Oswoić widmo
Na posiedzeniu Komitetu Etyka w Nauce przy Prezydium PAN mówił Pan o zjawisku ghostwritingu w publikacjach naukowych, które przybiera niepokojące rozmiary. Jak się to zaczęło?
– Trudno jest jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, o tym problemie mówi się od co najmniej kilku lat. Sprawa naprawdę stała się „gorąca” jakiś rok temu, gdy „New York Times” opublikował aż cztery artykuły (w ciągu pół roku), opisując skalę tych praktyk, (materiały źródłowe są zresztą opublikowane na stronie internetowej znakomitego periodyku „PLoS Medicine” (IF>12), który jest wydawany metodą open access, zatem każdy może go przeczytać bez konieczności wnoszenia opłat). Dotychczas uważaliśmy, że naszym rodzimym problemem jest dopisywanie się niektórych mistrzów do prac uczniów, w których to pracach ich szefowie nie mieli większego lub wręcz żadnego udziału. Teraz mamy do czynienia niejako z odwrotnością tego zjawiska, i to jest problem o wiele poważniejszy.
Dlaczego?
– Po pierwsze stale słyszymy i czytamy o możliwości kupowania przez studentów różnych prac potrzebnych im w czasie studiów, co przecież jednoznacznie potępiamy. Teraz okazuje się, że podobne praktyki mogą dotyczyć nauczycieli akademickich i naukowców. Powstaje zatem pytanie, czy ci, którzy sami korzystają z pomocy w redagowaniu ich twórczości naukowej, płacąc za to, mają prawo zabraniać takich praktyk swoim studentom? Po drugie w grę wchodzą pieniądze, a za nimi konkurencja – niekoniecznie zdrowa. Z dostępnych danych wynika, że za zredagowanie pracy medycznej wyspecjalizowana firma pobiera około 25-30 tysięcy dolarów, zaś redagujący te prace ok. 150 dolarów za godzinę.
Wymowne dane. A o czym napisano w „New York Timesie”?
– O tym, co najpierw podały czasopisma medyczne, w nich zaś ukazało się szereg artykułów, które bardzo pozytywnie oceniały wyniki terapii hormonalnej, stosowanej u kobiet dość powszechnie. Jednakże lekarze opiekujący się tymi paniami zauważyli, że u nich o wiele częściej niż u nieleczonych w ten sposób występują poważne powikłania (udar, zakrzepy, nowotwór piersi itd.). Przy dokładnej analizie tych artykułów – zamieszczonych w wysokiej rangi pismach medycznych – okazało się, że nie było w nich wzmianki o ewentualnych poważnych skutkach terapii hormonalnej. Wobec tego pacjentki, u których te powikłania wystąpiły, skierowały sprawy do sądu – a jak wiadomo w USA w takich przypadkach sądy przyznają niebotyczne odszkodowania – i w toku postępowania autorzy prac przyznali się do tego, że ich rola w powstaniu zaskarżonych artykułów była minimalna, ograniczała się niekiedy do... podpisania ich własnym nazwiskiem. Gotowe teksty otrzymali od firmy zajmującej się redagowaniem prac medycznych, czyli medical writing. Dalej wyszło na jaw, że firma ta została z kolei wynajęta przez produkującą owe leki firmę farmaceutyczną, która opłaciła napisanie artykułów.
Pewien znany psychiatra brytyjski twierdzi, że w jego specjalności ponad połowa prac powstaje w wyniku ghostwritingu! Rola rzekomych autorów polega na wyrażeniu zgody na autorstwo (co oczywiście bywa wynagradzane niezależnie od tego, że przecież ci sami badacze zwykle otrzymują sowite wynagrodzenia za prowadzone badania leków).
Człowiek przeciętnie wrażliwy moralnie nie może sobie wytłumaczyć tego, że badacz o znanym nazwisku, bo takich autorów publikują światowe czasopisma, godzi się podpisać tym nazwiskiem cudzy tekst i, jak wynika z tego, co Pan powiedział, nawet go porządnie nie weryfikuje. Jaki tu jest motyw, Pańskim zdaniem?
– Jak nie wiadomo, o co chodzi... Lekarze, zwłaszcza akademiccy, są coraz bardziej zajęci. Zajmują się przecież chorymi, studentami, powinni też prowadzić prace naukowe, do tego dochodzą dodatkowe zatrudnienia, wyjazdy… Na napisanie poważnej pracy trzeba mieć czas, czas i jeszcze raz czas. Trzeba też mieć kompetencje językowe, znać podstawy statystyki medycznej, trzeba umieć pisać.
Myślę, że można usprawiedliwić to, że lekarz, uczony lekarz, zwraca się o pomoc do kogoś, kto dobrze pisze. Natomiast trudno sobie wyobrazić, że nie sprawdzi potem każdego zdania.
– W październiku tego roku odbędzie się międzynarodowa konferencja poświęcona tej tematyce. Jej wstępny program jest podany na stronie www.pan.pl – konferencje. Wystąpi szereg autorytetów, w tym przedstawiciele firm typu medical writing (ocenia się, że tylko w USA jest już ich ponad 200) oraz ludzie dyskutujący stronę etyczną tych praktyk – między innymi Jerome Kassirer, profesor Tufts University, były redaktor naczelny czołowego światowego periodyku medycznego „The New England Journal of Medicine”.
Medical writting nieuchronnie prowadzi do dwuznacznych związków świata lekarskiego z przemysłem farmaceutycznym, a mówiąc wprost, mniejszego czy większego uzależnienia.
– Oczywiście. Wiele autorytetów zwraca uwagę na erozję zaufania społecznego do nauki i jej wiarygodności, co powoduje konflikty interesów z tym związane. Jest to szczególnie istotne w naszym kraju, gdzie, moim zdaniem, problematyka konfliktów interesów w nauce nie została należycie uregulowana. Ciągle zajmujemy się problemem wieloetatowości, a z niezrozumiałych dla mnie powodów pomija się sprawę pełnej swobody wobec nieujętych formami etatowymi dodatkowych zaangażowań finansowych, często lukratywnych i nieproporcjonalnych do uposażenia etatowego. Prowadzi to do takich absurdów, że np. dodatkowe zatrudnienie etatowe za 1500 zł /mies. może być uznane za niezgodne z przepisami, zaś na przykład praca w radach nadzorczych instytucji o charakterze for profit jest dozwolona, nie podlega ograniczeniom, i – co więcej – nie jest ujawniana! Lub przysłowiowe już kierowanie 64 badaniami klinicznymi w tym samym czasie przez jednego badacza!
Wracając do meritum, zapytajmy: jaka jest rola badacza w powstawaniu pracy naukowej, związanej z jego badaniami? Jeżeli ktoś napisze za niego cały tekst, czy może on figurować jako jego główny autor? Czy medical writer może być uznany za autora? Czy też należy go jedynie wymienić na końcu pracy?
Oczywiście istnieją ustalone zasady autorstwa prac i poważne pisma naukowe mają określone wymogi, jakie powinien spełnić autor, tym niemniej pojawienie się zjawiska medical writingu to wielkie wyzwania etyczne.
Przepraszam panie profesorze, ale najprostsze wydawałoby się uwidocznienie w kolofonie nazwiska tego writera. Z określeniem, jaki jest jego udział w powstaniu publikacji. Wtedy odpowiedzialność za jej zawartość merytoryczną ponosiłby bez wątpienia badacz, który osiągnął wyniki, a za formę odpowiadałby writer. Nie mielibyśmy do czynienia z widmem ani z autorem ukrytym, ale, powiedzmy, kimś trochę więcej niż tradycyjny redaktor wydawniczy.
– Zanim będziemy rozważać kwestię odpowiedzialności, zadaję sobie pytanie, czy w ogóle powinniśmy się zgodzić na medical writing? Przecież do niedawna sam pomysł, że praca naukowa może być redagowana przez osoby zewnętrzne, zwłaszcza za opłatą, byłby nie do zaakceptowania. Przyznam się, że z pewnym zaskoczeniem przeczytałem na łamach renomowanego czasopisma medycznego „Lancet”, że redakcja akceptuje medical writing – należy jedynie zdecydować, czy writer jest autorem, czy raczej wymienia się go na końcu pracy. W tym kontekście przyznam, że zdecydowanie bardziej odpowiada mi polityka redakcyjna „The New England Journal of Medicine”, która nawiązuje do zasad sformułowanych przez International Committee of Medical Journal Editors i zakłada, że każdy autor pracy musi również brać udział w jej redagowaniu, nie zaś pozostawić to wyspecjalizowanej firmie.
W innym przypadku bowiem ten, kogo na to stać, daje takiej firmie uzyskane dane laboratoryjne i kliniczne, po czym spokojnie zabiera się do następnych badań albo wyjeżdża na wypoczynek. Jest w o wiele korzystniejszej sytuacji od swoich kolegów, reprezentujących nie gorszy, a może czasem i wyższy poziom naukowy, ale niedysponujących takimi – jak się u nas to określa – „układami”. A co ma zrobić badacz, który nie ma pieniędzy, aby opłacić medical writing? Czy oznacza to, że z grantów będzie można opłacać medical writers na podobnych zasadach, jak obecnie praktykuje to przemysł farmaceutyczny?
To jest rzeczywiście wielkie wyzwanie moralne.
– My go jeszcze w pełni nie doceniamy, a zjawisko się upowszechnia. W czasie niedawnego pobytu w siedzibie The Royal Society w Londynie otrzymałem ostatnie wydanie „The Scientist”, gdzie w jednym numerze były dwie reklamy firm zatrudniających medical writers. O ile ghostwriting uznaje się za oczywiste nadużycie etyczne, o tyle medical writing ma zwolenników. Argumenty nie są bynajmniej bezzasadne. Znaczna część badań na człowieku (zdaniem niektórych nawet ich połowa) pozostaje niepublikowana. Lekarze nie mają czasu, żeby je przygotować, zajmować się statystyką (na meandrach której często się nie znają), układać piśmiennictwo, wykonywać skomplikowane ryciny itd.). Jeżeli nie weźmie się do tego ktoś inny, to świat nie ujrzy nigdy tych wyników.
Od dawna jest oczywiste, że można zatrudnić statystyka, aby przygotował kompetentną analizę uzyskanych wyników, grafika, aby sporządził profesjonalnie wykonane ilustracje, native speakera, aby sprawdził tekst pod względem językowym. Gdzie zatem jest granica? Medical writers są niejako między autorem badań i wydawnictwem czy redakcją. Miejsce to jest obecnie niezupełnie jasno oświetlone. Trzeba więc ucywilizować zjawisko, którego nie da się zahamować.
Interesuje mnie, od kogo wychodzi inicjatywa? Od lekarzy czy od firm medical writers?
– Można się domyślać, że inicjatywa najczęściej należy do sponsora, czyli do firm farmaceutycznych, którym zależy na dobrych publikacjach dotyczących ich produktów. Trzeba jasno powiedzieć, że może to być znakomita reklama leków – w najlepszym piśmiennictwie naukowym, a zatem o wiele skuteczniejsza, niż tradycyjne formy reklam w mediach, (które zresztą podlegają rozmaitym ograniczeniom). Warto przypomnieć, że np. w USA prawo określa, że opłacenie nawet kosztów druku pracy naukowej powstałej w sposób tradycyjny (page charge) wymaga zamieszczenia notki wskazującej, że jest to swoiste ogłoszenie. Niektóre koncerny wydają sporo pieniędzy za odbitki artykułów, jakie następnie rozsyłają lekarzom.
Czy w Polsce mamy już to zjawisko?
– Nie spotkałem nigdzie danych na ten temat. Ale skoro prowadzi się prace wieloośrodkowe (i publikuje ich wyniki), a niektóre mają i kilkudziesięciu autorów, nie można tego wykluczyć. Głównym terenem uprawiania tej działalności są Stany Zjednoczone, bo to potężny rynek farmaceutyczny. Wartość badań klinicznych w Stanach to około 100 miliardów dolarów rocznie – ok. 100 razy tyle, ile wynosi budżet nauki polskiej!
Czy jawność udziału medical writters jest bliżej określona, skoro poważne czasopisma już to dopuszczają?
– Tak, większość poważnych periodyków wymaga ujawnienia ich udziału w powstawaniu artykułu, czasem także podania do wiadomości redakcji warunków finansowych.
Jak Pan się na to zapatruje?
– Widzę w tym element „cywilizowania”, o jakim mówiłem. Jestem redaktorem „Archiwum Immunologiae et Therapiae Experimentalis” ( przewidywany IF za 2009 ok. 2.0). Parę lat temu zwróciłem się do pewnego autora, którego znałem z publikacji w dobrym czasopiśmie, z prośbą o artykuł. Dostałem odpowiedź, że to kosztuje... 25 tys. dolarów. Uznałem to wtedy za kiepski żart, ale dzisiaj myślę inaczej. Był to zapewne medical writer, który podał mi normalną stawkę. Drugie moje doświadczenie to odpowiedź innego autora fachowych komentarzy, zamieszczanych często na łamach znakomitego periodyku naukowego: nie jestem uczonym, jestem medical journalist.
To był jawny medical writer.
– Tak, a ja uważałem go za autora mającego własny dorobek naukowy, tekst bowiem napisany był bardzo profesjonalnie, z dużą znajomością rzeczy. Jeśli przegląda się „Science” i „Nature”, to praktycznie w każdym numerze powtarzają się te same nazwiska pod tekstami na różne (w tym i medyczne) tematy. Istnieje grupa dziennikarzy, którzy wyspecjalizowali się w pisaniu o medycynie nie tylko na łamach prasy codziennej, ale i wysoko specjalistycznych periodyków.
Czytelnicy są jednak oszukani, bo myślą, że otrzymują informacje z pierwszej ręki, od tych, którzy prowadzą badania, a nie od tych, którzy je referują…
– W przypadku wymienionych periodyków nie ma tego problemu, gdyż one publikują teksty, powiedziałbym, dość ogólne, poza tym afiliacje autorów są podane. Jednakże gdy na łamach periodyku medycznego nie ujawnia się korzystania z takiej pomocy lub wręcz ją ukrywa, jest to oczywiście naganne.
Myślę, że jeśli ten proceder zostanie dopuszczony, a na to wygląda, to ludzie uprawiający medical writing, sami zaczną go jakoś normalizować, jak Pan to określił. Powstaną może pewne tradycje – np. jawności i ochrony przed naruszaniem zasad etycznych. Nowa grupa zawodowa wytworzy jakąś własną etykę, nawiązującą do etyki uniwersalnej?
– Tak, towarzystwa reprezentujące medical writers wypracowały już zresztą swoje zasady postępowania. Przemysł farmaceutyczny też niedawno opublikował określone normy postępowania na łamach „British Medical Journal” – będzie o tym mowa na październikowej konferencji. Ale pozostaje wciąż wiele wyzwań etycznych… Proszę np. pomyśleć o awansach naukowych, które się zyskuje za tak powstałe prace. Czy można przyznać stopień, tytuł naukowy albo nagrodę za publikację, w powstaniu której zasadniczą rolę (jeśli nawet nie wyłączną, ale jak to udowodnić?) odegrał medical writer?
Może trzeba będzie zmienić procedury przyznawania awansów i nagród? Byłoby to krokiem w procesie cywilizowania zjawiska, o którym rozmawiamy.
– To są właśnie dylematy, przed jakimi stoimy. Mam nadzieję, że nasza konferencja, w której wezmą udział eksperci reprezentujący wszystkie strony: nauka – akademia – przemysł farmaceutyczny – redakcje pism medycznych – medical writers, pozwoli na przedstawienie status praesens i powstanie zaleceń odnośnie do spraw, które dotychczas nie były w ogóle dyskutowane. Czy należy do nich problem redagowania grantów? Już obecnie niektóre wnioski, w szczególności te o środki europejskie, są nader złożone, wymagają załączenia niezwykle rozległej dokumentacji i analiz ekonomiczno-społecznych, jakich „normalny uczony” nie jest po prostu w stanie kompetentnie przygotować, wobec czego jest i u nas przyjętą praktyką wynajmowanie wyspecjalizowanych firm, które tę część aplikacji wykonują. Powstaje wobec tego pytanie: czy może wolno zgodzić się na sytuację, aby nie tylko prace naukowe, ale może i wnioski grantowe w całości były pisane na zamówienie?
Może to akurat nie powinno oburzać, jakkolwiek pozostaje kwestia owej nierówności w możliwościach płacenia za takie usługi, co w przypadku awansów naukowych czy prestiżowych nagród ma istotne znaczenie. Gdzieś jest granica.
– Jakkolwiek można się różnić co do oceny etycznej wspomnianych praktyk, istnieje consensus co do tego, że najlepszym rozwiązaniem jest transparentność. Buduje ona zaufanie i umożliwia korektę uzyskanych wyników badań. Mówiono o tym na konferencji o transparentności i open access (7 maja br.), wykazując np., jak zewnętrzne analizy zdeponowanych w Internecie danych mogą prowadzić do ujawnienia korzystnych efektów potencjalnego leku, uprzednio zdyskwalifikowanego na podstawie niezbyt wnikliwej analizy autorów pracy (dalsze dane na stronie www.pan.pl).
Warto dodać, że ostatnio zrobiliśmy w Polsce bardzo istotny krok na drodze do pożądanej transparentności w naukach medycznych. Podkreślałem wielokrotnie, że nie można akceptować sytuacji, w której fakt prowadzenia badań na myszach czy szczurach podaje się do wiadomości publicznej na odpowiednich stronach internetowych, zaś prowadzenia badań na ludziach już nie. W końcu lutego br. minister zdrowia Ewa Kopacz rozesłała polecenie zamieszczania tego typu informacji na stronach internetowych instytucji podległych MZ. Tym samym Polska jest pierwszym krajem w Europie, gdzie takie zalecenia mają rangę rządową.
Komentarze
Tylko artykuły z ostatnich 12 miesięcy mogą być komentowane.