Potrzeba innej procedury

Henryk Hollender

Felieton Bibliotekarz ze stetoskopem („FA” maj 2010) przyniósł rozczarowanie tym wszystkim, którzy zaszczycili autora oczekiwaniem, iż dowiedzą się oto nareszcie, w jaką wiedzę powinien być wyposażony bibliotekarz dyplomowany. Spróbujmy choć trochę nadrobić tę zaległość.

Generalnie polska praktyka „dyplomowania” bibliotekarzy aktywnych zawodowo ma wiele zalet, zwłaszcza tę, że konsekwentnie unika dublowania istniejących mechanizmów promocji akademickiej. Takie elementy jak ocena dorobku kandydata i skierowanie przez zakład pracy zapewniają związek z praktyką, a w każdym razie akcentują jego istotność. Wymóg publikacji naukowych (opublikowanych?, przyjętych do druku?) wydaje się stwarzać gwarancję, że kandydat będzie odbiorcą i uczestnikiem głębokiego dyskursu zawodowego, niekoniecznie od razu stając się pracownikiem nauki. (Równocześnie jednak każe zapytać o sytuację kandydata, który publikuje teksty głębokie i opiniotwórcze, ale tylko w „Biuletynie EBIB” czy „Bibliotekarzu” – bo są i tacy!) Do tego dochodzi sposób odpytywania, powszechnie akceptowany przez kandydatów, no i poziom egzaminu, utrzymywany dzięki temu, że niektórzy jednak oblewają.

Doceńmy to wszystko, bowiem sytuacja jest dość niezwykła. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, nadzorujące studia wyższe aż po doktorat, tworzy, zakotwicza w ustawie o szkolnictwie wyższym i samo przeprowadza procedurę, która zazwyczaj należy do stowarzyszeń zawodowych. W społeczeństwach otwartych to one są podmiotami, którym właśnie zależy na tworzeniu elit o dobrym przygotowaniu akademickim, ale realizujących się poza akademią. Żeby coś takiego było do pomyślenia, trzeba mieć silną organizację zawodową, czyli m.in. taką, której członkowie rekrutowani są na podstawie swoich walorów merytorycznych. Nie ma w Polsce takiego stowarzyszenia bibliotekarzy. Zastępuje je zatem komisja dobierana przez ministra spośród profesorów i doktorów habilitowanych nauk humanistycznych (jakich?) oraz doktorów będących jednocześnie starszymi kustoszami dyplomowanymi. Szczegółowe kryteria doboru tych osób i lista ciał opiniodawczych, które wpierają ministra w jego decyzjach, nie są nigdzie opublikowane.

Części składowe egzaminu, tak jak je lakonicznie wymienia § 7 stosownego (przywołanego w maju) rozporządzenia, uzależniają powodzenie postępowania od wyczucia komisji i nie stwarzają żadnego mechanizmu premiowania umiejętności, które prowadzą dziś do osiągania wyżyn w zawodzie pracownika informacji. Zapominano, że profesjonalista sprawdza się obecnie przede wszystkim poprzez uczestnictwo w złożonych przedsięwzięciach, wymagających silnych sprawności diagnostycznych i konceptualizacyjnych, a następnie – komunikacyjnych, często także – menedżerskich. Tu potrzeba zarówno umiejętności czytania, obserwowania, uogólniania, teoretyzowania i pisania, jak i realizowania przyjętych celów w pracy zespołowej (niekoniecznie na kierowniczym stanowisku). Czas powiedzieć sobie, że mądrość, która kazała dzielić wiedzę bibliotekoznawczą na „teoretyczną” (przez co rozumiano: werbalną, spekulatywną albo po prostu trudną) oraz praktyczną (przez co rozumiano: realizacyjną albo po prostu łatwą), to była mądrość ludowa, która dawno straciła zastosowanie. Ani godzinny egzamin, ani skierowanie od dyrektora, ani „stanowisko” dyrektora, gdy kandydat zgłasza się sam (skądinąd – brawo za otwarcie takiej możliwości), nie stworzy całościowego obrazu wiedzy i umiejętności kandydata. Sam kandydat, wychowany w kulturze szkolarskiego popisu, może nie rozpoznać swojego potencjału i nie umieć scharakteryzować go na piśmie. Ustnie już nie zdąży – musi wykazać się znajomością lektur. Czy ktoś potrafi równocześnie analizować, werbalizować, projektować i działać, okazać się może tylko w ramach o wiele bardziej skomplikowanej i czasochłonnej procedury. Czas ją stworzyć. Dwa teksty i egzamin to za mało. Potrzeba wieloetapowości i punktacji, która pozwoli porównywać różne zasługi, umysłowości, konteksty działania. Jak chociażby w Chartered Institute of Library and Information Professionals w Zjednoczonym Królestwie.

Nie wiadomo, kto w Polsce zostaje bibliotekarzem dyplomowanym, bo nie publikuje się list osób, którym się to udaje. Z potocznych obserwacji wynika, że do egzaminu przystępują pracownicy nie bibliotek w ogóle, lecz bibliotek naukowych, i nie wszystkich naukowych, lecz tylko akademickich, i nie wszyscy bibliotekarze akademiccy, ale na ogół pracownicy zbiorów specjalnych. Tym jest łatwiej, bo mogą sobie wybrać specjalizację, w której istnieje jako tako rozwinięty korpus piśmiennictwa – można bez męki i w miarę twórczy sposób przygotowywać się do egzaminu. Jeśli ktoś chce zdawać z wiedzy „typowo bibliotecznej” (np. opracowanie zbiorów, organizacja katalogów, organizacja przechowywania czy udostępniania), to ma do nauki wielce przestarzałe i nieliczne podręczniki, z wyciętymi przez komisję tytułami, które można posądzić o zbytnią „praktyczność”, jak np. Vademecum bibliotekarza . Tak zwana dyplomacja nie jest w równym stopniu dostępna dla wszystkich zatrudnionych w bibliotekach.