Taka historia

Leszek Szaruga

Bywają epizody, które w historii odgrywają rolę szczególną. Takim epizodem był czas II wojny światowej i okupacji nazistowskiej. Dla mnie to okres o tyle interesujący, iż sporo się o nim dowiedziałem od matki, która w tym czasie, raczej nie będąc zwolenniczką podjętego zrywu, była jednak sanitariuszką powstania warszawskiego. Ojciec miał fart i przesiedział ten okres, jak u Pana Boga za piecem, w oflagu. Ale jedno z tamtego czasu – nie mojego przecież – utkwiło mi w pamięci. Mama opowiadała o swoim znajomym, zatrudnionym przez dowództwo AK w specjalnej grupie, której zadaniem było przechwytywanie na poczcie donosów, jakie Polacy wysyłali do władz niemieckich na swych sąsiadów, znajomych czy po prostu ludzi, którym chcieli zaszkodzić. Owych donosów było naprawdę sporo. Historycy pewnie wiedzą więcej na ten temat i czas by był, aby o tym opowiedzieć.

Pisał swego czasu Stefan Żeromski, iż należy rozdrapywać rany, by nie zarosły błoną podłości. Ale każdego, kto takie działania podejmuje, nieuchronnie czeka zalew oszczerstw i inwektyw mających dowieść tego, że kala on gniazdo rodowe, że polskość poniewiera i przeciw narodowi staje urażając jego dumę i honor. Dlatego nie lubimy, gdy historycy za głęboko grzebią w przeszłości, wydobywając z niej na widok publiczny fakty, o których raczej wolelibyśmy milczeć. Tak postępuje na przykład Jakub Petelewicz, gdy mówi: „To uderzające, że ludzie, którzy ukrywali Żydów, szczególnie na wsi, mniej bali się Niemców i mniej zagrożenia karą śmierci, a częściej był to strach przed sąsiadami”. Bo to właśnie sąsiedzi donosili, a w dodatku piętnowali ukrywających jako tych, którzy Żydom sprzyjają, co raczej do dobrego tonu nie należało. Zresztą wystarczy przeczytać pisaną w czasie wojny nowelę Jerzego Andrzejewskiego Wielki Tydzień , by zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.

Temat ważny, tym bardziej, że w peerelu raczej objęty zakazami, tabuizowany; szczególnie – jeszcze zanim konstytucyjnie peerel ustanowiono – od roku 1948, gdyż wcześniej jakieś badania na ten temat były prowadzone, jakoś starano się karać bądź tylko piętnować tych, którzy żyli z krzywdy „podludzi”. Dwadzieścia lat później – w roku 1968 – antysemityzm zyskał partyjne przyzwolenie (może spadkobiercy PZPR, jaką jest SLD, zechcieliby ten wątek podjąć, w końcu to ich kochany Generał pozbawiał obywateli pochodzenia żydowskiego stopni oficerskich?), co przyszło mi oglądać na żywo i w kolorze. Nie brakowało wówczas tych, którzy potrafili się dorobić na „mieniu pożydowskim”; ten epizod naszej historii wciąż czeka na rzeczowe opracowanie historyków, którzy sięgną nie tylko do oficjalnych dokumentów i wypowiedzi, ale zechcą zanalizować ujawnione wówczas, wcale niekoniecznie sterowane przez władze, nastroje i postawy. Rozumiem doskonale Tadeusza Różewicza, który w liście do Pawła Mayewskiego z maja 1968 roku pisał: „Panie Pawle, nie opisuję szczegółów przeżyć ostatnich miesięcy. Nie mam siły”. Zaś w liście do zmarłego Konstantego Puzyny: „Z tym milczeniem mieliśmy obaj różne przygody. Były okresy, kiedy rozmawialiśmy o teatrze, pamięta Pan? Ostatnia nasza (zapisana w numerze lipcowym „Dialogu” z roku 1969…) 1968, 1969… to były trudne lata dla narodu, dla jego pisarzy… Nie zdaliśmy egzaminu. Takie jest moje zdanie do dnia dzisiejszego”. Komentarz do tych słów powinien napisać historyk, nie ja.

Jednym z takich historyków – na szczęście jest ich coraz większa liczba – jest Jan Tomasz Gross, który wraz z Ireną Gross opublikował w latach osiemdziesiątych fundamentalną rzecz o martyrologii Polaków w Sowietach po roku 1939 – W czterdziestym nas, matko, na Sybir zesłali – będącą pokłosiem badań przedsięwziętych w Instytucie Hoovera. Ten emigrant z roku 1969 spory wysiłek i wiele pracy włożył w udokumentowanie zbrodni sowieckich popełnionych na Polakach. Ale ta jego książka pozostaje w cieniu prac innych, do których wstępem stał się opis zbrodni w Jedwabnem w tomie Sąsiedzi . Tu bowiem już nie Polacy, ale Żydzi stali się męczennikami, ci pierwsi natomiast… sprawcami. I to był szok. Jak to możliwe, dlaczego, z jakiej racji? Z takiej oto, że dzieje się potoczyły tak, a nie inaczej, że zaszczepiony w okresie międzywojennym antysemityzm znalazł swe ujście. Po prostu tak. Jakoś się jednak z tym oswoiliśmy: epizod, margines, nie tak w końcu zachowywali się Polacy, wszak wśród Sprawiedliwych wśród Narodów Świata właśnie Polaków jest najwięcej. Ale z drugiej strony, kogo miałoby więcej być? Przecież nie gdzie indziej, ale właśnie w Polsce dokonywała się Zagłada. Jeśli gdzieś miano ratować Żydów, to przede wszystkim tutaj. A gdyby zestawić liczbę tych, którzy ratowali z liczbą tych, którzy wydawali, jak by to wyglądało? Wciąż nie wiadomo.

Teraz ukazuje się kolejna książka Grossa, Złote żniwa , jeszcze bardziej bolesna. I już budzi emocje, skłania do łatwych osądów. Zapewne, jest to tekst zbyt – sądząc po opiniach – publicystyczny, przerysowany. Ale to nie znaczy, że nieprawdziwy, że nie dotyka spraw bolesnych, o których raczej wolelibyśmy nie pamiętać. Ale jeśli pamiętać nie będziemy, nie będziemy sobą, będziemy tkwić w stereotypach. Jak powiada profesor Michał Głowiński, który z problemem antysemityzmu polskiego skonfrontował nas w swej autobiografii Kręgi obcości : „Tymczasem mówią nam tutaj, że nasi przodkowie coś tam robili nieładnie. Niektórzy nie chcą o tym mówić, żeby ludzie się dobrze czuli jako członkowie społeczności, narodu. Żydzi są nadal problemem polskim”. Taka historia. Nie przypadkiem i nie znikąd pojawiło się pojęcie „naród Żydów polskich”.