Smoleńscy, Piotrowscy, Białkowscy. Cz. 2 Potomkowie

cz. 2 Potomkowie Magdalena Bajer


Dom, w którym wychowała się pani prof. Lena Piotrowska-Białkowska, był domem inteligenckim ze wszystkimi, jak mi się zdaje, cechami właściwymi gniazdom rodzinnym tej warstwy. Tradycje humanistyczne w pokoleniu dziadków, do którego należał wybitny historyk Władysław Smoleński, w pokoleniu następnym ustąpiły przyrodoznawstwu (najogólniej określając), którego ważnej dziedzinie, astronomii, jej ojciec, Stefan Piotrowski, przysporzył znacznych osiągnięć.

W tym domu wymagania wobec dzieci były „domyślne”, ale wyraźne, a dotyczyły przede wszystkim „przyzwoitego zachowania” oraz tego, żeby potomkowie cenili umysłową schedę dziedziczoną po przodkach, chcieli ją pomnażać i oceniali ludzi wedle tego, co osiągnęli, a nie tego, co posiedli. Pośród rzeczy, które warto w życiu robić, zasadnicze miejsce zajmowała nauka. Wiem z pierwszej części rodzinnej opowieści pani prof. Białkowskiej, że dość wcześnie poznała jeszcze bardziej szczegółowe rozróżnienie: w jej domu za „prawdziwe” uważano nauki ścisłe, zachowując estymę należną sztukom wszelkim.

Przeżycia i wybory pokoleniowe

Z trójki rodzeństwa Piotrowskich syn, zaangażowany mocno w „Solidarność”, interesował się zagadnieniami pracy, praw pracowniczych, problematyką sprawiedliwości społecznej. Stosunek do tych spraw był w domu wiadomy, ale nie mówiono o nich. Droga do socjologii, którą ukończył Bartłomiej Piotrowski, była długa i wiodła poprzez praktyczne doświadczenia, a także inne kierunki studiów.

Młodzi ludzie tego pokolenia rośli w przekonaniu, że zły czas, na jaki skazała ich historia, „trzeba przetrwać i robić swoje”. Nie mogli przewidzieć zadań, które historyczna odmiana zbiorowego losu im postawi. Podczas wyborów 1989 r. wszyscy troje w różnym stopniu przyczyniali się do wygranej „Solidarności”. – Nigdy nie zapomnę tej nocy liczenia głosów – wspomina pani Lena, która tuż przed złożeniem kartek w Okręgowej Komisji Wyborczej przeliczyła głosy oddane na listę krajową, stwierdzając, że „były naciągnięte”. I wtedy, i dzisiaj uważa, że kazał jej tak postąpić elementarny dla nauk ścisłych i niewzruszony nakaz sprawdzenia wyników przed ich ogłoszeniem.

Prof. Grzegorz Białkowski, mąż pani Leny, fizyk jak ona, wówczas rektor Uniwersytetu Warszawskiego, przypłacił zawałem serca ogromny wysiłek włożony w działania Komitetu Obywatelskiego, potem kampanię, w wyniku której został wybrany na senatora RP, ale nie zdążył złożyć przysięgi. Zmarł 29 czerwca 1989 r. Mnie przypomniał się ostatni wywiad z profesorem dla „solidarnościowego” odcinka w publicznym radio, który nagrałam w... siedzibie Związku Niewidomych, gdyż do rozgłośni jeszcze nie mieliśmy wstępu. Mówił wtedy o tym, jak bardzo ludzie spotykani w małych miastach, w parafiach, interesują się tym, jaka będzie teraz Polska, jak wierzą, że będą mieli na to wpływ i jak tego pragną. Pierwszy i, jak się miało okazać, ostatni raz rozmawiałam z prof. Białkowskim nie o fizyce, nie o nauce w ogóle. Nawet nie o tym, jak przywrócić do oficjalnego życia Towarzystwo Popierania i Krzewienia Nauk, złożone z około dwustu wybitnych przedstawicieli różnych dziedzin, które z jego inicjatywy powstało jesienią 1980 r., a w stanie wojennym zostało brutalnie rozwiązane przez władze i przetrwało, żyjąc życiem utajonym, wszakże aktywnym.

Drugie pokolenie

Klimat szacunku dla nauki, panujący w domu państwa Piotrowskich, zawierał przeświadczenie, że ta sfera daje człowiekowi większą niezależność, co w czasach, gdy ich dzieci szły na studia, było wartością istotną.

Siostra, Małgorzata, została biologiem i pracuje naukowo. Ona sama wybrała fizykę, w czym jako jeden z motywów upatruje... młodzieńczego snobizmu, jako że studia uchodziły za trudne i obiecywały więcej niż zawód nauczyciela tylko najzdolniejszym. Na trzecim roku poznali się z przyszłym mężem, który był już dojrzałym fizykiem, asystentem. Pani profesor pamięta wykład, kiedy się zobaczyli pierwszy raz i od kiedy zaczęła się „długa i skomplikowana miłość od pierwszego wejrzenia, szczęśliwie zakończona małżeństwem i kilkunastoma latami wspólnego życia”.

Grzegorz Białkowski urodził się w r. 1932 w Warszawie i przez całe przedwcześnie zakończone życie związany był z rodzinnym miastem. Jeszcze podczas studiów rozpoczął pracę naukową. Doktorat uzyskał w r. 1959, sześć lat później habilitację. Od r. 1977 był profesorem zwyczajnym, a w r. 1985 wybrano go na rektora macierzystego uniwersytetu, gdzie od szeregu lat kierował Zakładem Fizyki Teoretycznej Wysokich Energii. Autor wielkiej liczby prac naukowych znajdował czas na popularyzowanie fizyki, przypisując znajomości jej podstaw znaczenie dla jakości życia umysłowego Polaków. Troska o tę jakość podyktowała prof. Białkowskiemu oryginalną i w warunkach PRL niełatwą do urzeczywistnienia inicjatywę zintegrowania najwybitniejszych uczonych wokół idei „popierania i krzewienia” tego, co jest najcenniejszym dorobkiem ludzkości – nauk wszelkich. Towarzystwo w tym roku formalnie zakończyło żywot, spełniwszy swą misję i pozostawiając mocno zakorzenioną tradycję kontaktów, wzajemnych ciekawości i często przyjaźni między ludźmi uprawiającymi różne dziedziny, którzy poza nim nie mieli okazji do spotkań. W tym samym nurcie potrzeb, jakie Grzegorz Białkowski uważał za podstawowe, mieści się jego zaangażowanie w kształcenie nauczycieli fizyki, także w skali międzynarodowej.

Pani profesor, choć wybrała „naukę prawdziwą”, wedle typologii swojego rodzinnego domu, ceni zainteresowania humanistyczne przodków i podkreśla, że mąż, wybitny fizyk-teoretyk, wiele uwagi poświęcał filozofii i uprawiał poezję. Jest autorem paru tomików wierszy, uznanych przez wybrednych krytyków literackich.

Pytana o to, co z rodzinnej tradycji pragnęła przenieść do własnego domu dwojga fizyków, mówi: – Nie miałam założeń. To samo przechodziło... Zmieniał się domowy „reżim”, bardziej surowy w dzieciństwie pani profesor niż w domu jej dzieci. Jak pamięta, uwielbiała swoją matkę, ale o fizyce ze sobą nie rozmawiały i nie tylko dlatego, że to trudne, gdy jeden z rozmówców jest laikiem – po prostu inne sprawy zajmowały ich wspólny czas. Córka profesorskiego małżeństwa, Wiktoria, jest astronomem i „intelektualną przyjaciółką”. Rozmawiają o astronomii, o fizyce, o życiu.

To, co wniesione

Wzięła duchową schedę i po matce, i po ojcu. Zrobiła doktorat, ale zainteresowania oraz energię dzieli między naukę i jej upowszechnianie. Wcześnie zaczęła pisywać artykuły popularnonaukowe, później związała się ściślej z miesięcznikiem „Wiedza i Życie”, teraz jest szefem projektu planetarium w budującym się Centrum Nauki Kopernik, co jej matka określa mianem „wysokiej popularyzacji”, która wymaga wiedzy astronomicznej, a zarazem umiejętności prowadzenia negocjacji i przetargów o wielkie unijne fundusze. – Mam wrażenie, że to jest coś dla niej.

Jeszcze jedna rzecz jest w drugim pokoleniu uczonej rodziny zauważalnie inna niż to było „dawniej”, a pani Lena przypisuje ją mężowi i opisuje następująco: – My za skarby nie używamy wielkich słów. Chyba pojmuję, o co chodzi. O wrażliwość na absurdy codzienności, o ironię wobec śmiesznostek, drobnych przywar, której koniecznie musi towarzyszyć autoironia wszystkich członków rodziny, bez czego serdeczna aura wzajemnego zainteresowania i uczucia byłaby narażona na szwank. Przypuszczam, że filozoficzne zainteresowania pana profesora Grzegorza, no i jego talent poetycki, stanowiły główny zaczyn tej aury, obecnej w domach inteligenckich, rzadko jednak uświadomionej.

Pani profesor odnotowuje to ex post jako walor. Kiedy mąż żył, dziwiła się czasami, że człowiek tak bardzo ceniący rzeczy wielkie i tak mocno w wielkie sprawy zaangażowany, potrafi reagować... półuśmiechem. Dzisiaj ten rodzaj ironicznego dystansu uważa za reakcję... heroiczną na absurdy, nawet „tragiczności”, wobec których jesteśmy bezradni, ale zarazem niebezpieczną, gdyby weszła w nawyk. Dzisiaj pewnie prof. Białkowski mniej miałby doń okazji, więcej do efektywnego przeciwdziałania absurdom.

Znamiona takiej postawy przetrwały u syna Aleksandra, który jest archiwistą. – Wycofany, nie zanadto kontaktowy, ugrzęzły w książkach. Ze szkoły chodził na wagary do Biblioteki Narodowej. Kult książek, jak pani Lena określa główny motyw wyboru studiów i zawodu, wziął po dziadku Białkowskim, który był niespełnionym polonistą (wcześnie osierocony nie mógł studiować), za pośrednictwem ojca rozmiłowanego w lekturach książek także pozafizycznych, no i w poezji. Po nim Aleksander książki nie tylko czyta, ale – żeby przeczytać – kupuje, powiększając domową bibliotekę do gigantycznych rozmiarów.

Pani profesor obserwuje swoje dzieci, zdumiewając się, jak różne mają usposobienia, nastawienie do życia, rodzaje zainteresowań. Może się cieszyć tym, że przejęły i poniosą dalej te rysy rodzinnej tradycji, które są najważniejsze – szacunek i umiłowanie wiedzy, chęć, by służyła innym i rozszerzała się w społeczeństwie.

Jak zwykle pytam przedstawicieli rodów inteligenckich o przewidywania dalszych losów tej warstwy, której zadania zróżnicowały się i trochę zatarły w społecznej oraz jednostkowej świadomości. Moja rozmówczyni nie żywi obaw. Uważa, że tradycje takich jak jej domów „same z siebie trwają” i owo trwanie nie jest zagrożone. Pozostają główne rysy – otwarty stosunek do świata oraz... formy. Formy w tym rozumieniu to więcej niż maniery i obyczaje. To wiedza – przekazywana w rodzinnej tradycji – o tym, czego się nie robi, nie mówi, a co i kiedy zrobić albo przynajmniej powiedzieć należy. W domu prof. Białkowskiego dzieci musiały umyć ręce, zanim wzięły w nie książkę. U państwa Piotrowskich takiego zwyczaju nie było. Każde z przyszłych małżonków inaczej nabywało „kult książek”. Ich dzieci przekażą go swoim, jakkolwiek pewnie czytują także książki elektroniczne, jakich się do rąk nie bierze.

Składnik inteligenckiego etosu, wykształcony u Polaków przez narodowe dzieje, jakim jest służba społeczna, też zdaniem mojej rozmówczyni nie zaniknie, choć będzie przybierał różne postaci. U niej to jest gotowość do spełnienia potrzeb z szerszego obszaru, jeśli się pojawią (jak wybory sprzed ponad dwudziestu lat), ale przede wszystkim dobre kształcenie doktorantów w Instytucie Problemów Jądrowych, gdzie pani profesor pracuje i artykuły popularnonaukowe, na jakie istnieje spore zapotrzebowanie.

– O wychowaniu patriotycznym się nie mówi. Mam nadzieję, że tak wychowałam moje dzieci – oby ich patriotyzm nie był poddany ciężkim próbom. Troskę o otwarty i nacechowany bardziej ciekawością niż rezerwą stosunek do innych narodów, także tych, z którymi mamy trudną przeszłość, jest, zdaniem prof. Białkowskiej, ważnym składnikiem inteligenckiego etosu. – Ludzi trzeba przede wszystkim traktować jak ludzi, a nie jak przedstawicieli państwa.