawnictwa zwarte, Wydawnictwa luźne i Strony internetowe; o tym, że ze „strony” można pobrać książkę, artykuł czy mapę – i jako książkę, artykuł i mapę zacytować ją w bibliografii – magistrant nie wie; jakże by miał wiedzieć, skoro tego nie wie jego promotor. Rozłączność między tymi trzema kategoriami też jest prawdziwie „luźna”, a zasadom cytowania też daleko do „obcisłości” (przepraszam, „zwartości”), więc trudno rozstrzygnąć, co jest co. Jeśli np. domniemanemu tytułowi towarzyszy tylko nazwa fundacji (w roli wydawcy?) i data dzienna, to jak bibliotekarz ma sobie z tym radzić? Powiedzieć, że u Estreichera też sporo materiału niepodatnego na żadną identyfikację? Inny zapis: autor, tytuł i data dzienna. Eurostat jako „wydawnictwo luźne” i jako strona internetowa. Literówka w każdym tytule angielskim, co nie przeszkadza z angielska przytaczać opisów książek z nazwiskiem redaktora jako hasłem autorskim. Ani jednego zwyczajnego opisu artykułu w czasopiśmie. W większości prac na różnych kierunkach – żelazna reguła: w bibliografii nie podawać numerów stron, na których pojawił się artykuł, w przypisie – numeru strony, z których zaczerpnięto przywoływaną informację.

O tym wszystkim trudno z kimkolwiek rozmawiać, ponieważ promotorzy, słysząc o standaryzacji bibliografii, są skłonni widzieć w bibliotekarzu wysłannika piekieł: „moje seminarium uczy myśleć”, a tu pada propozycja nudziarska, uwłaczająca, skierowana przeciwko wszelkiej twórczości, rozumianej jako ułańska fantazja i wielkopańska pobłażliwość. Co więcej, część prowadzących seminaria sama uczy warsztatu bibliograficznego, niektórzy skutecznie; chwała im za to, ale jak by zareagowali na oczywisty i szeroko praktykowany wymóg, by to uczelnia, a nie profesor, określała wzorzec bibliografii? I by obejmował on wszystkie rodzaje piśmiennicze i wydawnicze, bez względu na to, czy materiał z papieru, czy online? Przecież to jest światowa norma, a większość poważnych baz danych układa nam już samoczynnie cytatę bibliograficzną i zapisy takie można wprowadzić do programu, który zarządza bibliografią załącznikową. Pani Minister, czy nie można jakoś szybciej pozakładać tych KNOW-ów? Niechże wreszcie to oni nas cytują, zamiast żebyśmy my się musieli uczyć, jak cytować ich.