W poszukiwaniu ducha czasu

Rozmowa z prof. Witoldem Gyurkovichem, architektem wnętrz

Architektura wnętrz jest kierunkiem cieszącym się obecnie ogromnym zainteresowaniem kandydatów na studia artystyczne. Czy uważa Pan, że ma to związek z metodami kształcenia, dobrze dostosowanymi do wymagań współczesnego rynku?

– À propos metod kształcenia – jak sięgam pamięcią, zawsze byliśmy w nowej sytuacji i nowej jakości, i zawsze wrażliwi pedagodzy poszukiwali odpowiednich do tej sytuacji i nowej jakości form przekazu wiedzy.

W jednej prywatnej uczelni prowadzę wykłady w sali z dostępem do Internetu. Studenci w czasie zajęć korzystają z laptopów. Początkowo nie byłem pewny, do czego je wykorzystują. Ale na przykład niedawno ogłaszam temat wykładu: „Mario Botta” (słynny architekt – szczególne zjawisko i od strony zawodowej i ludzkiej), podaję literaturę, rzucam kątem oka... i widzę, jak studenci sprawdzają, co można znaleźć na ten temat w Internecie. Wiem, że akurat w wypadku Botty wszystko jest w porządku – można polegać na wiadomościach podanych w Wikipedii. Cieszy mnie, że student wychodzi z zajęć niejako z podwójną dawką wiedzy – nastrojem samego wykładu wzbogaconym o własne poszukiwania wirtualne. Tak więc przed zajęciami zawsze sprawdzam internetowe hasła, aby móc wskazać, jakie są błędy i zalety podanych tam informacji.

Co do wymagań rynku – najlepszą metodą, by dobrze funkcjonować jako twórca, jest stworzenie samemu sobie miejsca pracy i danie pracy innym. Najbardziej utalentowany projektant, jeśli nie ma szans na rozwój własnych koncepcji, po pewnym czasie wypala się. Sytuacja obecna stwarza taką szansę, jakiej ja nigdy jako młody człowiek nie miałem, bo wszystko było upaństwowione. W tej chwili możliwości są szerokie, można otworzyć własne przedsiębiorstwo, biuro projektów, uzyskać dotację, zaciągnąć kredyt...

Na świecie ciągle zmienia się motywacja do studiowania. W Polsce istnieje jeszcze tradycja postkomunistyczna: „studiuj, bo to jest najwyższy awans”. A mamy nowe sytuacje. Można zastanawiać się, czy studia dają tylko intratny zawód, czy też budują człowieka kultury, dobrze poinformowanego, który każdą sytuację będzie umiał właściwie ocenić i zachować się w sposób odpowiedni. W tak zwanych sztukach czystych kształcenie od wielu lat odbywa się z niewielką ewolucją i tutaj podstawową sprawą jest talent. Na talent nie ma siły! Ważny jest jednak zespół talentu naturalnego i różnych cech psychologicznych – pewna unia synergiczna, łącząca wszystkie elementy, o których tutaj mówimy, a której do końca zdefiniować nie sposób, bo jest fenomenem...

Jak Pan, w kontekście tego fenomenu, jakim jest wszechstronny rozwój osobowy studenta, ocenia programy i standardy kształcenia dla uczelni artystycznych? Czy pewne niedoprecyzowanie, niedookreślenie ilości godzin przeznaczonych na prowadzenie poszczególnych przedmiotów, postrzega Pan jako wadę, czy zaletę?

– Niedookreślenie... to błogosławiona sprawa, proszę pani! Bardzo się obawiam, aby rewelacyjne, reformatorskie nowe programy, które mogą być wprowadzane przez silnych rektorów czy dziekanów, ale bez zachowania elastyczności, nie przyniosły więcej szkody niż pożytku.

Często wydaje się, że najważniejszy jest budżet – spotykam się z wyrazami zachwytu nad bogatymi amerykańskimi uczelniami. Nie można jednak patrzeć przez pryzmat szkoły, która opiera się na ekonomii miliona dolarów, na inną niewielką uczelnię. Obecnie w Niemczech, w małych miastach, są fantastyczne wydziały architektury, rozwinięte przez ludzi, którzy organizowali je od podstaw. Doskonale konkurują z wielkimi berlińskimi uczelniami. I chociaż kadrę stanowią na ogół absolwenci tych wielkich uczelni, wyraźnie dostrzega się metamorfozę pokoleń. Oni chcą rozpocząć życie na nowo, inaczej.

W tej chwili, aby zdobyć wiedzę, trzeba tylko chcieć, ponieważ jest tak dużo kanałów przekazu. Wspomnę tu o wielkich autodydaktach, jak Corbusier czy Sullivan, którzy nie skończyli żadnej uczelni a zostali genialnymi architektami. Sullivan przyjechał z Chicago do Paryża, aby studiować w akademii. Gdy profesor kazał mu rysować kolumnę koryncką z zachowaniem fotograficznej szczegółowości rysunku akademickiego, on uznał to za bezsens i nieprawdopodobną stratę czasu. Trzasnął drzwiami akademii paryskiej, wrócił do Chicago i powiedział, że gdyby antyczni Grecy żyli obecnie, to oczywiście, że nie budowaliby Partenonu, tylko wieżowce ze stali. Nie chcę mówić, że nie należy studiować – z paryskiej uczelni, która miała bardzo wysoki poziom wyszli wykształceni giganci! Ważne jest tylko poszukiwanie własnej prawdy.

Chciałabym zapytać o Pana własną, prywatną drogę artystyczną. Ukończył Pan Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych (dawna ASP, obecnie Uniwersytet Artystyczny) w Poznaniu?

– Studia rozpocząłem we Wrocławiu, dyplom obroniłem w Poznaniu, potem bawiłem się w autodydaktykę. Otarłem się o paryską akademię, praktykowałem w Mediolanie w pracowni słynnego architekta Franco Albiniego...

Jak doszło do nawiązania tak interesujących kontaktów?

– W roku 1969 udało mi się uzyskać stypendium rządu włoskiego. Do Mediolanu jechałem, wioząc w swoim małym samochodziku ogromną ilość jedzenia (stypendium było więcej niż skromne). Na miejscu poznałem wiele ciekawych osobowości – wielkich twórców, którzy bardzo mi imponowali. W tym czasie do Włoch spływały z Ameryki ogromne środki finansowe na odbudowę zabytków. Amerykanie, którzy przeszli przez Włochy pod koniec II wojny światowej, zobaczyli, że są jak gdyby w niekończącym się muzeum dzieł sztuki. Było to dla nich szokiem.

Tęsknota za korzeniami?

– Ogromna. Poszły więc pieniądze na przykład na rekonstrukcję klasztoru na Monte Cassino. Jednak środki w końcu się wyczerpały i włoscy designerzy stanęli wobec normalnej sytuacji, że trzeba działać na zasadzie wolnego, konkurencyjnego rynku, bez programowych extra możliwości. W każdym razie w czasie mojego pobytu była jeszcze wielka fala euforii, budowało się wspaniałe muzea.

Jak Pan wspomina swoje praktyki u profesora Albiniego?

– Przychodzę na konsultacje do profesora – starszy, nieprawdopodobnie dystyngowany pan, świetnie zawiązany krawat – przedstawiam mu swoje portfolio, rozmawiamy po francusku. Potem prosi, abym poczekał. Jestem w sekretariacie i zaczynam rozmawiać z sekretarką – nie pamiętam już w tej chwili, na jaki temat. Nagle wchodzi profesor. Spojrzał i mówi: „Niech pan wejdzie”, i już nie po francusku tylko po włosku: „Co Pan robi? Pan się postponuje z sekretarką! Żeby to było ostatni raz! U nas się tak nie robi!”. Włosy stanęły mi na głowie z przerażenia. Potem okazało się, że ta przepaść między ludźmi urodzonymi, wykształconymi i resztą była we Włoszech niebywała. Ja byłem wychowany w demokratycznym unizmie międzyludzkim. Później, gdy prof. Albini przedstawiał mnie inżynierowi Piwa czy Scarpa, też zastanawiałem się, jaka jest hierarchia, jak mam się zachować. A po pewnym czasie miałem okazję stwierdzić, że na przykład w Stanach Zjednoczonych studenci i profesorowie mówią sobie na ty.

Długo przebywał Pan na stypendium we Włoszech?

– Sześć miesięcy, ale potem jeszcze wracałem. Przez prof. Franco Albiniego poznałem Umberta Eco, który był dokładnie w moim wieku. Spotykaliśmy się na herbatkach u żony profesora. Przypominam sobie różne debaty. Kiedyś siedzimy – jest już późny wieczór, a w kuchni na gazie stoi przechylony czajnik. Ktoś pyta: „Umberto, co według ciebie znaczy ekspresja?”. On na to: „Przeciwieństwo impresji”. „To wiem, ale...”. „Ekspresja? Spójrz na ten czajnik. Jest źle postawiony na gazie, zaraz woda zacznie wrzeć i czajnik spadnie...”. Słyszałem później wiele definicji ekspresji, ale ta opisowa charakterystyka była najbardziej dobitna.

Czy po powrocie do polskiej rzeczywistości bardzo dawała się Panu we znaki socjalistyczna siermiężność? Czy odbijała się na procesie edukacji, czy też może uczelnia stanowiła wolną strefę, gdzie snuło się śmiałe projekty i dopiero później życie je weryfikowało?

– Śmiałe projekty w uczelniach artystycznych, z którymi miałem kontakt od 1952 roku, były realizowane na zasadzie przybliżenia wzorców Bauhausu – pewnej integracji różnych dziedzin plastyki, architektury, designu. W polskich szkołach plastycznych redukowano kształcenie ściśle specjalistyczne, czyli zwyczaj prowadzenia odrębnych pracowni malarstwa i rysunku do architektury, odrębnych do grafiki itp. W PWSSP było kilkanaście pracowni rysunku, kilkanaście pracowni malarstwa i studenci mogli wybierać mistrzów albo chodzić od jednego do drugiego. A byli i tacy, którzy „kombinowali” i studiowali jednocześnie w trzech pracowniach. Najcudowniejsza rzecz na świecie – gdy student uprze się, żeby wykorzystać uczelnię, wykorzystać pedagogów i kieruje się własnym drańskim programem, który jest genialny w takim wypadku!

Porusza się Pan po różnych obszarach – prowadził Pan konkretne pracownie projektowe, a obecnie naucza przedmiotów teoretycznych – historii wzornictwa...

– W teorii wzornictwa trzeba przede wszystkim rozbić pojęcie, że wzornictwo rozwijało się wraz z rozwojem narzędzi. Spójrzmy chociażby na rokoko – określa swoją epokę poprzez perwersyjne zmiany w designie, tymczasem w narzędziach nie zmienia się właściwie nic – już w baroku stosowany był gips i stiuki. Współczesny designer, projektując od najmniejszego szkicu, zalążkowego rysunku, musi wiedzieć, czy będzie to zaakceptowane przez jego odbiorców. Poza tym, że jest wykształcony formalnie – czuje formę, że jest plastycznym entuzjastą, zna dobrze warsztat, technologię i technikę, zna rynek i wiele innych rzeczy – musi wyczuwać coś, co funkcjonuje między określeniami, co można nazwać duchem czasu – abstrakcyjne wyczucie, że w tym momencie pomysł, projekt wejdzie albo nie wejdzie. Duch czasu... Określenie, które funkcjonuje, ale tak naprawdę nie wiemy, czym jest. Pewne projekty designerskie sprawdzą się za parę lat, niektóre wrócą jako renesans czegoś albo od razu zostaną zaakceptowane jako dzieło sztuki. Przypomina sobie Pani, kto to był Stark i jego wyciskarka do pomarańczy? Wśród swoich wielu projektów designerskich zaprojektował jeden, który trafił, został zaakceptowany i jest ikoną światowego wzornictwa.

Powoli dochodzimy do jakieś metafizyki projektowania...

– Szczęśliwi ci ludzie, którzy jednocześnie są trzeźwi, asertywni, realistyczni i którzy to wszystko łączą z metafizyką, abstrakcją i pojęciowością intuicyjną. Szczęśliwi ci ludzie! Chciałbym taki być.

Rozmawiała
Krystyna Matuszewska