Nadzieje na lepsze w szkolnictwie
Zgłaszane przez różne środowiska akademickie uwagi i postulaty do projektów nowelizacji prawa o szkolnictwie wyższym oraz o stopniach i tytule naukowym wyrażają głównie obawy i niepokoje. Nie jest oczywiście tak, że z tymi projektami nie wiążą one żadnych nadziei na lepsze w polskim szkolnictwie wyższym. Nadzieje te giną jednak w fali krytyki, z którą spotykają się zawarte w tych projektach propozycje zmian. Chciałbym zatem tutaj wskazać przynajmniej na niektóre z tych nadziei.
Wieloetatowość
Rzecz jasna, nie w każdym przypadku przybiera ona charakter patologiczny. Jednak patologią staje się wówczas, gdy jeden profesor czy jeden doktor pracuje na trzech lub większej liczbie etatów w różnych uczelniach i nie wystarcza mu już czasu ani na własny rozwój naukowy, ani nawet na solidne przygotowanie się do niejednokrotnie różnych zajęć dydaktycznych. Tylko częściowo przyczyniają się do tego obecne regulacje prawne, dopuszczające zatrudnienie na drugim etacie (z obowiązkiem powiadomienia rektora macierzystej uczelni, ale bez obowiązku uzyskania jego zgody). W praktyce bowiem władze rektorskie niejednokrotnie skłonne są (czasami z czysto ludzkich względów) wyrażać zgodę na więcej niż dwa etaty.
W projekcie nowelizacji skierowanym do sejmowej podkomisji mówi się, że „podjęcie lub kontynuowanie przez nauczyciela akademickiego zatrudnionego w uczelni publicznej dodatkowego zatrudnienia w ramach stosunku pracy u innego pracodawcy lub prowadzenie działalności gospodarczej wymaga zgody rektora” (art. 129.1). Rektorzy zapowiadają, że zgody na takie zatrudnienie generalnie nie będzie. Powiedzmy zatem otwarcie: jeśliby to znalazło przełożenie na ich konkretną politykę kadrową, to po pierwsze oznaczałoby prawdziwą katastrofę w wielu uczelniach niepublicznych, które bazują na wieloetatowcach, a po drugie – trudne rozmowy z tymi nauczycielami akademickimi, którym z różnych względów nie wystarcza jedno czy nawet dwa miejsca zatrudnienia.
W podkomisji sejmowej zajmującej się tymi projektami nowelizacji prawa proponowany był kompromis polegający na wydłużeniu vacatio legis tego zapisu. W tym czasie, miejmy nadzieję, znikną z mapy akademickiej uczelnie niepubliczne, których ani nie stać na własną kadrę nauczającą, ani też na takie uposażenia dla kadry z uczelni publicznych, aby była skłonna zatrudnić się w nich na pierwszym etacie. Prawdopodobny jest jednak również taki scenariusz, w którym celem strategicznym uczelni niepublicznych stanie się z jednej strony działanie na rzecz przepychania swoich magistrów do doktoratów, a doktorów do habilitacji, z drugiej zaś prawdziwe polowanie na profesorów, którzy już nie mogą lub z różnych względów nie chcą być zatrudnieni w publicznej uczelni. Dzisiaj takimi szczególnie pożądanymi przez uczelnie niepubliczne profesorami są emeryci. Jednak ten stosunkowo prosty sposób uzupełniania minimów kadrowych może skomplikować likwidacja uprawnienia do jednoczesnego pobierania emerytury i pełnego wynagrodzenia u dotychczasowego lub nowego pracodawcy.
Prowadzenie kierunków studiów
Możliwość prowadzenia kierunków studiów jest swoistą wizytówką uczelni i określa jej miejsce na polskiej mapie akademickiej. W nowelizacji prawa o szkolnictwie przewiduje się przyznanie jednostkom organizacyjnym uczelni, posiadającym uprawnienia habilitacyjne i spełniającym pewne dodatkowe warunki, prawa do samodzielnego uruchamiania i prowadzenia studiów na kierunku i poziomie kształcenia, „bez potrzeby uzyskania decyzji ministra właściwego do spraw szkolnictwa wyższego, jeżeli program kształcenia zatwierdzony został przez senat uczelni i obejmuje wszystkie efekty kształcenia wskazane w Krajowych Ramach Kwalifikacji dla danego kierunku” (art. 11).
Idea generalnie słuszna i uzasadniona. Trzeba jednak mieć nadzieję, że jednostki uczelniane spełniające formalnoprawne warunki do prowadzenia kierunków studiów będą się również kierowały względem na rynek pracy i całkiem zwyczajnym zdrowym rozsądkiem, a nie tylko ambicjami tych profesorów, którzy po prostu chcieliby mieć swój kierunek i swoich studentów. Trzeba mieć również nadzieję, że te senaty uczelni, którym przyjdzie decydować o uruchomieniu danego kierunku studiów, potrafią odróżnić to, co jest autentyczną potrzebą edukacyjną, od tego, co jest przede wszystkim profesorską ambicją i potrafią przeciwstawić się temu mnożeniu edukacyjnych bytów ponad potrzebę.
Już dzisiaj należymy do europejskich rekordzistów jeśli chodzi o liczbę kierunków kształcenia akademickiego, a po nowelizacji mogłoby się okazać, że wyprzedzimy nawet przodujące pod tym względem Stany Zjednoczone. W kraju tym obowiązują zasady rynkowe również w wyższych uczelniach, ale nawet tam rzecz nie sprowadza się do tego, aby dobrze sprzedać coś, co jedynie z nazwy jest atrakcyjnym kierunkiem kształcenia, a w praktyce okazuje się dydaktyczną wydmuszką. Takim sytuacjom mogą i powinny u nas zapobiegać wspomniane wyżej Krajowe Ramy Kwalifikacji oraz Polska Komisja Akredytacyjna. To czy pokładane w nich nadzieje są, czy też nie są uzasadnione, okaże się zapewne w praktyce. Jednak już dzisiaj można powiedzieć, że pomysłów na uruchomienie tzw. unikatowych kierunków u nas nie brakuje, a próby przeciwstawienia się tej radosnej twórczości spotykają się ze świętym oburzeniem ze strony pomysłodawców.
Umowa o pracę
Wprowadzenie zapisu do prawa o szkolnictwie wyższym, że „na podstawie mianowania zatrudnia się wyłącznie nauczyciela akademickiego posiadającego tytuł naukowy profesora” (art. 118), natomiast wszystkich pozostałych nauczycieli zatrudnia się na umowę o pracę, oznacza prawdziwą rewolucję w polskim szkolnictwie publicznym. Etaty stabilizacyjne (do przejścia na emeryturę) będzie bowiem miała jedynie stosunkowo nieduża część akademickiej kadry. Pozostali muszą się liczyć po pierwsze z koniecznością poddawania się okresowym ocenom (po nowelizacji co 2 lata), a po drugie z perspektywą utraty pracy (art. 132). W projekcie, który trafił do podkomisji sejmowej mówi się, że zapis ten miałby obowiązywać również tych nauczycieli akademickich, którzy już otrzymali zatrudnienie na podstawie mianowania, ale nie uzyskali jeszcze profesorskiego tytułu. Wiadomo już jednak, że sejmowa podkomisja nie przychyliła się do tej propozycji pozbawienia praw nabytych przez tę grupę nauczycieli akademickich. Nie zmienia to faktu, że będą oni oceniani co 2 lata, a w przypadku drugiej oceny negatywnej uczelnia powinna rozwiązać z nimi „za wypowiedzeniem stosunek pracy” (art. 124.3).
Miejmy nadzieję, że rektorzy, którzy będą musieli podjąć te trudne decyzje, nie ulegną ani tzw. odruchom serca, ani też prośbom i naciskom kolegów i przyjaciół negatywnie ocenionego profesora i podpiszą wypowiedzenie. Przemawiają za tym zarówno potrzeby dosyć licznej grupy tych doktorów, którzy mimo uzyskiwania dobrych wyników nie mogą znaleźć zatrudnienia w uczelni, jak i potrzeby tych uczelni, które mają wprawdzie liczną, ale niezbyt mobilną kadrę profesorską (co pokazały m.in. wyniki ostatnio przeprowadzonej parametryzacji jednostek naukowych).
Związki rodzinne
Zapisy w tej kwestii w projekcie nowelizacji prawa o szkolnictwie wyższym są jednoznaczne: „pomiędzy nauczycielem akademickim i zatrudnionym w tej samej uczelni jego małżonkiem, krewnym lub powinowatym do drugiego stopnia włącznie oraz osobą pozostającą w stosunku przysposobienia, opieki lub kurateli nie może powstać stosunek bezpośredniej podległości służbowej” (art. 118.ust. 7). Nie ma tutaj żadnego „ale”, „w szczególnych przypadkach” ani też innej furtki sprawiającej, że dla jednych nie może powstać ten stosunek, natomiast dla innych może. Nie słyszałem też, aby przewidywane były dla tego zapisu jakieś dłuższe vacatio legis.
Nie będzie to zapewne dla wszystkich uczelni oznaczało prawdziwej wielkiej rewolucji październikowej (od 1 października 2011 ma obowiązywać ta nowelizacja), ale będzie nią ona dla tych uczelni i dla tych ich jednostek, w których związki rodzinne są kultywowane i utrwalane wielopokoleniową tradycją. Jestem przekonany, że społeczność akademicka dobrze się orientuje, o czym i o kim tutaj mówię. Jest to oczywiście spory kłopot dla tych uczelni i tych osób. Mam jednak nadzieję, że w uczelniach publicznych ostatecznie górę weźmie wzgląd na interes publiczny a nie prywatny i osoby te znajdą takie rozwiązania, które będą zgodne zarówno z regulacjami prawnymi, jak i z ich osobistymi aspiracjami do pełnienia funkcji kierowniczych. Ci, którzy ich nie znajdą, zapewne z otwartymi ramionami zostaną przyjęci w uczelniach niepublicznych. Nie sądzę jednak, aby scenariusz ten cieszył się wielkim wzięciem ze strony osób pozostających w związkach rodzinnych i „w bezpośrednich podległościach służbowych z małżonkiem, krewnym lub powinowatym”.
Doktorat
Doktorów mamy dzisiaj spory urodzaj (co roku przybywa ich ok. 5 tys.). Gorzej jest z ich mobilnością i z możliwościami znalezienia przez nich zatrudnienia w uczelni (por. w tej kwestii Raport o mobilności naukowców , w: „Forum Akademickie” nr 12/2010). Do wzrostu mobilności tej grupy osób ma się przyczynić m.in. nowelizacja ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym. Te jej artykuły, które dotyczą doktorów i doktoratów nie wywoływały dotychczas specjalnych emocji w środowisku akademickim. A szkoda. Jeśli bowiem dobrze rozumiem intencje projektodawców zmian, to chodzi o to, aby przeciwstawić się zarówno takiej prawidłowości, że spod ręki marnych promotorów wychodzą marni doktorzy, jak i takiej, że spod ręki znaczących naukowo profesorów wychodzą doktorzy, którzy myślą, a nawet mówią tak samo, jak ich mistrzowie i nauczyciele (a jeśli nie, to „fora ze dwora”).
Miejmy nadzieję, że do ograniczenia tych prawidłowości (a faktycznie nieprawidłowości) przyczyni się wyeliminowanie możliwości powoływania recenzentów z „własnego podwórka” (art. 20. 5).
Habilitacja
Zapisy nowelizacji ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym dotyczące habilitacji od początku wywoływały największe kontrowersje. Najdalej idące propozycje zmierzały bądź do całkowitej likwidacji habilitacji, bądź też do takiego uszczelnienia jej procedury, aby nie mogła przez nią przejść ośmieszająca ją bylejakość. Ostatecznie habilitacja pozostaje, ale procedura nadawania stopnia doktora habilitowanego ma ulec radykalnej zmianie. W tym momencie nie chciałbym już dyskutować, czy zmienia się ona na lepsze, czy też na gorsze, bowiem wszystko wskazuje na to, że najistotniejsze związane z nią kwestie zostały w sejmie przesądzone i pozostaje mieć nadzieję, że zarówno Centralna Komisja, której rola wzrasta, jak i jednostki naukowe mające uprawnienia do nadawania tego stopnia, sprostają nowej sytuacji. Okaże się ona tym trudniejsza, że przez pewien czas będzie można wybrać nową lub starą procedurę.
Oznacza to spory kłopot przede wszystkim dla jednostek prowadzących procedury habilitacyjne. Już dzisiaj obserwuję (jako kierownik takiej jednostki) zjawisko, które można nazwać „ucieczką do przodu” (pod hasłem: „ratuj się, kto może”) i niejednokrotnie trudno jest przekonać takiego przedwczesnego habilitanta, że występujące w obecnie obowiązującej ustawie zapisy, mówiące o znacznym zwiększeniu dorobku po ostatnim awansie (czyli po doktoracie), to jednak nie kilka artykułów (tym bardziej takich, które opublikowane zostały w lokalnych wydawnictwach), a także, iż osobie, która chce uzyskać uprawnienia do samodzielnego prowadzenia badań naukowych i pełnienia funkcji promotora i recenzenta w przewodach doktorskich, wypada wykazać się jakimś stażem w innych niż własna placówkach naukowych (najlepiej oczywiście o międzynarodowej renomie). Mam nadzieję, że w nowej regulacji kwestie te zostaną określone w miarę jednoznacznie.
Profesura
Zapisy ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym dotyczące profesury początkowo nie wywoływały aż tak wielkich emocji, jak kwestie związane z habilitacją. Dzisiaj wiemy już jednak z całą pewnością, że oznaczają one tak głęboką zmianę, że trudno ją zaakceptować nawet tym, którzy już ten etap kariery zawodowej mają za sobą. Nie będę tutaj przywoływał tych punktów z projektu nowelizacji, które wywołują najpoważniejsze wątpliwości i zastrzeżenia ze strony doświadczonych profesorów (wskazane one zostały m.in. w artykule prof. J. Brzezińskiego Podaj cegłę , FA 12/2010). Mam jednak nadzieję, że nowe regulacje w zakresie nadawania tytułu profesorskiego mają się przyczynić do wzrostu liczby wysoko kwalifikowanych profesorów, bowiem takich – jak wskazuje się m.in. w przywołanym wyżej Raporcie – przybywa nam zbyt mało.
Staram się również zrozumieć intencje autorów tego projektu zmian. Wprowadzając do projektu ustawy zapis mówiący o tym, że „tytuł profesora może być nadany osobie, która (...) uczestniczyła co najmniej trzy razy w charakterze promotora w przewodzie doktorskim oraz co najmniej trzy razy w charakterze recenzenta w przewodzie doktorskim lub postępowaniu habilitacyjnym” (art. 26.3), mieli oni zapewne na uwadze taką anomalię, że występujący w starej ustawie wymóg osiągnięć w zakresie kształcenia młodej kadry naukowej spełniany był niejednokrotnie poprzez wypromowanie jednego doktora (mniejsza o to jakiego naukowego formatu).
Gdyby to był artykuł o obawach, to zapewne postawiłbym pytanie: ilu kandydatów do tytułu profesorskiego i w jakim czasie może spełnić nowe wymagania? Jest on jednak o nadziejach. Powiem zatem krótko: mam nadzieję, że zapis ten zmodyfikowany został w taki sposób, aby nie wymuszał skokowego przyrostu produkcji mniej lub bardziej wydarzonych doktorów, a dziekani i dyrektorzy jednostek prowadzących pierwszy etap procedury nadawania tytułu mogli odprawić z kwitkiem tych kandydatów do tytułu, którzy w okresie obowiązywania starej i nowej ścieżki awansowej chcieliby się wymigać od obowiązku kształcenia młodej kadry naukowej. Mam nadzieję, że ministerstwo zechce trochę pomóc tym dziekanom i dyrektorom poprzez przygotowanie i ogłoszenie takich rozporządzeń wykonawczych, w których w miarę jednoznacznie zostanie powiedziane, co tutaj można, a czego nie można (i dlaczego nie można) pominąć.
Rozporządzenia wykonawcze
Mówi się o nich w tak wielu artykułach obu projektów nowelizacji prawa, że ich wyliczanie zabrałoby tutaj zbyt wiele miejsca i czasu. Powiem zatem krótko: szacuje się, że takich rozporządzeń do obu ustaw będzie potrzeba około czterdziestu. Rzecz jednak nawet nie w ich ilości, lecz w ich jakości. Co nam bowiem po takich rozporządzeniach, które jedni mogą interpretować, że nie można, inni zaś, że można lub w „zasadzie można” (zgodnie z formułą: „co nie jest zabronione, jest dozwolone”). Co nam również po takich rozporządzeniach, które wprawdzie obowiązują, ale tylko na piśmie, bowiem w praktyce ani nie są dostosowane do realiów życia akademickiego w Polsce, ani też nie ma większej nadziei na ich dostosowanie, bowiem zostały mechanicznie przeniesione z innego świata (być może lepszego, ale raczej trudnego do skopiowania w naszych warunkach).
Chcę tutaj powiedzieć tylko o jednej takiej kwestii, która jeśli nawet nie została wpisana w żaden z artykułów tych projektów zmian, to przewija się przez wiele z nich. Jest to problem transparentności życia akademickiego. Rozumiem to jako jawność tego wszystkiego, co nie jest objęte ustawą o ochronie danych osobowych. W tym zakresie ma się również dokonać prawdziwa „rewolucja październikowa”. Pełniąc funkcję dziekana sporego wydziału w sporym uniwersytecie, próbuję przygotować do niej jego pracowników, m.in. poprzez sporządzenie rankingu ich osiągnięć naukowych, opartego m.in. na ministerialnej punktacji publikacji. Problemem nie jest jego sporządzenie, tylko jego upublicznienie. Pokazuje on bowiem nie tylko znaczące osiągnięcia jednych (niejednokrotnie osób bez tytułu naukowego), ale także raczej słabe wyniki innych (niekiedy osób z tytułami naukowymi).
Chciałbym oczywiście, aby Pani Minister swoim rozporządzeniem wyręczyła mnie z obowiązku tłumaczenia tym ostatnim, że sporządzenie i upublicznienie takiego rankingu nie jest żadnym moim widzimisię, tylko czynnością urzędową. Nie sądzę jednak, aby rozporządzenia wykonawcze do nowelizacji prawa o szkolnictwie wyższym powinny rozstrzygać aż tak szczegółowe kwestie.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.
Tak wiele zmieniono, by nic nie zmienić. By nic nie zmienić. To zdanie opisuje reformy . A wystarczyło wymazać bezpowrotnie jedno słowo: habilitacja
Mam nieprzyjemne odczucie,że w reformowanie zabrnęliśmy już tak daleko, ze bez "reformowania procesu reformowania" jak bez wódki, nie rozbieriosz. Autor porusza wiele rożnych kwestii; być może zamiarem była jakaś kompleksowa ocena reformy. Ja pozwolę sobie odnieść się tylko do jednej - wieloetatowości. Ja nie widzę żadnego problemu w fakcie pracy na 100 (stu) nawet etatach jeśli tylko czas poświęcany studentowi jest nie mniejszy niż wynikające z dawnych (obecnych już chyba nie?) obyczajów (ca 300 godzin rocznie przy grupie studenckiej ok 200 osób) normie. Opowieści o tym, ze wieloetatowość szkodzi poziomowi wekslują dyskusje na jakieś obłędne tory, gdzie wnioskowac miozna, ze ten sam człowiek może być na pierwszym etacie geniuszem, a na drugim, natychmiast po wyjściu z macierzystej uczelni, matołem (chyba, ze rektor postanowi inaczej i zezwoli mu dalej tym geniuszem być). Pozwolę sobie zauważyć, ze i w jednej uczelni można mieć np. 4000 (cztery tysiące, razem z przelicznikiem za prace dyplomowe, a 2 tys. bez tego przelicznika) godzin dydaktycznych rocznie. I ja wolę już faceta, który uczciwie chałturzy na czterech etatach. Bo to mniejsza lipa.