Estreicherowie
Nazwisko Estreicher pojawiało się w opowieściach, choćby o Kulczyńskich krakowsko-lwowsko-wrocławsko-warszawskich, daleko z nimi spowinowaconych, o rodzie Longchamps de Bérier i w innych rodzinnych sagach, że jednak nikt z potomków w prostej linii nie żyje, ktoś z dalszych krewnych mieszka za granicą, trzeba mi się posłużyć źródłami pisanymi. Jednym jest wydana nie tak dawno książka Krystyny Grzybowskiej (Estreicherowie. Kronika rodzinna ), córki Stanisława Estreichera, ostatniego z wielkich autorów Bibliografii Polskiej , który zmarł w obozie Sachsenchausen-Oranienburg, wywieziony tam przez hitlerowców podczas Sonderaktion Krakau w listopadzie 1939 r. Będzie o nim i jego dziele w drugiej części, jako że trzeba i warto przybliżyć najpierw wczesne dzieje rodziny, sięgające Pierwszej Rzeczypospolitej, związane z reformami epoki Oświecenia, jakich historia nie dała światłym Polakom tej epoki dokończyć.
Z Igławy w Polskę
Przodek, mocno w rodzinnej tradycji obecny – znany, uznany i podziwiany – Dominik, nazywał się: Oesterreicher, co dosłownie znaczy: Austriak. Pochodził jednak nie z Austrii, lecz z Moraw, gdzie jeszcze po drugiej wojnie światowej sporo było chłopskich zagród Oesterreicherów, których nowe władze tych okolic przesiedliły do Niemiec. Czytając o tym pochodzeniu rodu z rejonu pogranicza kultur i szlaku wędrówek przedstawicieli różnych stanów, przypomniałam sobie, oglądaną dziesiątki lat temu we Wrocławiu wspaniałą wystawę Wielka Morawa , pokazującą znaczenie owej ziemi w dziejach Europy – długo przed tym, nim Jan Paweł II ogłosił Cyryla i Metodego – jej mieszkańców – patronami kontynentu.
Rodzina polskich inteligentów cudzoziemskiego pochodzenia, skoligacona z szeregiem zasiedziałych krakowian, wywodzi się z Igławy, gdzie Józef Oesterreicher był lekarzem, właścicielem dużego domu, a także browaru i gorzelni. Potomkowie zastanawiają się dotąd, a bywały o to i spory, w którym pokoleniu stali się Polakami. Jedno z wczesnych świadectw pozostawionych przez Dominika, syna Józefa, nie rozstrzyga tego, bowiem na dokumencie z r. 1776 podpisał się: „Oesterreicher Moravus Iglaviensis”. Jego stryj, także Dominik, malował obrazy. Po nim wziął imię oraz przejawiane od dzieciństwa zamiłowanie protoplasta wielkich bibliografów, a właściwie polihistorów, jak należałoby nazwać owych wszechstronnie wykształconych i zainteresowanych humanistów.
W drugiej połowie XVIII wieku rozgałęziona rodzina igławian stawała się pepinierą inteligentów, a wielu jej członków ruszało do Polski. Jan Köpff, siostrzeniec Dominika Oesterreichera, malarz jak on, osiadł w Krakowie, a jego syn Wiktor Kopff (zmienił pisownię nazwiska) był senatorem Rzeczypospolitej Krakowskiej, prezesem sądu, autorem popularnych pamiętników. Schustrowie, inna gałąź rodu, osiedli w Warszawie, przysparzając stolicy pamiętnych obywateli.
W 1768 r. osiemnastoletni Dominik wyjechał do Włoch, by studiować malarstwo w Neapolu i Rzymie. Był to czas narodzin neoklasycyzmu; papież Klemens XI zezwolił na lekcje... malowania aktów. Rzymskie spotkania i zawarte wtedy dozgonne przyjaźnie zaważyły decydująco na losie przybysza z Moraw. A zaprzyjaźnił się z ludźmi, którzy trafili do podręczników historii, mają swoje ulice w polskich miastach. Najpierwsi to Rafał Czerwiakowski, ex pijar, później wybitny lekarz-chirurg (wykonał pierwszą sekcję zwłok do celów badawczych), profesor zreformowanej w czasach Oświecenia Akademii Krakowskiej oraz Hugo Kołłątaj.
Artysta w sercu przemian
Z Kołłątajem pojechał Dominik Oesterreicher do Neapolu, ówczesnej stolicy kulturalnej Włoch, centrum nowych prądów filozoficznych i estetycznych. Poznawali główne postaci życia umysłowego – postępowych profesorów uniwersytetu, którzy wszyscy zostali straceni po Rewolucji Francuskiej, gdy zapanował biały terror. W domu rodziców Krystyny Grzybowskiej wisiał obraz Dominika, upamiętniający wyprawę przyjaciół na stok dymiącego (dymił wówczas nieustannie) Wezuwiusza.
Wróciwszy do Rzymu – spędził w wiecznym mieście w sumie 10 lat – młody malarz zapisał się do Akademii Św. Łukasza, gdzie pod kierunkiem Antoniego Rafaela Mengsa zgłębiał arkana nowego stylu klasycznego, który miał zastąpić barok, a u misjonarza Fra Paolo uczył się wykonywania przedmiotów z laki, macicy perłowej i szlachetnych kamieni, co stało się drugą pasją życiową i w czym osiągnął mistrzostwo.
Przerwę tu relację biograficzną, żeby przytoczyć opis jednego z tych dzieł – stolika, jaki przetrwał dobre i złe czasy, a po drugiej wojnie światowej znalazł się w Muzeum UJ. Pisze syn artysty Alojzy Rafał: „Wierzch sam wystawia polowanie na tygrysy, strusie i podobne zabawy chińskie. Różnobarwne cząstki macicy perłowej utworzyły niebo i ziemię. Rajskie figi. Cykasy i inne palmowe drzewa, wody ptactwem ożywione, domy chińskie z kolumnadami, tak z bliska, jak i opodal rozweselają okolicę”. Drugi, zdaniem rodziny mniej piękny stolik wykonał pradziad Krystyny Grzybowskiej dla króla Stanisława Augusta Poniatowskiego; ten jednak – z Łazienek – zaginął bez śladu. Zachowały się świadectwa królewskiego mecenatu nad młodym malarzem: medal „Merentibus” i… pudełko skamieniałych z czasem pomadek, jakie otrzymywał każdy uczestnik obiadów czwartkowych.
W październiku 1780 rektor Hugo Kołłątaj zainaugurował rok akademicki w zreformowanej przez siebie Akademii Krakowskiej. Reforma była głęboka. Zredukowano radykalnie – najkrócej rzecz ujmując – wpływy „saskiej scholastyki”, silne zwłaszcza na wydziałach teologii i prawa, zlikwidowano obowiązek publikowania kalendarzy z prognostykami astrologicznymi, ciążący na profesorach matematyki.
Kołłątaj oparł się w tym dziele na ludziach młodych, przeważnie wykształconych za granicą. Wymownym przykładem niech będzie Jędrzej Śniadecki, który miał lat 24. Inni profesorowie nie sięgali czterdziestki.
Do tego grona zaprosił rektor Dominika Oesterreichera, z którym kiedyś obserwowali reformę uniwersytetu neapolitańskiego. Profesor rysunków na wydziale, który można by nazwać wydziałem sztuk pięknych (wyrosła z niego dwa wieki później wyższa szkoła plastyczna), miał w przyszłości znaleźć się w gronie założycieli planowanej osobnej akademii malarstwa. Losy ojczyzny splotły się z biografią pierwszego w rodzie profesora niekorzystnie dla jego kariery akademickiej, ale zapoczątkowana uczona tradycja znalazła znakomitych kontynuatorów. Kupiwszy od Komisji Edukacji Narodowej, dysponującej mieniem pojezuickim, kamienicę w centrum Krakowa (1780), profesor Oesterreicher zmienił przydomek z „Iglaviensis” na „mieszczanin krakowski”.
Pierwszy z Estreicherów
W 1786 r. przyszedł na świat syn Rozalii i Dominika Oesterreicherów, Alojzy, nazwany drugim imieniem Rafał, po ojcu chrzestnym Rafale Czerwiakowskim. Wziął po nim także zamiłowanie do medycyny i później miejsce w uniwersytecie, tj. katedrę, którą z kolei przekazał swemu uczniowi Ignacemu Czerwiakowskiemu.
W dzieciństwie przesiadywał na długich rozmowach u lokatora rodziców, sędziwego profesora anatomii, sprowadzonego niegdyś z Francji przez króla – Marka Cambona. Interesował się bardzo ojcowskimi zbiorami gąsienic i motyli, które były jeszcze jedną pasją malarza i snycerza Dominika. Podczas studiów w Wiedniu Alojzy wyprawiał się w okolice, żeby zbiory powiększać.
Wydział Lekarski Akademii Krakowskiej ukończył mając 21 lat. W czasie studiów wykładał weterynarię, tłumacząc łacińskie i niemieckie nazwy na polski. Jeśli jego ojciec Dominik określił się mianem mieszczanina krakowskiego – Alojzy, który zmienił nazwisko na Estreicher, stał się Polakiem. Wtedy, kiedy państwo polskie zniknęło z map Europy, profesor Oesterreicher został przez zaborczego monarchę pozbawiony stanowiska prorektora i wysłany na bardzo wczesną emeryturę.
W domu Alois mówił z rodzicami po niemiecku, w tym języku korespondowali; prawnuczka sporo się trudziła, tłumacząc listy zachowane w rodzinnym archiwum. Był już jednak polskim patriotą – podczas wojny 1809 r. bezpłatnie leczył chorych i rannych w lazarecie polowym urządzonym na Wawelu. Po zajęciu Krakowa przez wojska księcia Józefa Poniatowskiego dokonano szybko nowej reformy uniwersytetu, zastępując niemieckich profesorów Polakami. W grudniu nominację na profesora historii naturalnej i botaniki otrzymał Austriak z nazwiska, Morawianin z dziada, nad Wisłą urodzony Alojzy, jeszcze Oesterreicher.
Historia się powtarza, ale w rytmie spirali – kolejny obrót zamyka inny już etap dziejów. Hugo Kołłątaj, po ciężkich przejściach, znów zamierzał reformować krakowski uniwersytet. Nie wiedząc o śmierci przyjaciela, Dominika, trafił do jego syna i powierzył mu rękopis swojego projektu, prosząc o uwagi. Nie udało się, jak 30 lat wcześniej, ale kołłątajowskie idee starał się Alojzy Estreicher w miarę możliwości urzeczywistniać i zaszczepiał je potomnym.
Wielkim jego dziełem, któremu poświęcał ogrom uwagi oraz czasu, był uniwersytecki ogród botaniczny. Przeprowadzony w r. 1824 spis roślin zwiera 3470 okazów, co zapewniło miejsce w europejskiej ścisłej czołówce.
Alojzy Estreicher angażował się także (spełniając niejako testament Kołłątaja) w pracę społeczną dla uczelni i środowiska naukowego. Dwukrotnie był dziekanem, w trudnych latach 1831-33 rektorem. Pełnił funkcję nadzorcy budynków uniwersyteckich. Był członkiem czynnym Towarzystwa Naukowego Krakowskiego, senatorem Rzeczypospolitej Krakowskiej. Za obronę młodzieży w czasie powstania listopadowego studenci ofiarowali rektorowi pierścień zdobny emalią.
Odważnego profesora szykanowały i władze, i schlebiający im koledzy. Podobnie jak ojciec musiał przedwcześnie przejść na emeryturę, a potem sprzedać wspaniałe zbiory owadów, roślin i minerałów rządowi Królestwa Polskiego dla warszawskiego gabinetu przyrodniczego. Pozostały prace naukowe, publicystyczne, trzy tomy listów do niego pisanych i… nazwa szczypawki, Carabus Estreicheri, znalezionej pod mogiłą Kościuszki.
Od początków XIX wieku Estreicherowie byli rodem uczonym polskim – z wszelkimi cechami takich rodów. Z tradycją szukania prawdy, służby ojczyźnie, wrażliwością na sprawy ogólne i poczuciem powinności wobec społeczeństwa. ☐
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.