Reforma obok nauki
Minister Barbara Kudrycka zapowie- działa niezwykle ambitny cel, jakim jest nawiązanie przez polskie uczelnie poważnej konku- rencji światowej. Przyglądając się właśnie przeprowadzanej reformie nauki i szkolnictwa wyższego nie sposób nie zauważyć, że chociaż pod pewnymi względami dokonuje odważnego kroku do przodu, pod pewnymi jednak pozostawia wszystko po staremu. Warto przyjrzeć się sześciu kwestiom, których zmiana mogłaby znacząco poprawić konkurencyjność naszych uczelni, a które z jakiegoś powodu zostały w reformie pominięte.
Uczciwa konkurencja
W chwili obecnej w Polsce funkcjonuje kilkaset (sic!) uczelni niepublicznych. To z jednej strony ogromny sukces naszego kraju, bo dzięki takiemu nasyceniu szkołami wyższymi bardzo wielu ludzi będzie mogło zdobyć wykształcenie, z drugiej poważne zagrożenie, bo wiele z tych uczelni ma bardzo niską jakość.
Ponieważ wśród uczelni niepublicznych przeważają te o niskiej jakości badań i dydaktyki, obraz ten ciąży na pozostałych. W związku z tym nikt nie chce otwarcie przyznać niewygodnego faktu: w Polsce szkoły niepubliczne działają w warunkach skrajnie nieuczciwej konkurencji ze strony szkół państwowych.
Wszystkie uczelnie, zarówno publiczne, jak i niepubliczne, oferują płatne studia na wolnym rynku. Jednakże tylko te, których założycielem było państwo, otrzymują sowite dopłaty do słuchaczy studiów bezpłatnych, co pozwala im na pokrycie kosztów stałych. Wiele wydziałów otrzymuje też potężne dotacje na infrastrukturę. Warto przypomnieć, że różnica pomiędzy uczelniami publicznymi a niepublicznymi sprowadza się tylko do osoby założyciela, bo także i niepubliczne uczelnie nie są nastawione na zysk i ustawowo wszystkie wypracowane środki przeznaczają na dalszy rozwój.
Co więcej, w Polsce działa co najmniej kilkanaście szkół niepublicznych, które wedle wszelkich możliwych miar są znacznie lepsze niż najgorsze z państwowych. Można też dosyć bezpiecznie przyjąć, że niektóre uczelnie niepubliczne są, według obiektywnych kryteriów, lepsze także od najlepszych publicznych – choćby mierząc to międzynarodowymi akredytacjami czy pozycjami w zagranicznych rankingach (np. Akademia Leona Koźmińskiego w rankingu studiów magisterskich „Financial Times” w ub.r. zajęła 30. miejsce na świecie, czyli wyraźnie lepsze niż którykolwiek polski uniwersytet w klasyfikacji ogólnej i wyższe o 17 pozycji niż Szkoła Główna Handlowa, która była jedyną inną polską uczelnią w ogóle sklasyfikowaną).
Biorąc pod uwagę także i to, że uczelnie niepubliczne najczęściej są efektywniejsze w zarządzaniu środkami finansowymi (z oczywistych względów muszą radzić sobie lepiej, by być w stanie konkurować z państwowymi szkołami, które oprócz normalnych przychodów ze studiów płatnych pobierają także olbrzymie dotacje), logika finansowania uczelni jest jawnie niesprawiedliwa i antyefektywnościowa.
O otrzymywaniu dotacji na realizację bezpłatnych studiów powinny decydować jedynie trzy rzeczy: jakość badań naukowych, jakość realizowanej dydaktyki i gospodarność w wydawaniu środków. Dopóki nie zostanie wprowadzona czytelna zasada wiążąca dotacje na dydaktykę z tymi trzema wskaźnikami, podtrzymywane będą przy życiu słabe wydziały uczelni państwowych, a pod każdym względem lepsze od nich uczelnie niepaństwowe będą głównymi przegranymi nadchodzącego niżu.
Profesjonalizacja zarządzania
Rektorem i dziekanem zazwyczaj zostaje naukowiec, profesor znany w swojej dziedzinie i cieszący się niekwestionowanym autorytetem w środowisku akademickim. Niestety, oprócz funkcji, do których nadaje się zwykle bardzo dobrze z racji doświadczenia i osiągnięć (jak np. zarządzanie kierunkami rozwoju naukowego uczelni, polityką kadrową, kontaktami międzynarodowymi itp.), musi także zderzyć się z przyziemną stroną kierowania dużą organizacją o ogromnym budżecie, rozbudowanej strukturze, skomplikowanych zależnościach osobowych, różnymi interesami jednostek organizacyjnych oraz wszelkimi problemami marketingu, zarządzania, strategii, prawa, z którymi na co dzień spotyka się menedżer. Oczywiście, z czasem nabiera zwykle niezbędnych umiejętności, jednakże odbywa się to na żywym organizmie, a w dodatku – z uwagi na ograniczenia kadencyjności – to doświadczenie jest w dużym stopniu marnowane, ponieważ rektorem się jedynie bywa, a po zakończonej kadencji lub dwóch wraca się do pracy naukowej.
Prof. Piotr Węgleński (Magister brojler , „Polityka”, 16.03.2010), były rektor UW dwóch kadencji (skądinąd będący wyjątkiem od zasady, że efektywna praca menedżera na wysokim szczeblu zarządzania wymaga kierunkowego wykształcenia w tym zakresie) twierdzi, że istnieje wielu profesorów, którzy radzą sobie skutecznie z zarządzaniem uczelnią. Trudno jednak zakładać, że dotyczy to każdego dziekana czy rektora. Projekt reformy Ernst&Young posunął się do postulatu, aby uczelniami zarządzali menedżerowie z doświadczeniem z biznesu. Chociaż takie podejście bywa stosowane na świecie, wydaje się, że idea Ernst&Young idzie nieco zbyt daleko – uczelnia to typowa organizacja hybrydowa, pełniąca zarówno funkcje charakterystyczne dla organizacji biznesowych, jak i te typowe dla organizacji non-profit, a w związku z tym niekoniecznie łatwo nadająca się do opanowania przez osobę spoza środowiska i nierozumiejącą jej specyficznych uwarunkowań.
Rozwiązaniem praktykowanym w wielu krajach jest natomiast rozdzielenie funkcji rektora/dziekana (związanej przede wszystkim z kwestiami naukowymi i kadrowymi, a także reprezentacyjnymi) od funkcji kanclerza (polegającej na sprawnym bieżącym zarządzaniu organizacją). Takie rozwiązanie mogłoby sprawdzić się także i u nas, a profesjonalizacja kadry zarządzającej uczelniami mogłaby w znacznym stopniu przyczynić się do poprawy ich konkurencyjności. Tego rodzaju zmiana musiałaby się jednak wiązać z wprowadzeniem osobnej ścieżki kariery dla osób zainteresowanych specjalizacją w zarządzaniu szkołami wyższymi – umożliwiającej im pełną realizację zawodową, bez przerywania kariery naukowej na kilka lat i z koniecznością powrotu do niej po zakończeniu kadencji. O ile rektorami/dziekanami powinni być czynni naukowcy, o tyle na stanowisku kanclerza być może lepiej sprawdzaliby się naukowcy z czytelnie zakończoną karierą akademicką, ale za to z dodatkowym wykształceniem menedżerskim, np. typu MBA.
Umożliwienie koncentracji na pracy badawczej
Obecne regulacje wymagają, aby do minimów kadrowych polskich uczelni zaliczać jedynie naukowców będących w danej uczelni na pierwszym etacie oraz prowadzących w niej faktycznie zajęcia dydaktyczne w określonym minimalnym wymiarze godzin. To rozwiązanie z pozoru całkiem rozsądne – eliminuje ono problem profesorów-duchów, którzy w uczelni pojawiali się jedynie po to, by pokwitować wypłatę i firmowali szkołę, z którą nie mieli żadnego innego związku. Jednakże tego rodzaju regulacja, obliczona na najgorsze i szukające luk prawnych uczelnie, ma niestety także bardzo negatywne implikacje. O ile wymóg zaliczania danego naukowca do minimum kadrowego tylko jednej uczelni ma sens, o tyle twarde wymaganie, by osoba ta uczyła przez co najmniej kilkadziesiąt godzin na danym kierunku, aby mogła zostać przypisana do jego minimum, jest niestety równaniem w dół.
Na całym świecie najlepszym naukowcom oferuje się, o ile prowadzą wybitne badania, możliwość koncentracji właśnie na nich i znacznego zmniejszenia, jeżeli nie całkowitej rezygnacji, z pracy dydaktycznej. Wielu z nich zresztą nie ma serca lub talentu do dydaktyki albo zwyczajnie woli koncentrować się na pracy naukowej. Tymczasem w Polsce to praktycznie niemożliwe: uczelnia, która chciałaby trwale zatrudnić profesora tylko na etacie naukowym nie mogłaby tej osoby zaliczyć w żaden sposób do minimów kadrowych. Oczywiście dotyczą one przede wszystkim dydaktyki, jednakże trzeba pamiętać, że uczelnie stanowią specyficzną mieszankę ośrodków badawczych i dydaktycznych. Nie da się prowadzić światowej klasy szkoły wyższej bez światowej klasy badań (w drugą stronę jest to znacznie łatwiejsze, chociaż także trudne, zwłaszcza, jeżeli do dydaktyki zalicza się kształcenie na poziomie doktorskim). W związku z tym zasadne wydawałoby się umożliwienie tworzenia etatów naukowych bez penalizowania uczelni, które je wprowadzają, wykluczaniem takich naukowców z minimów kadrowych.
Ocena dorobku
Obecnie kryteria oceny dorobku naukowego naukowców, a co za tym idzie także uczelni, są zmienne (niemalże z roku na rok wprowadzane są zmiany, które rzutują na ocenę prac rozpoczętych jeszcze w czasach obowiązywania innych kryteriów) i w moim odczuciu słabo wyważone.
Dość powiedzieć, że publikacje w czasopismach z najwyższej półki, czyli klasyfikowanych przez Journal Citation Reports (tzw. dawna lista filadelfijska) mogą dawać obecnie od 13 do 32 punktów. Natomiast publikacja w najlepszym czasopiśmie polskim poza JCR daje 9 punktów. Tymczasem często znacznie trudniej opublikować jeden artykuł nawet w najniższej rangi piśmie z listy JCR, niż dwa-trzy w bardzo dobrych polskich. Co gorsza, jest bardzo wiele czasopism wysokiej, międzynarodowej rangi, których JCR nie uwzględnia. Tworzy się paradoks: za publikację w prestiżowym czasopiśmie zagranicznym spoza listy JCR dostaje się mniej punktów, niż za zamieszczenie w dobrym czasopiśmie polskim tekstu, którego stworzenie kosztuje wielokrotnie mniej wysiłku. Co prawda można wnioskować o ocenę czasopisma i uwzględnienie go na poszerzonej liście ministerialnej, ale jestem przekonany, że większość naukowców nie wie, jak to robić i tego nie robi. Wnioskować chętnie mogą natomiast przede wszystkim wydawcy zagranicznych czasopism o przeciętnej lub niskiej jakości, ponieważ dla nich takie uwzględnienie na polskiej liście jest źródłem pewnego prestiżu. Problem ten można by rozwiązać nieco bardziej kompleksowo, starając się aktywniej tworzyć rankingi czasopism – w wielu dziedzinach takie międzynarodowe i uznane rankingi już istnieją (choćby SCIMago) i można z nich skorzystać. Ponadto należałoby znacznie (kilkakrotnie) zwiększyć wartość publikacji w czasopismach z listy JCR.
Problem z wyważeniem parametrów pojawia się także przy publikacjach książkowych. Obecnie w zasadzie „nie opłaca się” redagować monografii. Wycena punktowa redagowania monografii polskich i zagranicznych wydaje się być zrównana w dół, tj. odnosi się do redakcji robionych najmniejszym wysiłkiem, np. tomów pokonferencyjnych wydawanych własnym sumptem. Tymczasem redagowanie poważnego dzieła dla znanego zagranicznego wydawcy jest bez porównania większym wysiłkiem intelektualnym. Obecnie wydanie samodzielnie napisanej książki w Harvard University Press jest według MNiSW warte tyle samo, co wydanie anglojęzycznego skryptu w drukarni uczelnianej lub za pośrednictwem popularnych vanity press (wydawnictw publikujących dowolny materiał za pieniądze autora i w ograniczonym nakładzie). Bardzo łatwo można by zaradzić temu problemowi tworząc ranking wydawców (takie rankingi w różnych dyscyplinach również funkcjonują w wielu krajach i na różnych uczelniach) – ministerialna lista wyceniająca wydawców mogłaby powstać w ramach tych samych ciał, które oceniają czasopisma. Nawiasem mówiąc, całkiem logiczną zmianą byłoby również wprowadzenie zasady, zgodnie z którą do ciał tych powoływani są w drodze otwartego konkursu naukowcy, którzy np. w ostatnich 10 latach uzyskali, wedle ministerialnych kryteriów, największy dorobek.
Oprócz wyceny czysto „produkcyjnej” warto by zapewne także oceniać naukowców i uczelnie na podstawie oddźwięku, jakie ich prace wywołują – poprzez indeksy cytowań, wskaźnik Hirscha itp.
Profesor tylko dla dydaktyków
Warto zauważyć również bardzo niebezpieczną zmianę, którą reforma wprowadza w zakresie kryteriów koniecznych do spełnienia do uzyskania tytułu profesora. Dotychczas jednym z wymogów była co prawda praca dydaktyczna, rozumiana zwyczajowo jako bycie promotorem i recenzentem doktoratów, jednakże kryteria minimalne były traktowane miękko. Pozwalało to, w szczególnych przypadkach, na uzyskanie tytułu profesorskiego przez osobę wybitną naukowo, ale nierealizującą się poprzez prowadzenie doktoratów.
Nowa regulacja nie tylko wprowadza wymóg bycia promotorem (co, samo w sobie, mogłoby być zrozumiałe), ale także ustawia wysoki próg ilościowy – trzeba by zostać promotorem co najmniej trzech obronionych prac doktorskich. Bez trudu można zatem sobie wyobrazić sytuację naukowca z bardzo wybitnym, światowym dorobkiem, który jednakże na tytuł profesorski nie będzie miał szans. O ile bowiem w niektórych dziedzinach (jak moja) średnia liczba doktorantów jest stosunkowo wysoka i funkcjonują płatne studia doktorskie, o tyle w innych, nieco rzadziej studiowanych, doktorantów jest zwyczajnie za mało. Wielu samodzielnych pracowników nauki uzbiera z okładem niezbędny dorobek, ale będzie latami czekało na kolejnych wypromowanych doktorów.
Sytuacja doktorantów
Istotnym czynnikiem zniechęcającym najwybitniejszych absolwentów studiów do kariery naukowej jest także to, że w polskich uczelniach publicznych wykształcił się, w wyniku złych regulacji, obyczaj niezatrudniania asystentów, a wykorzystywania do pracy doktorantów. Ta dziwaczna sytuacja doprowadziła wręcz do tego, że ustawodawca ograniczył możliwość obciążania doktorantów godzinami dydaktycznymi do 90 godzin rocznie, co spowodowało chory skutek uboczny na płatnych niestacjonarnych studiach doktoranckich: uczestnicy tychże mają teraz także obowiązek prowadzenia dydaktyki.
Doktoranci w państwowych uczelniach nie mają etatów, ich wieloletnia praca nie daje im istotnych składek na emeryturę (choć, szczęśliwie, zalicza się do stażu pracy), a sama wysokość stypendiów doktoranckich, niższa niż płaca w restauracji fast-food, jasno komunikuje, że ustawodawca uważa, że doktoranci powinni dorabiać na boku i, co do zasady, biedować. Warto zatem, niezależnie od zapowiadanej kosmetycznej podwyżki dla 30 proc. doktorantów, przemyśleć wprowadzenie systemu stypendiów dla wybitnych kandydatów na studia doktoranckie, przyznawanych w krajowym konkursie, a realizowanych w dowolnie wybranej uczelni (publicznej lub niepublicznej) o odpowiednich uprawnieniach – tego rodzaju postulat zgłosiło w liście otwartym do minister Barbary Kudryckiej stowarzyszenie naukowe Collegium Invisibile, ale pozostał on na razie bez echa.
Niezbędne są zachęty dla najlepszych oprócz „zwykłych” stypendiów doktoranckich. W podobny sposób należałoby promować i dotować staże podoktorskie – w naturalny sposób będące najlepszą formą eliminowania „chowu wsobnego”, czyli realizacji kariery naukowej od licencjatu po profesurę w tym samym ośrodku naukowym, bez żadnych wyjazdów.
Niezależnie od tego, że nie z wszystkimi proponowanymi zmianami się zgadzam, a wielu mi w reformie brakuje, doceniam ogromny wysiłek, który został podjęty, wbrew oporowi części środowiska i naturalnej inercji. Po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat dokonywana jest głęboka instytucjonalna zmiana systemu nauki w Polsce – pozostaje mieć nadzieję, że będzie to zmiana na lepsze.
Wspomniane powyżej kwestie powinny jednak być rozwiązane, jeżeli rzeczywiście, jak zapowiada minister Barbara Kudrycka, mamy w ciągu najbliższych lat zaistnieć w pierwszej setce światowych rankingów uniwersyteckich (czyli próbować dorównać do poziomu polskich klubów piłkarskich, którym w rankingach futbolowych przynajmniej ta sztuka się udaje).
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.